Podróż Naokoło Księżyca/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż Naokoło Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1870
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ VII.

Chwila upojenia.

Tak więc, zjawisko ciekawe ale logiczne, dziwne lecz wytłumaczyć się dające, spełniło się w tych szczególniejszych warunkach. Każdy przedmiot wyrzucony na zewnątrz pocisku, musiał tę samą przebywać drogę, i z nim się razem dopiero zatrzymać. Było to niewyczerpanym przedmiotem rozmowy przez cały wieczór. Przytem wzruszenie trzech podróżników wzrastało w miarę zbliżania się do celu upragnionego. Byli oni przygotowani na rzeczy nieprzewidziane i nadzwyczajne, i w takiem usposobieniu umysłów w jakiem się znajdowali, nicby ich zbytecznie zadziwić nie mogło. Rozpalona ich wyobraźnia wyprzedzała pocisk, którego szybkość zmniejszała się widocznie, chociaż oni o tem nie wiedzieli. Księżyc tymczasem zwiększał się coraz bardziej w ich oczach, i zdawało im się, że dosyć rękę wyciągnąć aby go pochwycić.
Nazajutrz 5 grudnia, już od piątej z rana wszyscy trzej byli na nogach. Dzień ten miał być ostatnim dniem ich podróży, jeśli rachunki były dokładne. Tegoż samego jeszcze wieczora, za ośmnaście godzin, o północy, właśnie w chwili samej pełni, mieli doścignąć świetnej tarczy księżycowej. Tak, nadchodząca północ miała położyć kres tej podróży, najnadzwyczajniejszej w starożytnych i nowszych czasach. Dlatego też, od samego już rana, przez szyby osrebrzone blaskiem promieni księżyca, witali oni poważną gwiazdę nocy, wesołemi i głośnemi okrzykami.
Księżyc wspaniale posuwał się po firmamencie gwiazdami zasianym. Jeszcze kilka stopni, a dojdzie on do tego właśnie punktu przestrzeni, w którym ma się dokonać spotkanie się jego z pociskiem. Barbicane według własnych spostrzeżeń obliczył, że upadną oni na niego ze strony jego półkuli północnej, gdzie ciągną się rozległe płaszczyzny, a góry są rzadkie. Okoliczność ta byłaby bardzo sprzyjającą, gdyby atmosfera księżycowa, jak to sądzono, zgromadzała się tylko w głębinach.
— Zresztą, zrobił uwagę Michał Ardan, w każdym razie płaszczyzna wygodniejszem i właściwszem jest miejscem do wylądowania, aniżeli góra. Selenita, którego wysadzonoby w Europie na wierzchołku góry MontBlanc, lub w Azji na szczycie Himalai, nie wiedziałby jeszcze że się w tych krajach znajduje.
— Co więcej, dodał kapitan Nicholl, pocisk upadłszy na płaszczyznę, pozostałby na niej nieruchomym. Na pochyłości zaś przeciwnie, toczyłby się jak zawała śniegowa, a my nie posiadając zręczności wiewiórek, nie wyszlibyśmy z niego cali i zdrowi. Wszystko zatem na lepsze się dla nas układa.
Przywiedzenie do skutku zuchwałego przedsięwzięcia, zdawało się już być niewątpliwem. Jednakże Barbicane’a jedna jeszcze zastanawiała uwaga; lecz nie chcąc niepokoić swych towarzyszy, zachował milczenie w tym przedmiocie.
W rzeczy samej, kierunek pocisku ku półkuli północnej, dowodził pewnego lekkiego zboczenia z swej drogi. Wystrzał, matematycznie obliczony, miał zanieść kulę na środkowy punkt tarczy księżycowej. Jeśli więc nie tam ona trafiała, to dlatego, że musiało być zboczenie. Co je spowodowało? Barbicane nie mógł tego zrozumieć, ani oznaczyć ważności tego zboczenia. Spodziewał się on jednak, że nie będzie ono miało innych następstw, jak tylko że sprowadzi ich ku wyższemu brzegowi księżyca, wygodniejszemu do wylądowania.
