Podpory społeczeństwa/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Podpory społeczeństwa
Rozdział Akt III
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Samfundets Støtter
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT III.
Salon przy ogrodzie Bernicka.
(Bernick ze szpicrutą w ręku wychodzi rozgniewany z ostatnich drzwi po lewéj stronie i zostawia je za sobą nawpół otwarte).

BERNICK. No! raz przecie poznał, że niéma żartów. Rózgi nie prędko zapomni (do kogoś znajdującego się w pokoju). Co mówisz? — A ja ci powiadam, że jesteś nierozsądną matką, uniewinniasz go, osłaniasz jego psie figle. Niby to nie są psie figle? A jakże nazwiesz to, że się wykradł z domu i z rybakami popłynął na morze, powrócił dopiéro o godzinie dziesiątéj, a ja byłem w śmiertelnéj trwodze, ja, który mam tyle innych kłopotów. A jeszcze łotr śmiał mi grozić, że ucieknie. Niechno sprobuje!.. Ty? O ja wiem, że ty mało się troszczysz o jego dobro! I sądzę nawet, że gdyby życie naraził... Czy tak? Ale ja tego nie chcę... piękna mi pociecha być bezdzietnym, żadnego oporu, Betty! Będzie w kozie. To postanowione (ktoś stuka). Cicho! niech się nikt nie domyśla. (Krapp wchodzi z prawéj strony),
KRAPP. Czy pan ma chwilkę czasu, panie radco?
BERNICK (odrzucając szpicrutę). Mam, mam, pan idzie z warsztatów?
KRAPP. Prosto z warsztatów. Hm...
BERNICK. No? nic przecież z „Palmą”.
KRAPP. „Palma” może jutro wypłynąć, ale...
BERNICK. Więc idzie o „Gazelę”, przeczuwałem, że ten nieugięty...
KRAPP. „Gazela” może także wypłynąć, tylko — niedaleko popłynie.
BERNICK. Co pan przez to rozumie?
KRAPP. Przepraszam, panie radco; tamte drzwi stoją niedomknięte, czy tam kto jest?
BERNICK (drzwi zamyka). Tak. Więc mi pan powié to, czego inni słyszéć nie powinni.
KRAPP. Co jest?... Oto naczelny cieśla Auler chce, ażeby „Gazela” poszła na dno z ludźmi i ładunkiem.
BERNICK. Boże mój! Jak pan może coś podobnego myśléć!
KRAPP. Inaczéj tego sobie wytłómaczyć nie umiem.
BERNICK. No, powiedz mi pan krótko...
KRAPP. Zaraz. Pan wié, jak powolnie szły roboty w warsztacie od czasu, jak sprowadziliśmy nowe maszyny i mamy nowych niewprawnych robotników.
BERNICK. No tak, tak.
KRAPP. Otóż dziś rano przyszedłszy tam, spostrzegłem, że naprawa amerykańskiego okrętu bardzo się posunęła, wielka dziura na dnie i zupełnie wygniłe miejsca...
BERNICK. No i cóż?
KRAPP. Pozornie są naprawione, wyglądają jakby całkiem nowe. Słyszałem, że sam Auler całą noc pracował tam przy świetle.
BERNICK. Więc cóż?
KRAPP. Poszedłem to obejrzeć, ludzie właśnie byli przy śniadaniu, więc mogłem, nie zauważony przez nikogo, przypatrzyć się z zewnątrz i z wewnątrz robocie. Przyszło mi z wielkim trudem, zejść na dno naładowanego okrętu... Dzieje się tam źle, panie radco.
BERNICK. Nie mogę temu wierzyć, panie Krapp. Nie podobna mi posądzać Aulera o coś podobnego.
KRAPP. Przykro mi, ale jest to czysta prawda. Powtarzam, tam się źle dzieje. Nie dano żadnéj nowéj belki, o ile to sprawdzić mogłem, tylko deskami pokryto i pomalowano zepsute miejsca. Czysta fuszerka. „Gazela” nigdy nie dopłynie do New-Yorku, pójdzie na dno jak dziurawy garnek.
BERNICK. To niegodziwie... Jak pan sądzi, w jakim on to celu uczynił?
KRAPP. Może chce zdyskredytować maszyny; chce się zemścić; chce, żeby pan znów przyjął dawnych robotników.
