Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Les Anglais au Pôle Nord
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Indeks stron

ROZDZIAŁ DZIEWIETNASTY.

Wieloryb.

Jakkolwiek nietrudno było żeglować w zatoce Melwille’a, nie całkiem jednak oczyszczoną była z lodów; zalegały ją jeszcze pola lodowe, przedłużające się aż do krańców horyzontu; tu i owdzie ukazywały się góry lodowe nieruchome i jakby silnie przytwierdzone wśród lodowisk rozległych. Gdzie tylko można było, Forward pędził całą siłą pary. Wiatr często zmieniał kierunek, przeskakiwał niejako z jednego w drugi.
Zmienność wiatru na morzach północnych jest faktem uwagi godnym; nieraz się zdarza, iż jedna chwila tylko dzieli najpiękniejszą pogodę, od burzy rozwścieczonej. Tego właśnie doświadczył na sobie kapitan Hatteras, w dniu 23 czerwca, wśród ogromnej zatoki.
Najpospolitsze i najzimniejsze zarazem wiatry tam panujące są te, które wieją z ławicy lodowej. Tego dnia termometr opadł o kilka stopni; wiatr zwrócił się na południe, i wytrząsał wilgoć powietrza w postaci gęstego śniegu. Gdy wicher podnosił się z większą siłą, Hatteras kazał zwinąć żagle; zanim jednak uczynić to zdołano, już maszt najmniejszy wyrwanym został.
Hatteras wydawał rozkazy z nadzwyczajnie zimną krwią i przez cały czas trwającej burzy, ani na chwilę nie oddalił się z pokładu; mimo to jednak, dla bezpieczeństwa okrętu musiał się zwrócić nieco na zachód. Wiatr podnosił na morzu ogromne bałwany, wśród których kołysały się tu i owdzie oderwane lody; bryg miotany był na wszystkie strony, jak zabawka dziecięca. Raz unosił się prostopadle ponad bałwan wody; jego belka żelazna odbijając na sobie światło rozstrzelone, wyglądała jak sztaba do białości rozpalonego metalu; to znowu zapadał w przepaść, wśród kłębów własnego dymu, a szruba jego tymczasem wyniesiona po nad wodę, z złowróżbym świstem rozbijała powietrze. Deszcz ze śniegiem spadał potokami.
Doktór miał śliczną sposobność przemoknięcia aż do szpiku i dla tego też pozostał na pomoście, podziwiając ten widok niezwykły: patrzył w niemem zachwyceniu, bo zresztą i najbliżej niego stojący człowiek, rozmowy usłyszeć nie byłby w stanie — i był świadkiem dziwnego zjawiska, właściwego tylko stronom podbiegunowym.
Burza ta, jak to często bywa w okolicach najbardziej na północ posuniętych, trwała tylko na pewnej, ograniczonej przestrzeni, trzy do czterech mil na około wynoszącej. Po za lodowiskami dostrzedz było można niebo czyste i morze spokojne; potrzeba tylko było, aby się Forward zdołał tam przedostać jakiem przejściem między lodami; było to bardzo niebezpieczne, bo można było zostać rzuconym na te lody. Mimo to jednak Hatteras po kilku godzinach ciężkiego trudu, wyprowadził swój statek na wody spokojne i wolne od burzy konającej o parę węzłów od okrętu.
Inny był już teraz widok zatoki. Potęga fali i wichru poodrywała od lodowisk mnóstwo gór płynących teraz ku północy, krzyżujących się we wszystkich kierunkach. Nie trudno było ich uniknąć z powodu szerokości zatoki, a widok był wspaniały. Ogromne te massy pędzone różną szybkością, zdawały się ścigać w biegu na przestronnej arenie.
Gdy doktór z zachwyceniem wpatrywał się w ten widok, harponer Simpson zbliżył się do niego i wskazał na morze, którego woda zmieniała barwy począwszy od niebieskiej do zielono oliwkowej; długie pasy tych kolorów ciągnęły się z północy na południe, tak że oko gubiło się, chcąc uchwycić krańce tego zjawiska. Niekiedy znowu, woda była bardzo czysta, miejscami zaś mętna i brudna.
— Co sądzisz o tem panie Clawbonny, zapytał Simpson.
