Podróż do środka Ziemi (1874)/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż do środka Ziemi
Wydawca J. Sikorski
Data wyd. 1874
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.


I rzeczywiście, trzeba się było dobrze z wodą obliczyć, bo zapas jej cały, nie wiem czy na trzy dni mógł wystarczyć; przekonałem się o tem przy kolacyi wieczorem, a na nieszczęście, nie mogliśmy bynajmniej liczyć na wynalezienie jakiego źródła w tym punkcie epoki przejściowej.
Cały następny dzień, przechodziliśmy nieskończoną liczbę arkad i łuków naszej galeryi; ponure milczenie towarzyszyło tej podróży; widocznie od Hansa zaraziliśmy się niemotą. Droga już nie szła w górę, a przynajmniej nie tak widocznie; niekiedy nawet przybierała kierunek pochyły. Nie były to wszakże przyczyny na uwagę zasługujące, gdyż natura pokładów nie zmieniła się ani na jotę.
Światło elektryczne z ogromnym blaskiem odbijało się na ścianach podziemia. Jakby w kopal niach Devonshiru, od którego poszło nazwisko tego rodzaju pokładów, tu i owdzie marmury pyszne ozdabiały naszę drogę; jedne z nich szaro-agatowate z białemi żyłkami, inne czerwone, lub nareszcie żółte czerwono nakrapiane, a dalej te ciemnego koloru, w których wapień świecił jasnemi barwami.
W wielu tych marmurach widoczne były odciski zwierząt pierwotnych; ale od wczoraj uważyłem wielki postęp w dziele stworzenia. Zamiast pierwotnych trylobitów, postrzegłem szczątki doskonalszego rzędu, pomiędy innemi ryby ganoidy i samoptery, w których oko paleontologa umiało odkryć pierwsze kształty gadów. Mnóstwo zwierząt tego gatunku przebywało w morzach dewońskich, które je później tysiącami wyrzucały na skały nowej formacyi.
Widocznie rozwijała się przed nami cała drabina życia zwierzęcego, na szczycie której stał człowiek, pan wszelkiego stworzenia. Lecz profesor Lidenbrock zdawał się wcale na to nie zwracać uwagi.
Z niecierpliwością oczekiwał on na dwie rzeczy: to jest na drogę albo zupełnie pochyłą, któraby dozwoliła nam zagłębiać się coraz bardziej we wnętrze ziemi, albo na jakąś ważną przeszkodę, tamującą dalszy pochód. Do samego jednak wieczora nadzieje uczonego profesora nie ziściły się. W piątek z rana po bezsennej nocy, podczas której paliła mnie straszna gorączka pragnienia, puściliśmy się na dalszą błąkaninę po zakrętach podziemnej galeryi.
Po dziesięciu godzinach pochodu dostrzegłem, że odblask światła naszych lamp na ścianach galeryi zmniejszał się coraz widoczniej, i w sposób nader szczególny. Zamiast marmuru, iłołupku (schiste), wapienia i piaskowca, zaczęła ukazywać się jakaś warstwa ciemna i bez blasku. W jednem miejscu, gdzie tunel był bardzo wązki, oparłem się o jego ścianę, a później spostrzegłem, że ręce miałem całkiem czarne; przypatrzywszy się bliżej, dostrzegłem że jesteśmy wśród pokładów węgla kopalnego.
— Ależ to jest kopalnia węgla — zawołałem.
— Kopalnia, ale bez górników — sucho odpowiedział profesor.
— A kto wie?
— Ja wiem — odrzekł krótko i tonem surowym — ja wiem i przekonany jestem, że ta galerya idąca przez pokłady węgla, nie została przekopana ręką ludzką. A zresztą, czy to jest dzieło sztuki, czy natury, wszystko mi tam jedno; teraz nadeszła godzina posiłku, siadajmy i jedzmy.
Hans przygotował wszystko co potrzeba; jadłem bardzo mało, lecz za to łakomie wypiłem kilka kropel wody, jakie na mnie z podziału wypadły. Po jedzeniu, towarzysze moi legli na swych kołdrach, we śnie szukając spoczynku; ja nie mogłem usnąć i do rana liczyłem wszystkie upływające godziny.
W sobotę o szóstej rano wyruszyliśmy w dalszą drogę. We dwadzieścia minut potem, przybyliśmy do obszernego wyżłobienia, wyglądającego jak jaskinia. Poznałem wtedy, że prawdziwie ręka ludzka nie mogła urządzić tej kopalni węgla, gdyż sklepienia nie były niczem podparte i tylko cudem prawdziwym się utrzymywały.
