Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Les Anglais au Pôle Nord
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY.

Stary lis Jakóba Ross’a.

Tego dnia właśnie termometr opadł na szesnaście stopni niżej zera. Powietrze było spokojne, a po ustaniu wiatru i mróz był znośniejszy. Hatteras korzystając z pięknej pogody, wybrał się na zwiedzenie otaczającej okręt płaszczyzny; wszedł na jednę z najwyższych od strony północnej gór lodowych, a uzbrojony w lunetę obejrzał się na około, lecz prócz gór i płaszczyzn lodowych nic więcej dostrzedz nie był wstanie. Jak wzrokiem zasięgnąć można, nigdzie ani kawałeczka ziemi; istny obraz chaosu w najposępniejszej postaci. Powrócił zatem na pokład i usiłował obliczyć choćby tylko w przybliżeniu, jak długo trwać może to uwięzienie.
Myśliwi a szczególniej doktór, James Wall, Simpson, Johnson, i Bell, zaopatrywali wciąż spiżarnię okrętową w świeżą coraz zwierzynę. Ptaki wprawdzie odleciały na południe, szukając cieplejszego klimatu, lecz pozostał gatunek kuropatw pospolicie pod tą szerokością jeograficzną przebywających, które łatwo było strzelać i których wielka liczba obiecywała, że nie zbraknie zwierzyny.
Nie trudno też było napotkać zające, lisy, wilki, gronostaje i niedźwiedzie; myśliwy mógł być zadowolony, lecz nie łatwo było zbliżyć się do tych zwierząt, a przytem też i trudno było je rozeznać na śniegu, bo przed nastąpieniem wielkich mrozów wszystkie one dostają białe futro. Doktór miał sposobność przekonać się, że w błędzie są niektórzy naturaliści, utrzymując że zamiana ta koloru futra następuje w skutek bardzo tęgich mrozów, bo widział na własne oczy, że zwierzęta zmieniały tam sierść już przed październikiem. Nie pochodziło to więc z przyczyn fizycznych, lecz raczej takie było urządzenie przezornej natury, która istotom żyjącym w strefie podbiegunowej zawczasu dozwala przygotować się na zniesienie ostrej zimy.
Często spotykano psy i cielęta morskie, znane pod ogólną nazwą fok; upędzanie się za niemi szczególnie zalecane było myśliwym, skóry ich bowiem bardzo były dla osady okrętowej, potrzebne. Tłuszcz z nich otrzymywany służył do palenia, a prócz tego wątroba tych zwierząt bardzo przydatną jest do jedzenia. Była ich tam nie jedna setka, a na dwie lub trzy mile na północ od okrętu, pole lodowe pokryte było otworami przebitemi przez te ogromne ziemnowodne stworzenia. Zdaleka wietrzą one myśliwca; to też nie mało ich uciekało pod lód skaleczonych od strzału.
Simpsonowi udało się dostać jedną fokę tym sposobem, że zatkał poprzednio otwór przez nią w lodzie wyrobiony; nie mając gdzie uciekać, kilku strzałami zabitą została. Miała ona dziewięć stóp długości, głowę zupełnie do mordy buldoga podobną, szesnaście zębów w szczęce, wielkie płetwy piersiowe podobne do skrzydełek i mały ogon opatrzony drugą parą płetw; słowem był to wyborny okaz zwierzęcia z rodziny psów morskich. Doktór pragnął zachować głowę tej foki do zbiorów swoich historyi naturalnej, a skórę wyprawić na dalszy użytek. Dla oszczędzenia ludziom roboty około tego, włożono ciało zwierzęcia w otwór do wydobywania wody przygotowanej; opadło je tam mnóstwo drobnych raków i dokonało w pół dnia całej roboty, a tak wybornie, jakby nie zdołał podobno najbieglejszy garbarz w Liverpoolu.