BERNICK. I z tego powodu poświęca życie tylu ludzi.
KRAPP. Mówił niedawno, że załoga „Gazeli” to nie ludzie, tylko bydlęta.
BERNICK. Być może, ale czyż nie pomyślałby o wielkim kapitale, który tym sposobem przepadnie?
KRAPP. Auler, panie radco, nie ma sympatyi dla wielkich kapitałów.
BERNICK. Zapewne, zapewne, jest duchem niespokojnym, przecież czyn tak niesumienny... Słuchaj, panie Krapp, taką rzecz trzeba sprawdzić. Nie mów pan o tém nikomu ani słówka. Gdyby się coś podobnego rozniosło, byłaby to ujma dla naszych warsztatów.
KRAPP. Rozumie się... jednakże...
BERNICK. W czasie południa postaraj się pan znowu obejrzéć „Gazelę”; musimy być zupełnie pewni.
KRAPP. Zrobi się to, panie radco, ale z przeproszeniem, co pan w takim razie zamierzasz?
BERNICK. Naturalnie zdać odpowiedni raport. Nie możemy przecież stać się wspólnikami podobnego czynu. Muszę miéć czyste sumienie, a przytém to, że nie powstrzymują mnie żadne względy tam, gdzie idzie o sprawiedliwość, zrobi dobre wrażenie na prasie i całém społeczeństwie.
KRAPP. To wielka prawda, panie radco.
BERNICK. Ale przedewszystkiém trzeba miéć pewność. Aż do téj chwili ani słówka.
KRAPP. Ani słówka, a pewność, tę pan miéć będzie (odchodzi przez ogród na ulicę).
BERNICK (półgłosem). Buntownik! nie, to być nie może... nie do uwierzenia. (Chce iść do swego pokoju, gdy z prawéj strony wchodzi Hilmar).
HILMAR. Dzień dobry, Bernicku. Winszuję ci wczorajszego zwycięstwa w stowarzyszeniu kupieckiém.
BERNICK. Dziękuję.
HILMAR. Było to świetne zwycięstwo, jak słyszałem. Zwycięstwo inteligentnego poczucia obywatelskiego nad samolubstwem i przesądem, Coś jak razzia Francuzów nad Kabylami... Dziwna rzecz, iż po tém nieprzyjemném zajściu, jakie tu miało miejsce...
BERNICK. Tak, tak, zostaw to...
HILMAR. Główna walka jednak dopiéro będzie stoczona.
BERNICK. W sprawie kolei?
HILMAR. Wiész przecie, co redaktor Hammer przygotowuje.
BERNICK (zdziwiony). Nie! Cóż to?
HILMAR. Pochwycił obiegające pogłoski i ma napisać artykuł.
BERNICK. Cóż to za pogłoski?
HILMAR. O tych wielkich zakupach ziemi koło projektowanéj kolei.
BERNICK. Co ty mówisz? Czy rzeczywiście rozeszły się takie pogłoski?
HILMAR. Rozeszły się po całém mieście. Słyszałem o tém w klubie. Jeden z naszych adwokatów zakupił potajemnie wszystkie lasy, wszystkie kopalnie, wszystkie spadki wód.
BERNICK. Czy nie mówią dla kogo?
HILMAR. W klubie mówiono, że działał w imieniu zagranicznéj kompanii, która zwąchała twoje zamiary i pośpieszyła się z zakupem, zanim wzrosną ceny.. Jak to nikczemnie!
BERNICK. Nikczemnie?
HILMAR. No tak!.. Tym sposobem wcisną się do nas obcy. I żeby się téż znalazł u nas adwokat, który się tego podjął... dla zysku.
BERNICK. Jest to jednak dopiéro pogłoska.
HILMAR. Znalazła przecież wiarę, a jutro lub pojutrze redaktor Hammer przedstawi to naturalnie jako fakt. Jest ogólne rozgoryczenie i sam słyszałem, jak niektórzy twierdzili, że jeśli pogłoska się sprawdzi, wymażą się z listy.
BERNICK. Niepodobna.
HILMAR. Tak? A dlaczegóż to myślisz te kramarskie dusze tak chętnie brały współudział w twojém przedsięwzięciu? Czy sądzisz, że nie oblizywali się zawczasu?