Jaskinia, ta miała sto stóp wysokości, a na sto pięćdziesiąt stóp była szeroką; ziemia wyrzuconą ztamtąd była widocznie w skutek jakiegoś gwałtownego wstrząśnienia podziemnego. Po próżni tej po raz pierwszy stąpała noga człowieka.
Na tych ciemnych ścianach wypisaną była cała historya peryodu węglowego, a doświadczony geolog mógł tam dokładnie obliczyć wszystkie jej fazy. Pokłady węgla tu i owdzie poprzekładane były warstwami żwiru i gliny.
W peryodzie poprzedzającym drugą epokę, ziemia okryła się wegetacyą silną, powstałą w skutek podwójnego działania ciepła zwrotnikowego i ciągłej wilgoci. Atmosfera gazów otaczała ze wszech stron kulę ziemską, bardziej jeszcze pozbawiając ją dobrodziejstwa promieni słonecznych. Ztąd wniosek oczywisty, że wysokie temperatury nie pochodziły z tego nowego ogniska. Słońce może samo nie było przygotowane do odgrywania swej świetnej roli. „Klimaty” nie istniały jeszcze, a jednakże gorąco rozlewało się po całej kuli ziemskiej, zarówno pod zwrotnikiem, jak i pod biegunem. Lecz zkąd ono pochodziło? z wnętrza globu.
Naprzekor teoryom profesora Lidenbrocka, ogień gwałtowny tlał we wnętrznościach sferoidy; działalność jego dawała się czuć aż do ostatnich warstw skorupy ziemskiej. Rośliny pozbawione zbawczego wpływu słońca, nie wydawały ani kwiatów, ani zapachu, a jednak korzenie ich wydobywały znaczny zapas sił żywotnych z rozpalonych gruntów pierwotnych.
Tejto właśnie bujnej roślinności, pokłady węgla zawdzięczają swój początek. Elastyczna jeszcze naówczas skorupa ziemska, ulegała ruchom mas płynnych, w jej wnętrzu zawartych, ztąd powstały owe liczne szczeliny i rozpadliny, a rośliny wciągnięte pod wody, zwolna uformowały znaczne zbiorowiska drzewa.
Naówczas przyszła jeszcze działalność chemii naturalnej; w głębi mórz, massy roślinne zamieniły się najprzód na torfy, później pod wpływem gazów i ognia fermentacyi, zupełnie się zmineralizowały. Tak powstały owe ogromne pokłady węgla, których konsumcya wszystkich narodów, przez wszystkie wieki wyczerpnąć nie zdoła.
Takiemi myślami zajęty byłem wśród tych przestronnych kopalni, które nigdy zapewne nie ulegną eksploatacyi przemysłu górniczego; przedsiewzięcie takie wymagałoby znacznych ofiar, a czyż brak kopalni węgla na całej kuli ziemskiej?
Wśród tych rozmyślań geologicznych, zapomniałem o długości drogi. Temperatura utrzymywała się wciąż ta sama, jaką mieliśmy w pokładach lawy i iłołupków; tylko powonienie moje dotykał coraz silniejszy zapach węglowodoru i niezadługo też przekonałem się o obecności tego niebezpiecznego gazu, który już tyle okropnych spowodował wypadków.
Szczęście nasze, że światło dawał nam dowcipny przyrząd Ruhmkorfa; bo gdyby przyszło zwiedzać to przejście z pochodnią zapaloną, niezawodnie straszna eksplozya zakończyłaby nieroztropną podróż, w gruzach zakopując śmiałych a nierozważnych podróżników.
Ta wycieczka do kopalni węglowych przeciągnęła się aż do wieczora. Stryj niecierpliwił się jednostajną poziomością drogi. Ciemność nie dozwalała rozeznać długości tej galeryi, i już myślałem, że nigdy się nie skończy, gdy niespodzianie, o szóstej godzinie dostaliśmy się do miejsca, z którego już dalej w żadną stronę nie było drogi, ani przejścia.
— Tem lepiej, tem lepiej — wołał profesor Lidenbrock — wiem już przynajmniej czego się trzymać. Nie jesteśmy na drodze Saknussemma i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko się wrócić. Odpocznijmy tu przez noc jednę, a za trzy dni mniej więcej, będziemy znowu w punkcie, z którego się drogi rozchodziły.
— Tak, jeśli nam tylko sił starczy.
— A dla czegożby nie?
— Bo jutro już nie będziemy mieli ani kropli wody.
— A odwagi, czy także? — zapytał stryj surowo.
Nie śmiałem nic odpowiedzieć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.