Barbicane przeto, nie mówiąc przyjaciołom nic o swych obawach, poprzestał jedynie na częstem obserwowaniu księżyca, badając troskliwie, czy się nie zmieni kierunek pocisku, — bo okropnem byłoby ich położenie, gdyby kula chybiając swego celu i wciągnięta poza tarczę, wpadła w przestrzenie międzyplanetarne.
Księżyc w tej chwili zamiast ukazać się płaskim jak tarcza, dawał już uczuć swą wypukłość. Gdyby teraz na niego promienie słońca padły ukośnie, to cień przez to sprawiony uwydatniłby wyraźnie zarysowujące się wysokie góry. Wzrok mógłby się zagłębić w ziejącej przepaści kraterów, i dostrzedz kapryśne i nierówne zagłębienia, przerzynające płaszczyzny niezmierzone. Lecz przy natężonym blasku ginęła jeszcze wszelka wypukłość. Rozeznawano zaledwie owe dwie plamy, które księżycowi nadają podobieństwo do twarzy ludzkiej...
— Twarzy, to prawda, wtrącił Michał Ardan, ale gniewa mnie to, że nadobnemu bratu Apollina dano twarz tak szpetną.
Podróżnicy tak już blizcy swego celu, nie przestawali z największą uwagą obserwować ten świat nowy; wyobraźnia wodziła ich już po tych krainach nieznanych. Wdrapywali się na szczyty wyniosłe, lub schodzili na rozległe pola. Tu i tam zdawało im się spostrzegać wielkie morza, zaledwie mogące istnieć pod atmosferą rozrzedzoną, i rzeki, z gór niosące im haracz przynależny. Pochyleni nad przepaścią, spodziewali się że pochwycą jakiś głos z tej gwiazdy wieczyście niemej w osamotnieniu próżni.
Ten ostatni dzień pozostawił im wzruszające wspomnienia. Notowali oni najdrobniejsze szczegóły. Nieokreślony jakiś niepokój trapił ich w miarę zbliżania się do celu. Niepokój ten wzrosłby jeszcze niezawodnie, gdyby czuli jak małą była ich szybkość; wydałaby im się ona całkiem niewystarczającą do osiągnięcia celu, a to dlatego, że pocisk wtedy nie miał żadnej prawie wagi, która zmniejszając się stopniowo, znikła prawie na tej linji, gdzie siły przyciągające księżyca i ziemi nawzajem się zobojętniają.
Pomimo tak ważnych zajęć, Michał Ardan nie zapomniał o przysposobieniu rannego posiłku z największą punktualnością. Podróżni jedli z wielkim apetytem wyborny buljon ugotowany na gazie, i mięso zakonserwowane. Na zakończenie uczty spełniono kilka kieliszków dobrego wina francuzkiego, i z tego powodu Michał Ardan uczynił uwagę, że winnice na księżycu, ogrzane tak palącem słońcem, powinnyby wydawać najszlachetniejsze gatunki jagód, — jeśli tam są winnice. W każdym razie, przezorny Francuz nie zapomniał zapakować kilka szacownych szczepów Medoc i Cote-d’Or, na które liczył najwięcej.
Przyrząd Reiset’a i Regnault’a funkcjonował wciąż z największą dokładnością. Powietrze przechowywało się w stanie zupełnej świeżości. Najmniejsza cząsteczka kwasu węglowego nie oparła się potażowi, a tlen, według zapewnień kapitana, był w najlepszym gatunku. Nieco pary wody zamkniętej w pocisku, mięszając się z tem powietrzem, odświeżało suchość jego, i z pewnością nie wszystkie apartamenta Paryża, Londynu albo Nowego Jorku, nie wszystkie sale teatralne, znajdują się w równie dogodnych, i dostatecznych warunkach hygienicznych.
Lecz chcąc aby funkcjonował regularnie, potrzeba było przyrząd ten utrzymać w stanie doskonałym. Dla tego też co rano Michał Ardan opatrywał regulatory, probował kurki, i pyrometrem ciepło gazu regulował. Aż dotąd wszystko szło wybornie, a podróżnicy na wzór czcigodnego J. T. Mastona zaczynali nabierać tuszy, i mogli się byli do niepoznania odmienić, gdyby uwięzienie ich w pocisku potrwało kilka miesięcy. Zachowywali się oni jednem słowem jak kapłony w kojcu: tuczyli się.