— Sądzę mój przyjacielu, odpowiedział doktór, toż samo co i wielorybnik Scoresby mniemał o naturze tych wód różnokolorowych, to jest: że wody niebieskie nie mają w sobie owych milijardów drobniutkich istot, któremi napełnione są wody zielone. Robił on wiele w tym przedmiocie doświadczeń, którym ja wierzę bardzo chętnie.
— Oh! panie Clawbonny, możnaby jeszcze coś innego wnioskować z tego zabarwienia wody morskiej.
— Czy tak myślisz?
— Tak jest panie doktorze i zapewniam cię, że gdyby Forward był statkiem wielorybniczym, mielibyśmy niedługo co do roboty.
— Ależ ja tu nie widzę nic coby wskazywało obecność wieloryba, odpowiedział doktór oglądając się dokoła.
— Niedługo zobaczymy go, upewniam cię panie Clawbonny. Spotkanie wody koloru zielonego pod tą szerokością, zawsze jest dobrą dla rybaków wróżbą.
— Dla czegoż to, spytał doktór, którego zaciekawiały te uwagi człowieka w tych rzeczach kompetentnego.
— Bo na tych właśnie wodach zielonych, odpowiedział Simpson, najwięcej poławiają się wieloryby.
— Z jakiegożto powodu Simpsonie?
— Bo tu one znajdują najobfitsze dla siebie pożywienie.
— Czyż pewnym jesteś?...
— Oh! sto razy może sam tego doświadczyłem na morzu Baffińskiem, nie wiem dla czegoby inaczej być miało na zatoce Melville.
— Zdaje się, rzekł doktór, że takby być powinno.
— O! patrz pan, wołał Simpson, przechylając się przez wierzch parapetu, — patrz, patrz, panie Clawbonny!
— Widzę jakby ślad okrętu prującego wody, odpowiedział doktór.
— To jest właśnie tłuszcz, jaki wieloryb za sobą pozostawia, i możesz mi pan wierzyć, że niedaleko się ztąd znajduje.
Rzeczywiście naokoło czuć się dawał mocny zapach tranu. Doktór baczniej począł przyglądać się powierzchni morza, a przepowiednia harponera wkrótce się ziściła. Z wierzchołka masztu dał się słyszeć silny głos Foker’a.
— Wieloryb! wieloryb! pod wiatrem naszym.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę wskazaną; w odległości mniej więcej jednej mili od brygu, spostrzeżono wytrysk nie wiele nad morze wybiegający.
— Otóż on! wieloryb! krzyknął Simpson, doświadczony już w tych rzeczach.
— Znikł znowu, dodał doktór.
— Znaleźlibyśmy, go gdyby tego była potrzeba, powiedział Simpson tonem trochę żałosnym.
Tymczasem kapitan Hatteras i choć go o to nie proszono — na co zresztą niktby się nie odważył — wcale niespodziewanie kazał przygotować łódź wielorybniczą; pochwycił on tę sposobność, aby i rozrywkę dać ludziom swej załogi i zdobyć kilka baryłek tranu. Pozwolenie to, z prawdziwem zadowoleniem przez wszystkich przyjęte zostało.
Czterech majtków siadło do łodzi, którą kierował Johnson; Simpson stał na przodzie z harpunem w ręku. Doktora też nie można było wstrzymać aby nie należał do wyprawy. Morze było dość spokojne; łódź płynęła tak szybko, że w niespełna dziesięć minut, już była o milę od brygu.
Wieloryb nabrawszy świeżego powietrza, zanurzył się znowu w wodę; lecz wkrótce wypłynął na wierzch i wyrzucił na piętnaście stóp wysoko mięszaninę pary i klejkowatej materyi, jakie wciąż wydobywają się z jego otworów nozdrzowych.
— Tam! tam! wołał Simpson, wskazując palcem punkt o jakie ośmset prętów odległy od szalupy, która szybko zwróciła się ku potworowi. Bryg nieopodal trzymał się w pogotowiu na wszelki wypadek.
Ogromne zwierzę wypływało i ginęło znowu pod wodami, ukazując tylko grzbiet swój czarniawy, podobny do skały zapadłej w morzu: wieloryb nie będąc ściganym, nigdy nie pływa szybko, a ten którego widziano, kołysał się na falach z całą swobodą.