BERNICK. Powiadam ci, że to niepodobna. Jest przecież tyle obywatelskiego poczucia w naszém małém społeczeństwie...
HILMAR. Tutaj! Ty zawsze byłeś optymistą, bo innych sądzisz według siebie. Ale ja, który jestem niezłym spostrzegaczem, mówię ci, niéma tu nikogo, naturalnie nas nie rachując, nikogo, powtarzam, któryby podniósł w górę sztandar ducha (idzie w głąb sceny). O! o! otóż znowu oni.
BERNICK. Kto?
HILMAR. Tych dwoje z Ameryki (wygląda na prawo). Któż tam jest z niemi? Tak, na Boga! to kapitan „Gazeli”. O! o!
BERNICK. Cóż oni mogą miéć z nim wspólnego?
HILMAR. Ach! to właśnie towarzystwo dla nich. On pewno prowadził handel niewolnikami, albo téż był rozbójnikiem morskim; a kto tam wié, co oni także porabiali przez te wszystkie lata.
BERNICK. To niesprawiedliwie mówić o nich w ten sposób.
HILMAR. Zawsze jesteś optymistą. No, ale teraz mamy ich znowu na karku; muszę uciekać, póki czas (idzie do drzwi na lewo. Panna Hessel wchodzi z prawéj strony).
PANNA HESSEL. Cóż to, Hilmarze, uciekasz przedemną?
HILMAR. Wcale nie... śpieszno mi... muszę z Betty pomówić (wychodzi drzwiami w głębi na lewo).
BERNICK (po krótkiém milczeniu). Cóż, Lono?
PANNA HESSEL. No cóż?
BERNICK. Cóż o mnie sądzisz dzisiaj?
PANNA HESSEL. To samo co wczoraj. Cóż znaczy jedno kłamstwo więcéj.
BERNICK. Musisz to wszystko raz zrozumiéć. Gdzież Jan?
PANNA HESSEL. Idzie, tylko musiał się z kimś rozmówić.
BERNICK. Po tém, coś wczoraj słyszała, pojmujesz, że gdyby prawda wyszła na jaw, moja cała egzystencya byłaby podkopaną.
PANNA HESSEL. Pojmuję to.
BERNICK. Rozumié się samo przez się, że nie popełniłem przestępstwa, o którém rozniosła się pogłoska.
PANNA HESSEL. Rozumie się samo przez się. Któż więc był złodziejem?
BERNICK. Złodzieja nie było wcale. Pieniędzy nikt nie ukradł, nie brakło w kasie jednego grosza.
PANNA HESSEL. Jakto?..
BERNICK. Powiadam ci, ani jednego grosza.
PANNA HESSEL. Skądże ta pogłoska, ta hańbiąca pogłoska, że Jan...
BERNICK. Lono, sądzę, że z tobą mogę mówić jak z nikim innym. Nic nie przemilczę. Miałem udział w rozpowszechnieniu téj pogłoski.
PANNA HESSEL. Ty? Jakżeż mogłeś tak postąpić wobec tego, który dla ciebie...
BERNICK. Zanim mnie osądzisz, pomyśl, w jakich znajdowałem się okolicznościach. Opowiadałem ci to wczoraj. Gdym powrócił, zastałem moję matkę uwikłaną w cały szereg nierozsądnych przedsiębiorstw... dodaj do tego różnego rodzaju klęski, wszystko złe się na mnie waliło. Groziła nam ruina, a ja byłem nawpół lekkomyślny, nawpół zwątpiały.
PANNA HESSEL. Hm!
BERNICK. Lono, możesz być pewna, że te wszystkie pogłoski szerzyły się, gdy już ty i Jan byliście daleko! To nie pierwsza jego lekkomyślna sprawka, mówili jedni. Dorff wymógł od niego wielką sumę za to, że milczał i poszedł w swoję stronę, powiarzali inni. W tym właśnie czasie naszemu domowi trudno było dotrzymać zobowiązań. Cóż dziwnego, że plotki miejskie łączyły te dwa fakty. A ponieważ ona tu pozostała i prowadziła nędzny żywot, pomyślano, że pieniądze zabrane zostały do Ameryki, a głos ogólny ciągle powiększał domniemaną sumę.
PANNA HESSEL. A ty, Ryszardzie?