Barbicane spojrzawszy przez okienko ujrzał widmo psa, i różne inne przedmioty wyrzucone z pocisku, jak za nim uporczywie ciągnęły. Djana wyła melancholicznie patrząc na zwłoki Satelity. Te błąkające się szczątki wyglądały tak nieruchome, jak gdyby leżały na gruncie stałym.
— Wiecie co moi przyjaciele, rzekł Michał Ardan, że gdyby jeden z nas był umarł nie wytrzymawszy skutków odbicia przy wystrzale, to bylibyśmy w niemałym kłopocie z pogrzebaniem go, albo raczej wyrzuceniem w eteryczne przestworza, które tu ziemię zastępują. Trup jego, jak oskarżyciel, jak wieczny wyrzut sumienia towarzyszyłby nam bezustannie.
— Zapewne, byłaby to rzecz bardzo smutna i nieprzyjemna, dodał Nicholl.
— Ale co do mnie, ciągnął dalej Michał, to przyznam się wam, że mocno żałuję iż nie mogę odbyć tej przechadzki po powietrzu. Co to za rozkosz bujać wśród tego świetnego eteru, kąpać się i zanurzać w tych czystych słońca promieniach. Gdyby Barbicane był pomyślał o zaopatrzeniu się w przyrząd do pływania, i w pompę powietrzną, byłbym się zdecydował skoczyć w powietrze, a spocząwszy na wierzchołku naszej kuli, wyglądałbym jak chimera lub hippogryf.
— Niedługo, mój poczciwy Michale — rzekł Barbicane, udawałbyś tak hippogryfa, bo pomimo przyrządu do pływania, nadętego powietrzem z ciebie wychodzącem, pękłbyś jak granat, albo raczej jak balon zbyt wysoko wzniesiony w powietrze. Nie żałuj więc tego, i pamiętaj że lepiej wyrzec się wszelkiej przechadzki sentymentalnej, dopóki znajdować się będziemy w próżni.
Michał Ardan dał się przekonać do pewnego stopnia; zgodził się na trudność, ale nie na niepodobieństwo, wyraz którego nigdy nie wymawiał.
Rozmowa z tego przedmiotu przeszła na inny, nie ustając ani na chwilę. Trzem przyjaciołom zdawało się, że w tych warunkach myśli puszczają im się z mózgu, jak liścia pod tchnieniem ciepła wiosennego.
W nawale tych pytań i odpowiedzi, Nicholl postawił kwestję, której nie zdołano zaraz rozwiązać.
— Moi przyjaciele, rzekł on, dobrze to jest pojechać na księżyc, ale jakże stamtąd powrócimy?
Dwaj jego towarzysze spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Tę ewentualność pierwszy raz, jak się zdawało, rozbierać mieli.
— Co przez to rozumiesz kapitanie? poważnie spytał Barbicane.
— Pytać się o powrót z kraju do którego się jeszcze nie przybyło, zda mi się rzeczą zbyteczną.
— Nie pytam dlatego, abym się chciał cofać, odpowiedział Nicholl, ale powtarzam raz jeszcze moje pytanie: Jak powrócić zdołamy?
— Tego nie wiem, odpowiedział Barbicane.
— Co do mnie, rzekł Michał, przyznam się że gdybym wiedział jak powrócić, to nie byłbym przedsiębrał tej podróży.
— Otóż to mi odpowiedź! zawołał Nicholl.
— Potwierdzam słowa Michała, i dodam nawet, że pytanie to nie ma dla nas interesu rzeczywistego. Później, gdy uznamy za stosowne powrócić, pomyślimy nad tem. Jeśli tam nie ma kolumbiady, to pocisk przynajmniej mieć będziemy gotowy.
— Śliczne widoki! kula bez strzelby!
— Strzelbę i proch można zrobić, odpowiedział Barbicane. Ani kruszców, ani saletry, ani węgla nie brak zapewne na księżycu. Zresztą aby powrócić, nie potrzeba nic więcej jak pokonać siłę przyciągającą księżyca, a dość jest przebyć 8,000 mil, aby na prawach ciężkości tylko samej spaść znowu na ziemię.