Po jesiennem porównaniu dnia z nocą, czyli po 23-im września, zima na dobre się już zaczyna w okolicach podbiegunowych. Dobroczynne słońce coraz niżej kryje się pod horyzont, aż nareszcie niknie zupełnie 23-go października, oświecając zaledwie bladem swem i ukośnem światłem niektóre szczyty wyższych gór lodowych. Doktór, jako uczony i jako podróżnik, pożegnał je na kilka miesięcy, bo dopiero w lutym roku przyszłego, mógł je widzieć z powrotem.
Trzeba jednak wiedzieć, że podczas tej długiej nieobecności słońca, bynajmniej nie panuje tam ciemność zupełna; księżyc co miesiąc wyręcza je jak może, gwiazdy błyszczą bardzo jasno, równie jak i planety; bywają częste zorze północne, a białość śniegu odbija wszelkie odblaski. Zresztą i słońce w czasie największej swej do okolic północnych pochyłości, dnia 21-go grudnia, jest tylko o trzynaście stopni odległe od poziomu bieguna. Bywa więc tam co dnia przez parę godzin jakieś światło, tylko że mgły i zadymki śniegowe, pogrążają częstokroć te okolice w najzupełniejszą ciemność.
Aż dotąd pogoda bardzo dobrze sprzyjała, chybaby się na nią kuropatwy i zające skarżyć miały prawo, bo im myśliwi wypoczynku nie dawali. Urządzono też liczne sidła i łapki na lisy, ale przezorne zwierzęta nie dały się w nie chwytać; niekiedy nawet zdarzało się, że odgrzebawszy śnieg pod sidłami zastawionemi, bez szkody dla siebie wyciągały na przynętę złożone mięso, za co też doktór mocno obruszał się na nie.
Dnia 25-go października termometr wskazywał dwadzieścia stopni niżej zera. Zerwał się huragan nader gwałtowny; śnieg gęsty zapełniał całą atmosferę, nie przypuszczając do okrętu ani jednego promyka światła. Przez kilka godzin osada mocno niespokojną była o Bella i Simpsona, którzy zanadto daleko zapędzili się na polowaniu; lecz nazajutrz powrócili, przepędziwszy dzień cały w postawie leżącej, odziani skórami jeleniemi, gdy tymczasem huragan wyprawiał harce nad niemi i przysypał ich warstwą śniegu na pięć stóp grubą. Omało że nie pomarzli, a doktór z wielką zaledwie trudnością przywrócił w nich zwykłe krwi krążenie.
Burza ta trwała tydzień cały bez przerwy. Wyjść na powietrze było niepodobna, a temperatura tak nagle się zmieniała, że w ciągu jednego dnia, na termometrze piętnaście do dwudziestu stopni różnicy dostrzedz było można.
Podczas tego wypoczynku przymusowego, każdy prawie przepędzał czas samotnie; jedni spali, drudzy palili fajki, inni znowu szeptali po cichu, przerywając rozmowę za nadejściem Johnsona lub doktora. Żaden moralny węzeł nie łączył uczestników tej wyprawy; zbierali się oni tylko na wspólną modlitwę wieczorną i w niedzielę na czytanie biblii.
Clifton dobrze już obrachował, że po przebyciu siedmdziesiątego ósmego równoleżnika, nagroda dla niego przypadająca wynosiła trzysta siedmdziesiąt pięć funtów sterlingów, to jest 9,375 franków; sumka ta wydawała mu się dość okrągłą, i nie pragnął też więcej. Inni towarzysze podzielali w zupełności jego zdanie, myśląc jak użyć tej fortuny, zdobytej kosztem tyle trudów i niewygody.
Hatteras wcale się prawie nie pokazywał. Nie brał on udziału ani w polowaniu, ani w przechadzkach; mało go także obchodziły zjawiska meteorologiczne, któremi się tak bardzo zachwycał doktór Clawbonny. Żył jedną tylko myślą zamkniętą w tych dwóch wyrazach: „biegun północny,“ a tymczasem marzył o chwili w której Forward będzie mógł puścić się w dalszą podróż awanturniczą.
