Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
212

— Oh! sto razy może sam tego doświadczyłem na morzu Baffińskiem, nie wiem dla czegoby inaczej być miało na zatoce Melville.
— Zdaje się, rzekł doktór, że takby być powinno.
— O! patrz pan, wołał Simpson, przechylając się przez wierzch parapetu, — patrz, patrz, panie Clawbonny!
— Widzę jakby ślad okrętu prującego wody, odpowiedział doktór.
— To jest właśnie tłuszcz, jaki wieloryb za sobą pozostawia, i możesz mi pan wierzyć, że niedaleko się ztąd znajduje.
Rzeczywiście naokoło czuć się dawał mocny zapach tranu. Doktór baczniej począł przyglądać się powierzchni morza, a przepowiednia harponera wkrótce się ziściła. Z wierzchołka masztu dał się słyszeć silny głos Foker’a.
— Wieloryb! wieloryb! pod wiatrem naszym.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę wskazaną; w odległości mniej więcej jednej mili od brygu, spostrzeżono wytrysk nie wiele nad morze wybiegający.
— Otóż on! wieloryb! krzyknął Simpson, doświadczony już w tych rzeczach.
— Znikł znowu, dodał doktór.