Szalupa sunęła cicho po owych wodach zielonych, których nieprzezroczystość niedozwalała zwierzęciu dostrzedz nieprzyjaciela. Gotowanie się tak wątłego statku na walkę z olbrzymem oceanu, zawsze wstrząsające robi wrażenie. Wieloryb ten mógł mieć około stu trzydziestu stóp długości, a często pomiędzy siedmdziesiątym drugim a ośmdziesiątym stopniem, spotykać się dają wieloryby dochodzące do ośmdsiesięciu stóp. Starożytni autorowie, wspominają nawet o wielorybach siedmset stóp długości mających, lecz zdaje się, że to są tylko wymysły bujnej wyobraźni.
Wkrótce szalupa dopłynęła blisko wieloryba. Na znak Simpsona wiosła się zatrzymały; wtedy zręczny marynarz zakręciwszy w powietrzu oszczep opatrzony powyżej łokcia rozszczepionemi zazębieniami, doświadczoną i pewną dłonią rzucił go w zwierzę i zatopił go w jego grubej warstwie tłuszczu. Skaleczony potwór rzucił silnie w tył ogonem i znikł pod wodą. Wtedy podniesiono do góry cztery wiosła, a lina przywiązana do harpuna i umieszczona na przodzie statku rozwijała się z nadzwyczajną szybkością, pociągając za sobą gwałtownie szalupę, zręcznie przez Johnsona kierowaną.
Wieloryb oddalał się od brygu, dążąc w stronę pływających gór lodowych, trwało to z pół godziny; musiano wciąż maczać w wodzie linę harpunową, aby się od tarcia nie zatliła. Gdy zwierz zaczął widocznie ustawać w swym biegu, wyciągano zwolna linę i starannie ją zwijano; wieloryb niebawem ukazał się na powierzchni morza, tłukąc o wodę swym ogromnym ogonem, i podnosząc tym sposobem prawdziwe trąby wodne, które w obfitym deszczu spadały na szalupę. Podpłynięto bliżej do wieloryba; Simpson porwał długą dzidę, zabierając się do ugodzenia powtórnie potworu.
Lecz ten szybko przesunął się wązkiem przejściem pomiędzy dwiema górami lodowemi. Ściganie go tam, stawało się nader niebezpiecznem.
— Źle do dyabła! zawołał Johnson.
— Naprzód! naprzód! śmiało przyjaciele! krzyknął Simpson z zawziętością myśliwca, wieloryb musi być naszym.
— Ależ nie możemy go ścigać wśród tych gór lodowych, odparł Johnson, chcący wstrzymać szalupę.
— I owszem! i owszem! wrzeszczał Simpson.
— Nie! nie! odezwało się kilku majtków.
— I owszem! i owszem! wołali inni!
Podczas tej krótkiej sprzeczki, wieloryb zatrzymał się pomiędzy dwiema górami, zbliżającemi się do siebie coraz więcej wskutek bałwanienia się wody morskiej.
Szalupa ciągniona przez harpun, mogła być wprowadzoną w to niebezpieczne przejście, dla tego też Johnson poskoczywszy naprzód z siekierą w ręku przeciął linę jednem uderzeniem.
I stało się to w samą porę, bo w chwilę potem dwie góry zetknęły się ze sobą, siłą nieprzepartą, gniotąc na miazgę nieszczęśliwe zwierzę.
— Straciliśmy go! z żalem zawołał Simpson.
— Aleśmy sami ocaleli, odrzekł retman.
— Na honor, wtrącił doktór, to warte było widzenia!
Siła gniotąca takich gór jest niezmierna. Wieloryb padł ofiarą wypadku, często powtarzającego się na tych morzach. Scoresby opowiada, że tym sposobem w ciągu jednego lata, zginęło trzydzieści wielorybów. Widział on trzymasztowy okręt, w mgnieniu oka spłaszczony pomiędzy dwiema ścianami lodowemi które starły go na miazgę; inne znowu dwa okręty, jak rzeszoto podziurawione zostały ostremi odłamkami lodu, długiemi na sto stóp blizko.
Wkrótce potem szalupa połączyła się z brygiem i zajęła na pomoście zwykłe swe miejsce.
— Jest to nauka, rzekł wtedy głośno Shandon, dla tych, którzy nierozsądnie zapędzają się we wszystkie przejścia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.