— Dosyć, rzekł Michał zapalając się. Nie mówmy więc o powrocie! Jużeśmy i tak zawiele w tej materji powiedzieli; co zaś do stosunków z dawnymi naszymi towarzyszami ziemskimi, to urządzenie ich będzie wcale nietrudnem.
— A to jak?
— Za pomocą bolidów, wyrzucanych przez wulkany księżycowe.
— Wyborny pomysł, Michale, odpowiedział Barbicane tonem przekonania. Laplace obliczył, że siła pięć razy większa od tej jaką posiadają nasze armaty, wystarczyłaby do wyrzucenia meteoru z księżyca na ziemię. Otóż każdy wulkan siłę taką bezwątpienia posiada.
— Wiwat! krzyknął Michał, niech żyją bolidy i niedrodzy i wygodni posłańcy! Toż sobie zażartujemy z administracji pocztowej! Ale ja myślę.....
— Cóż znowu myślisz?
— Pyszny, wspaniały pomysł przychodzi mi do głowy. Dla czegośmy nie przyczepili drutu do naszego pocisku: moglibyśmy wymieniać telegramy z ziemią.
— Do kroćset djabłów! wrzasnął Nicholl. A cóż to, za nic masz wagę drutu długiego na 86,000 lieues.
— Za nic! można było w trójnasób zwiększyć nabój kolumbiady, a gdyby to nie wystarczało, w cztery, w pięćkroć go powiększyć, wołał Michał zapalając się coraz więcej.
— Jedenby zarzut można twemu uczynić projektowi, wtrącił Barbicane, to jest, że podczas wirowego obrotu ziemi, nasz drut okręciłby się wokoło niej, jak łańcuch na kołowrocie, a tym sposobem ściągnąłby nas bezzaprzeczenia na ziemię.
— Na trzydzieści dziewięć gwiazd Unii! rzekł Michał, wszystkie zatem pomysły moje są niepraktyczne, coś nakształt czcigodnego J.—T. Mastona. Ale ja sądzę, że jeśli my nie wrócimy na ziemię, J.—T. Maston zdolnym jest wybrać się na nasze spotkanie.
— Oh! to bardzo być może, odpowiedział Barbicane, jest to zacny i odważny towarzysz. Zresztą, cóż może być łatwiejszego? Kolumbiada stoi dotąd na gruncie Florydy, o bawełnę strzelniczą nie trudno; księżyc znowu przechodzić będzie przez zenit Florydy, bo za ośmnaście lat przyjdzie w toż samo miejsce, jakie dziś zajmuje.
— Tak jest, powtórzył Michał, tak jest, Maston przybędzie do nas, a z nim razem nasi przyjaciele Elpliston, Blomsberry, wszyscy członkowie klubu puszkarskiego — i dobrego doznają przyjęcia. A potem zaprowadzimy pociągi pociskowe pomiędzy ziemią i księżycem. Hurra! niech żyje J.—T. Maston.
Domyślać się można, że chociaż czcigodny J.—T. Maston nie słyszał wiwatów na cześć swoją wygłaszanych, ale jednak mogło mu w uszach dzwonić przynajmniej. Cóż on porabiał wtedy? Oto zapewne nie ustępując ze stacji Long’s-Peak w Górach Skalistych, usiłował on odszukać niewidzialny pocisk bujający w przestrzeni. Jeśli myślał o swoich kochanych towarzyszach, to trzeba przyznać, że i ci o nim nie zapominali, a nawet pod wpływem egzaltacji, poświęcali mu swoje najlepsze myśli.
Lecz zkądże pochodziło to niezwykłe ożywienie, jakie spostrzegać się dawało w mieszkańcach pocisku. O niewstrzemięźliwość posądzić ich nie było można. Czy to nadzwyczajne wzburzenie umysłu przypisać należało wyjątkowym okolicznościom w jakich się znajdowali, czy też blizkości gwiazdy nocy od której dzielił ich już tylko przeciąg kilku godzin czasu; czy też nareszcie jaki tajemny wpływ księżyca, oddziaływający na system nerwowy? Twarze ich płonęły jakby przed ogniskiem upieczone, oddech mieli przyspieszony, a płucami jak miechem kowalskim pracowali; oczy ich pałały ogniem nadzwyczajnym, głos nabrał dziwnego jakiegoś brzmienia; wyrazy z ich ust wychodziły jak korki z wina szampańskiego, wypchnięte działaniem kwasu węglanego; ruchy ich były niespokojne, i więcej jak zwykle przestrzeni wymagające, — a co najszczególniejsze, to że nie spostrzegali sami tego zbytecznego naprężenia swych umysłów.