BERNICK. Ja uczepiłem się tych pogłosek jak deski zbawienia.
PANNA HESSEL. I powtarzałeś je?..
BERNICK. Nie zaprzeczałem im. Wierzyciele nas ścigali, a one służyły do ich uspokojenia. Usuwały bowiem wątpliwość co do solidności naszéj firmy, ulegaliśmy wypadkowéj klęsce, ale gdyby nas nie ścigano... gdyby nam zostawiono czas... każdy odebrałby swoje.
PANNA HESSEL. I każdy téż swoje odebrał?
BERNICK. Tak jest, Lono, te pogłoski nas uratowały i uczyniły mnie tém, czém dziś jestem.
PANNA HESSEL. Więc kłamstwo uczyniło cię, czém dziś jesteś...
BERNICK. Komuż ono wówczas szkodziło? Jan miał zamiar nigdy do kraju nie wracać.
PANNA HESSEL. Pytasz, komu szkodziło. Spojrz w samego siebie i powiedz, czyś żadnéj szkody nie odniósł?
BERNICK. Przejrzyj nawskroś każdego człowieka — w każdym znajdziesz jeden przynajmniéj punkt ciemny, któryby chciano zataić.
PANNA HESSEL. A nazywacie siebie podporami społeczeństwa?
BERNICK. Społeczeństwo lepszych od nas nie posiada.
PANNA HESSEL. A cóż na tém zależy, ażeby takie społeczeństwo miało lub nie miało podpór? Cóż w niém ma znaczenie? Pozór tylko i kłamstwo. Wszakże ty, pierwszy obywatel w mieście, żyjesz po pańsku, jesteś szanowany, wpływowy — ty, coś niewinnego napiętnował przestępstwem.
BERNICK. Czy sądzisz, że nie czuję, jak przeciw niemu zawiniłem, jestem gotów tę krzywdę naprawić?
PANNA HESSEL. Jakim sposobem? Czy otwartém wyznaniem?
BERNICK. I ty mogłabyś tego żądać?
PANNA HESSEL. Cóż innego może nagrodzić taką niesprawiedliwość?
BERNICK. Lono, jestem bogaty, Jan może, jakie chce, postawić mi żądania.
PANNA HESSEL. Poważ się tylko ofiarować mu pieniądze, zobaczysz, co ci odpowié.
BERNICK. Czy znasz jego zamiary?
PANNA HESSEL. Nie, od wczoraj jest zamknięty w sobie. Jak gdyby to wszystko uczyniło go na raz dojrzałym człowiekiem.
BERNICK. Muszę z nim mówić.
PANNA HESSEL. Otóż i on. (Jan wchodzi z prawéj strony).
BERNICK (idąc naprzeciw niego). Janie!
JAN (cofając się). Teraz na mnie koléj. Wczoraj dałem ci słowo, że milczéć będę.
BERNICK. I uczyniłeś to
JAN. Nie wiedziałem jeszcze wszystkiego.
BERNICK. Pozwól, niech ci w dwóch słowach zbieg okoliczności objawię.
JAN. Nie potrzeba. Ja je odgaduję. Firma wasza znajdowała się wówczas w ciężkich kłopotach, a kiedym się oddalił, zniweczyłeś dobre imię bezbronnego i te kłopoty zwaliłeś na mnie. Nie będę ci tego zbytecznie wymawiać — byliśmy obadwaj młodzi i lekkomyślni. Ale dziś potrzeba mi, ażeby wiedziano prawdę, i ty musisz ją powiedziéć.
BERNICK. A mnie właśnie teraz potrzeba całego mego moralnego wpływu i dlatego teraz powiedziéć jéj nie mogę.
JAN. Nie chodzi mi o bajki, któreś puścił między ludzi, ale o tamto... musisz teraz winę przyjąć na siebie. Dina ma zostać moją żoną, i to właśnie tu, w tém mieście, chcę z nią zamieszkać.
PANNA HESSEL. Tu?
BERNICK. Z Diną? Ożenić się z Diną, tu, w tém mieście!
JAN. Właśnie tutaj. Chcę tu pozostać, ażeby te wszystkie kłamstwa i oszczerstwa zniweczyć. Ale ażeby ją pozyskać, muszę koniecznie być bez skazy.