Na pokładzie brygu panowało ogólne jakieś uczucie smutku — bo też i rzeczywiście przykre wrażenie robi widok okrętu gnuśnie do miejsca przykutego; nie spoczywa na właściwej sobie podstawie, a jego kształty zniknęły pod grubemi pokładami śniegu. Do niczego nie jest podobny: przeznaczony do ruchu, stoi nieruchomy; zamienił się w dom drewniany, w magazyn, w mieszkanie dla życia siedzącego, on, co umie walczyć z wichrem i burzą. To też ta anomalia, to fałszywe położenie, napełniały serca wszystkich nieokreślonym niepokojem i żałością.
Doktór tymczasem, korzystając z chwil zupełnie wolnych, porządkował swoje notatki podróżne, z których też wzięte jest i opowiadanie niniejsze. Clawbonny nigdy nie próżnował, i nigdy też nie zmieniał humoru; niemniej z przyjemnością widział koniec burzy i zaraz też gotował się do poprzednich zajęć myśliwskich.
Dnia 3-go listopada o szóstej godzinie rano, przy dwudziestu jeden stopniach zimna, wyszedł w towarzystwie Johnson’a i Bell’a; płaszczyzny lodowe były gładkie; bardzo dobrze było chodzić po śniegu obficie spadłym w ciągu dni poprzednich, a później stwardniałym na mrozie. Powietrze było suche i mroźne, księżyc błyszczał jasno, sprawiając dziwną grę światła na każdej nierówności pola; długie cienie myśliwców czysto rysowały się na gładkiej powierzchni, a ślady ich stóp na śniegu, błyszczące na brzegach, znaczyły ich drogę wstęgą jaśniejącą.
Doktór wziął ze sobą i Duka; wolał on go używać do polowania niż psy grenlandzkie, i słusznie, bo te niewiele się przydają do myśliwstwa, gdyż nie posiadają ognia i zapału ras pochodzących ze stref umiarkowanych. Duk węszył po drodze i często stawał do świeżych śladów lisa lub niedźwiedzia. Pomimo tej jego zmyślności, myśliwi po dwugodzinnem chodzeniu, ani zająca nawet nigdzie nie spotkali.
— Czyżby zwierzyna uczuła także potrzebę emigrowania na południe? rzekł doktór, zatrzymując się u stóp pagórka.
— Takby się zdawać mogło, panie Clawbonny, odpowiedział cieśla.
— Jednakże ja w to nie wierzę, odezwał się Johnson; zające, lisy i niedźwiedzie, stworzone są do tego klimatu; chybaby ostatnia burza była przyczyną chwilowego ich zniknięcia, ale powrócą one skoro wiatry południowe nastaną. Inaczej rzecz się ma z reniferami, albo z piżmowcami.
— Ogromne ich stada znajdują się na wyspie Melville, rzekł doktór; wprawdzie miejscowość ta więcej jest na południe posunięta, to też Parry podczas swych zimowisk miał wielką obfitość tej zwierzyny.
— Dla nas, rzekł Bell, dosyć byłoby zaopatrzyć się dostatecznie w mięso niedźwiedzie.
— Tu właśnie sęk, odpowiedział doktór, bo zdaje mi się, że niedźwiedzi tu nie wiele — a tak bardzo są dzikie i nieucywilizowane, że żaden z nich nie chce się dobrowolnie na strzał stawić.
— Bell mówi o mięsie niedźwiedzia, odezwał się Johnson, a jabym sądził, że w tej chwili więcej o sadło jego, niż o mięso i futro dbać powinniśmy.
— Masz słuszność Johnsonie, mówił Bell; myślisz zawsze o paliwie.
