Podróż po księżycu, odbyta przez Serafina Bolińskiego/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Tripplin‎
Tytuł Podróż po księżycu
Podtytuł odbyta przez Serafina Bolińskiego
Wydawca Nakładem Bolesława Maurycego Wolfa
Data wyd. 1858
Druk Drukiem Bolesława Maurycego Wolfa
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


3. Opowiadanie doktora Serafina.

— Urodziłem się w Polsce, w małém lecz przedziwnie położoném mieście, dzieckiem tak słabém, że mi ani lekarze, ani doświadczone sąsiadki, długiego nie rokowały życia. Wzrastałem w uczuciu własnej bezsilności, bolejąc i ból zadając rodzicom, i już w kolebce, w któréj długo pozostawałem, przykrość méj istności uczułem dotkliwie.
Tęskniłem do śmierci; nie! nie do śmierci tęskniłem, tylko do innego życia, bo zdaje się, że już w niemowlęctwie wierzyłem w wieczność duszy, którą Bóg mi wlał, mnie, o nią nie proszącemu, lecz w posiadaniu jéj uporczywie trwać chcącemu.
Potem wiedziałem już co jest śmierć: mojego małego braciszka Ignasia, wywieźli w trumience, i już nigdy nic wrócił, a ja płakałem długo i tęskniłem do niego....
Wzrastałem jak owa zagraniczna roślina, dla której miłość i starania rodziców były cieplarnią, i długo, długo pasowałem się ze szkodzącemi wpływami ziemi; dopiéro coś w szóstym roku życia, po pierwszy raz na własnych nogach, w towarzystwie ojca wyszedłem do naszego pysznego parku i uczułem się wśród drzew okazałych, otulony ciepłém powietrzem wiosny.
— Czemu płaczesz Serafinie? spyta ojciec, widząc łzy w moich oczach.
— Bo mi miło ojcze, tak miłe jak nigdy w życiu nie było; ach te liście, te kwiaty, ten zapach i to ciepło! jakże to wszystko miłe i piękne! czy tak zawsze pozostanie ojcze?
— Nie mój synu! wszystko się zmienia na téj ziemi, roskosz nigdy długo nie potrwa na niéj, ale jej uczucie powraca, i kiedyś późniéj na innym świecie, nigdy z duszy naszéj nie zniknie.
Uwierzyłem w zdanie ojca, który nigdy nie kłamał, i słowa jego wryły mi się na zawsze w serce.
Moim pierwszym nauczycielem był bakałarz, filozof naturalny, ubóstwiający przyrodę i przytém poeta, wykładający nawet tabliczkę mnożenia w obrazach. Przedziwny to był człowiek, doktorze Gerwidzie; to prawdziwy ojciec mego rozumu...
— A jak się nazywał ten twój pierwszy nauczyciel, którego tak mile wspominasz? spyta mój gospodarz, rozczulony do łez nie wiem czemu i ściskając mnie z rzewnością.
— Nazywał się Edwiger, odpowiadam także z łzami w oczach.
— To to jakieś nazwisko nie po słowiańsku brzmiące, o ile tu znamy z języków ziemi, zarzuci doktor.
— Istotnie był on cudzoziemcem, ale szczerze pokochał kraj, w którym znalazł pracę, chleb i szacunek. Niestety, nie pozostał w nim długo! Umarł w moich rękach na astmę, nauczywszy mnie w czterech latach, podstawy gruntownéj kilku języków i nauk przyrodzonych. Tak jest doktorze, umarł w moich ramionach, przygotowawszy mnie na śmierć swoją i zapewniając mnie, że się kiedyś ujrzemy w lepszym świecie, zapewne na księżycu, do którego przez całe swe życie tęsknił. O! będę go szukać po całym księżycu i niezawodnie go znajdę.
— Alboż to ludzie przenoszą się po śmierci z jednéj planety na drugą, tak jak Panu Cyrano de Bergerac lub tobie doktorze Serafinie udało się przenieść za życia? zarzuci mi Gerwid ruszając ramionami.