— Teraz, rzekł Nicholl sucho, teraz gdy nie wiem czy powrócimy z księżyca, radbym przynajmniej wiedzieć, co my tam na nim robić będziemy?
— Co będziemy robić, odpowiedział Barbicane, uderzając nogą, jak gdyby był w zbrojowni, — nie wiem!
— Nie wiesz! wrzasnął Michał, aż się rozległo po całej kuli.
— Nie wiem, a nawet się nie domyślam, odparł Barbicane, wrzeszcząc równie jak jego towarzysz.
— No, to ja wiem! ciągnął dalej Michał.
— Mów przeto, krzyczał Nicholl, nieumiejący już panować nad swym głosem.
— Będę mówił, ale gdy mi się spodoba, krzyknął Ardan, porywając gwałtownie rękę swego towarzysza.
— Musi ci się podobać, rzekł Barbicane z okiem płonącem i groźnie wzniesioną dłonią. Ty nas wciągnąłeś do tej podróży, więc chcemy wiedzieć poco, dlaczego?
— Tak jest, mówił kapitan, bo jeśli nie wiem gdzie idę, to niech wiem przynajmniej poco tam idę?
— Poco? dlaczego? wrzeszczał Ardan, podskakując na łokieć wysoko; poco? — Oto aby objąć w posiadanie księżyc w imieniu Stanów Zjednoczonych! aby do Unii dodać czterdziesty Stan! aby skolonizować kraje księżycowe, aby je uprawiać, zaludniać, zaszczepić na nich sztuki, przemysł i naukę! aby ucywilizować Selenitów jeśli nie są oświeceńszymi od nas.
— I jeśli są jacy Selenici! dorzucił kapitan, który stał się sprzeczającym pod wpływem tego niepojętego upojenia.
— Kto mówi że niema Selenitów? wrzasnął Ardan groźnie.
— Ja! zawył na całe gardło Nicholl.
— Kapitanie, rzekł Michał, radzę ci nie powtórz tej zniewagi, bo ci ją przez zęby wcisnę napowrót do gardła!
Dwaj przeciwnicy mieli się już na siebie rzucić, a bezładna sprzeczka na czynną zamienić walkę, gdy Barbicane wpadł pomiędzy nich, i rozbronił.
— Wstrzymajcie się nieszczęśliwi, zawołał odsuwając ich od siebie; jeśli niema Selenitów, to się bez nich obejdziemy.
— Tak jest, zawołał Ardan, to się bez nich obejdziemy! Nie mamy nic do czynienia z Selenitami! Precz z Selenitami!
— Do nas należy panowanie na księżycu! rzekł Nicholl.
— Do nas trzech!
— Ja będę kongresem! krzyczał Michał.
— A ja senatem, wołał Nicholl.
— A Barbicane prezydentem! wrzeszczał Ardan.
— Precz z prezydentem.
— Tak! niech będzie prezydent mianowany przez kongres! wołał Michał; a ponieważ ja jestem kongresem, mianuję cię jednogłośnie!
— Hurra! hurra! hurra! niech żyje prezydent Barbicane! krzyknął Nicholl na całe gardło.
Poczem Prezydent i Senat strasznym głosem zaintonowali narodowe Yankee Doodle.
Wtedy rozpoczął się taniec szalony w połączeniu ze śpiewami, do których Djana przyłączyła się wyjąc i skacząc aż pod samo sklepienie pocisku. Nareszcie dało się słyszeć trzepotanie skrzydeł i pianie koguta, a pięć czy sześć kur latać poczęło, bijąc skrzydłami o ściany wagonu, jak niedoperze szalone.....
Potem, trzej towarzysze podróży, których płuca pękały pod jakimś wpływem niepojętym, taczając się bardziej jak pijani, spieczeni powietrzem palącem ich naczynia oddechowe, padli wycieńczeni bez ruchu na podłogę pocisku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.