— A jakże o niem nie myśleć, kiedy przy największej oszczędności, ledwie go nam wystarczy na niecałe trzy tygodnie.
— I w tem leży całe niebezpieczeństwo, rzekł doktór; listopad dopiero się zaczął, a luty jest najzimniejszym w tej strefie miesiącem. W każdym razie, w braku sadła niedźwiedziego, możemy jeszcze liczyć na tłuszcz z cieląt i psów morskich.
— Na nieszczęście, panie Clawbonny, i na to wiele liczyć nie możemy, bo te zwierzęta niedługo już nas opuszczą — i czy to dla zimna, czy też z bojaźni, ale pewny jestem, ze przestaną na lód wychodzić.
— Musimy zatem powrócić do niedźwiedzia i przyznać zarazem, że jestto najużyteczniejsze w tym kraju stworzenie, bo daje człowiekowi pokarm, odzież, światło i paliwo. Czy słyszysz Duk, mówił dalej doktór, głaszcząc psa, potrzeba nam niedźwiedzi, potrzeba koniecznie! szukaj niedźwiedzi mój przyjacielu!
Pies który właśnie coś węszył w ową chwilę, zachęcony głosem i pieszczotami doktora, poskoczył szybko po lodzie; szczekał ciągle, a głos jego zdala jeszcze dochodził do uszu myśliwych.
W nizkiej atmosferze zadziwiającą jest doniosłość głosu, i tylko ją porównać można ze świetnością konstelacyi na niebie północnem. Promienie światła i fale głosu przenoszą się na dalekie odległości, mianowicie podczas mroźnych suchych nocy klimatu podbiegunowego.
Myśliwi rzucili się za głosem Duka, lecz milę blizko biedz musieli, zanim przybyli zdyszani (w rozrzedzonem powietrzu płuca prędzej się trudzą) w to miejsce, gdzie Duk stał o jakie pięćdziesiąt kroków od ogromnej massy, wolno i leniwie poruszającej się na wierzchołku niedużego pagórka.
— Otóż mamy niedźwiedzie, zawołał doktór, nabijając swą strzelbę.
— Niedźwiedź na honor! wspaniały niedźwiedź! powtórzył Bell, biorąc się także za broń.
— Rzadki to niedźwiedź, szepnął Johnson, gotując się do strzału po dwóch swych towarzyszach.
Duk szczekał zajadle. Bell postąpiwszy jeszcze ze dwadzieścia kroków naprzód, dał ognia; lecz widać że zwierzę nie zostało trafione, bo dalej poruszało leniwie swą ciężką głowę.
Z kolei podszedł Johnson, a wymierzywszy dobrze, pociągnął za cyngiel.
— Jeszcze nie trafiony, zawołał doktór; to przeklęte łamanie się promieni światła! nigdy już widać do niego nie przywykniemy. Niedźwiedź jest przeszło na tysiąc kroków od nas oddalony.
— A więc posuńmy się jeszcze bliżej, powiedział Bell.
Trzej strzelcy szybko podbiegli ku zwierzęciu, bynajmniej, jak się zdawało, nie zaniepokojonemu tem strzelaniem. Zdawało się być ogromnem, oni zaś niepomni niebezpieczeństwa na jakie się narażają, z góry cieszyli się zdobyczą, Zbliżywszy się na strzał, wszyscy razem dali ognia; niedźwiedź śmiertelnie widać raniony podskoczył i padł u stóp pagórka.
Duk rzucił się na niego.
— Bez wielkiego trudu załatwiliśmy się z tą ogromną sztuką, wołał doktór.
— Trzy tylko strzały, rzekł Bell pogardliwie, i już leży na ziemi!
— Dziwi mnie to nawet trochę, dodał Johnson.
— Czy tylko czasem nie trafiliśmy na chwilę w której i tak miał już zdychać ze starości, mówił Clawbonny żartobliwie.
— Mniejsza o to, rzekł Bell, stary czy młody, zawsze jest dobrą i pożądaną zwierzyną.
