Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
280

ledwie bladem swem i ukośnem światłem niektóre szczyty wyższych gór lodowych. Doktór, jako uczony i jako podróżnik, pożegnał je na kilka miesięcy, bo dopiero w lutym roku przyszłego, mógł je widzieć z powrotem.
Trzeba jednak wiedzieć, że podczas tej długiej nieobecności słońca, bynajmniej nie panuje tam ciemność zupełna; księżyc co miesiąc wyręcza je jak może, gwiazdy błyszczą bardzo jasno, równie jak i planety; bywają częste zorze północne, a białość śniegu odbija wszelkie odblaski. Zresztą i słońce w czasie największej swej do okolic północnych pochyłości, dnia 21-go grudnia, jest tylko o trzynaście stopni odległe od poziomu bieguna. Bywa więc tam co dnia przez parę godzin jakieś światło, tylko że mgły i zadymki śniegowe, pogrążają częstokroć te okolice w najzupełniejszą ciemność.
Aż dotąd pogoda bardzo dobrze sprzyjała, chybaby się na nią kuropatwy i zające skarżyć miały prawo, bo im myśliwi wypoczynku nie dawali. Urządzono też liczne sidła i łapki na lisy, ale przezorne zwierzęta nie dały się w nie chwytać; niekiedy nawet zdarzało się, że odgrzebawszy śnieg pod sidłami zastawionemi, bez szkody dla siebie