— Bah! musi to być jednakże prawda, mój dobry nauczyciel Edwiger, nie chciałby mnie zawodzić; a potém słuchaj daléj, a przekonasz się, że najlepsi moi przyjaciele, niestety poumierali i obiecywali, że się kiedyś z niemi połączę, zapewne na księżycu. Po stracie mego dobrego nauczyciela, dostałem zapalenia mózgu i o mało co nie umarłem. W majaczeniach moich, ciągle utrzymywałem, że widzę braciszka Ignasia u starego Edwigera na księżycu. Gdym wrócił cokolwiek do zdrowia, zacny przyjaciel i dawny kolega palestrowy mego ojca, Pan Andrzej Poset, szlachcic kontuszowy, do korda i do hajdy jak to mówią, uwiózł mnie z sobą na wieś i kształcić kazał swemu dawnemu towarzyszowi, staremu Panu Swidwie, w jeździe konnéj i w używaniu broni siecznéj i palnéj. Zmusił mnie do zupełnej zmiany trybu życia, książki poszły cokolwiek na bok, górą jazda, polowanie, kuligi, tańce, a nawet w potrzebie i toasty. Spodobał mi się nakoniec ten sposób życia, w skutek którego siła, odwaga i nigdy niedoświadczona wesołość, wstąpiły w ciało moje, dawniéj tak wietkie i słabe. Dzielny, bogobojny, a przytém wesoły, dzieci nadzwyczaj lubiący, a na łacinie mocno kształcony, Pan Andrzej był mojém bożyszczem, w którego się wpatrywałem jak młodzian Ateński w Platona. Swidwa zaś, stary, nieuczony ale rzeźwy, przebiegły, do wszystkich psich figlów zawsze gotowy olbrzym, był moją wyrocznią, z którą dzień w dzień po parę godzin na polowaniu spędzie albo przynajmniéj przegadać koniecznie musiałem. Z szlachetnym Jegomością o historyi kraju i o wojnach, i to najczęściéj po łacinie, z starym towarzyszem o polowaniu, stawianiu sideł, o psach, koniach i jastrzębiach po polsku, ale taką polszczyzną Mospanie, jakiéj już od dawna nie słyszę, jakiéj się tajemnica może już na zawsze zatraciła......
Nie mogłem mówić daléj, cóś mi grdykę jak kleszczami ścisnęło. Gerwid mnie owiał swojerni skrzydłami i drżące ręce mi uściskał.
— Rok cały tam u nich przesiedziałem, kochany, pielęgnowany, bawiony. Boże drogi! tak dobrze nigdy i nigdzie mi nie było; jeden starzec wyrywał mnie drugiemu, strzegli mnie jak dwie kokosze kaczuchny przez się wysiedziałéj, a radéj się puszczać na wzburzoną sadzawkę. Ale ojciec przyjechał i widząc mnie silnym i zdrowym jak nigdy, zagnał mnie do szkoły Wojewódzkiéj, na grammatykę grecką, aby sobie odświeżyć nauki od alfy do omegi. Wielki był lament po moim odjeździe w domu Pana Posta, a stary Swidwa......
Znowu mi kurcz gardło ścisnął, aż gorycz w usta wstąpiła.
— I cóż Serafinie?... stary Swidwa?....
— Może nie uwierzysz skrzydlaty doktorze?... stary Swidwa, umarł z tęsknoty do mnie, a przed śmiercią kazał mi powiedzieć, że się zobaczemy kiedyś, może na księżycu. O, Dobrodzieju, musi tu być gdzieś i stary Swidwa, w pełni księżyca. Nie wiem czy to było we śnie, czy na jawie, czy téż w stanie snojawy, widywałem nieraz starego Swidwę z Ignasiem i z Edwigerem, tego mi nie wygadasz z myśli.
— A cóż do dyabła, z samemi tylko lunatykami się łączyłeś! krzyknie Gerwid oczywiście wzruszony i nadrabiając minę.
— Swój swego szuka, ojcze Gerwidzie. Cóż jest sympatya? to pociąg tajemny, z przyczyn nam niewiadomy, lecz te przyczyny istnieć muszą; Bóg je zna dobrze i Jego aniołowie także. Ale dobry mój gospodarzu, przyznać ci cię muszę, iż się czuję cokolwiek wycieńczonym.....
— Ach! możebyś się czém pokrzepił? dobrze, i owszem; zaraz ci służę.
Mówiąc to doktor, wydobył z paczki smaragdowéj małą trociczkę, zapalił ją i postawił przedemną.
— To nazywasz pokrzepieniem? jak to, u was nie piją wina? spytam zadziwiony.
— To jest trociczka, wydająca najczystszy kwasoród, czyli tleń, jak go tu nazywamy; to tak dobrze jak gdybyś wypił butelkę najlepszego szampana. Tylko poczekaj chwilkę; może ci w głowę zajdzie, bo to strasznie mocne, ale tém lepiéj, opowiesz mi dalszy ciąg twéj historyi, w mniéj smutnym tonie...
— Ach! dalibóg prawda! czuję się w istocie bardzo pokrzepionym; jakoś mi się weseléj i miléj robi na sercu. Bogu dzięki! bo to co mam do opowiedzenia, to dyabelnie smutne. Cha! miłość! rozpacz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Tripplin‎.