Tak rozmawiając, myśliwi przyszli do pagórka i na wielkie swoje zdziwienie spostrzegli, że Duk szarpie lisa białego.
— A to doskonałe! zawołał Bell, to przechodzi pojęcie!
— Rzeczywiście, dodał doktór, zabijamy niedźwiedzia, a tu lis pada na ziemię.
Johnson osłupiał z zadziwienia.
— Macie, powtarzał z gniewem doktór, macie znowu skutki tego zwodniczego łamania się promieni.
— Nie rozumiem cię panie doktorze, powiedział cieśla.
— Tak, tak mój przyjacielu; najprzód oszukaliśmy się co do odległości, a teraz i co do rozmiarów zwierzyny; w skórze lisa widzieliśmy niedźwiedzia; nie nam pierwszym coś podobnego się przytrafiło, w podobnychże okolicznościach. Aleśmy się przynajmniej ucieszyli.
— Mniejsza tam o to czy lis, czy niedźwiedź, zje się zarówno; bierzmy co Bóg dał.
Lecz w chwili, gdy sternik chciał go zarzucić sobie na barki, zawołał:
— To zwierzę ma jakąś na szyi obrożę.
— Obroża! zawołał doktór, schylając się do lisa.
Rzeczywiście, na białej szyi lisa błyszczała stara, na pół zużyta obroża, na której zdawał się być napis jakiś; Clawbonny niecierpliwie zerwał obrożę z szyi zwierzęcia, na której widocznie od bardzo dawna spoczywała.
— Co to ma znaczyć? zapytał Johnson.
— To ma znaczyć, odpowiedział doktór, że zabiliśmy lisa przeszło dwunastoletniego; tak moi przyjaciele, lisa, którego James Ross złapał w r. 1848.
— Czy być może! zawołał Bell.
— To nie ulega wątpliwości, i żałuję nawet żeśmy zabili to biedne zwierzę. Podczas zimowania w tych stronach, James Ross kazał nałapać w sidła znaczną liczbę lisów białych, którym zakładano na szyję obroże mosiężne, z napisami wskazującemi miejsce pobytu okrętów Entreprise i Investigator, jak również składy zapasów żywności. Zwierzęta te szukając żywności przebiegają ogromne przestrzenie, a James Ross miał nadzieję, że który z nich może wpaść w ręce ludzi z wyprawy Franklina. Oto całe wyjaśnienie, biedne to stworzenie, które mogło ocalić życie osady dwóch okrętów, bezpożytecznie w tej chwili padło pod naszemi strzałami.
— O! kiedy tak, to go jeść nie będziemy, powiedział Johnson, bo nawet i za stare jest mięsisko dwunastoletnie. W każdym jednak razie, wypada zachować jego skórę, na pamiątkę tego ciekawego wydarzenia.
Johnson wziął lisa na plecy. Myśliwcy wracali do okrętu, oryjentując się po gwiazdach, a po drodze zabili jeszcze kilkanaście kuropatw.
Na godzinę przed powrotem na, pokład Forwarda, doktór do najwyższego stopnia został zdziwiony zjawiskiem nadzwyczajnem, jakie widział po raz pierwszy i jedyny może w swem życiu: byłto prawdziwy deszcz gwiazd padających, które tysiącami przelatywały po firmamencie, jakby w bukiecie sztucznych ogni. Przy lśniącej ich białości, bladło światło księżyca przez cały kilkogodzinny czas trwania tego zjawiska. Takiż sam meteor, obserwowowali w Grenlandyi Bracia Morawczycy roku 1799. Zdawało się, że niebo wyprawiało jakąś fetę ziemi skostniałej, Doktór za powrotem na okręt, całą noc przepędził na przypatrywaniu się temu zjawisku, które trwało do siódmej godziny z rana, wśród najgłębszej ciszy w atmosferze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.