BERNICK. Czyś pomyślał, że jeśli wezmę na siebie jedno, przyznam się tém samém także do drugiego? Powiesz mi, iż mogę księgami rachunkowemi przekonać, iż żadne przeniewierzenie miejsca nie miało? Ja tego zrobić nie mogę, bo nasze księgi były wówczas bardzo nieporządnie prowadzone. Ale gdybym mógł nawet, cóżbym na tém zyskał? Byłbym uważany jako człowiek, który kiedyś ratował się kłamstwem a potém przez długie lat piętnaście żadném słowem przeciw niemu nie zaprotestował. Nie znasz naszego społeczeństwa, bo inaczéj wiedziałbyś, żeby mnie to od razu zgubiło.
JAN. Odpowiem ci tylko, że chcę miéć za żonę córkę pani Dorff i z nią tutaj zamieszkać.
BERNICK (ocierając pot z czoła). Posłuchaj mnie, Janie, i ty także, Lono. W obecnéj chwili znajduję się w niezwyczajnych okolicznościach. A są one takie, że ten cios, we mnie wymierzony, całe moje położenie zniweczy od razu — i nietylko zniweczy to położenie, ale całą wielką, bogatą w następstwa przyszłość tutejszego społeczeństwa, do którego przecież z urodzenia należycie.
JAN. A ja, jeśli nie wymierzę na ciebie tego ciosu, zniweczę całe moje przyszłe szczęście.
PANNA HESSEL. Mów daléj, Bernicku.
BERNICK. Słuchajcie więc. Idzie o tę koléj a rzecz nie jest tak łatwą, jak wam się wydaje. Mówiono wam zapewne, że przeszłego roku krzątano się tu około budowy linii nadmorskiéj. Miała ona wielu stronników w mieście a szczególniéj w prasie, ale ja potrafiłem ich obezwładnić, bo ta koléj szkodziłaby naszéj żegludze nadbrzeżnéj.
PANNA HESSEL. Czy masz udział w téj żegludze?
BERNICK. Mam. Nikt jednak nie śmiał mnie z téj strony zaczepić, bo broniło mnie moje nieskazitelne imię. Ja-bym wreszcie mógł ponieść tę stratę, ale dla miasta byłby to zupełny upadek. Zdecydowano się więc na linię boczną. Wówczas ja wywiedziałem się potajemnie, czy odnoga kolei mogła być do nas przeprowadzoną.
PANNA HESSEL. Czemuż czyniłeś to tajemnie?
BERNICK. Czyście słyszeli o wielkich zakupach lasów, kopalń i wód?
JAN. Tak, uczyniła to jakaś zagraniczna kompania.
BERNICK. W obecném położeniu te posiadłości mają bardzo małą wartość, i zostały téż tanio stosunkowo kupione. Gdyby jednak czekano, aż się rozejdzie wiadomość o budowie odnogi kolejowéj, żądanoby za nie cen bajecznych.
PANNA HESSEL. Tak, tak więc...
BERNICK. Teraz powiem to, co rozmaicie sądzone być może, a co w naszém społeczeństwie może tylko przedsięwziąć człowiek, mający nieskazitelne imię i szacunek powszechny.
PANNA HESSEL. Cóż to?
BERNICK. Ja zakupiłem to wszystko.
JAN. Na własny rachunek?
BERNICK. Na własny. Jeśli odnoga kolejowa przyjdzie do skutku jestem milionerem, jeśli nie, jestem zrujnowany.
PANNA HESSEL. To wielkie ryzyko.
BERNICK. Rzuciłem w nie całe moje mienie.
PANNA HESSEL. Nie myślałam o mieniu; ale gdy się to wyda...
BERNICK. Otóż tu leży węzeł. Z mojém nieskazitelném imieniem, mogę rzecz całą wziąć na swoje barki, stanąć przed współobywatelami i powiedziéć: Patrzcie, na com się odważył dla dobra społeczeństwa!
PANNA HESSEL. Społeczeństwa?
BERNICK. Tak — i nikt nie będzie śmiał wątpić o moich najlepszych zamiarach.
PANNA HESSEL. Jednak są tu jeszcze ludzie, którzyby jawniéj od ciebie działali bez wstecznych myśli i pobocznych względów.
BERNICK. Którzyż to?
PANNA HESSEL. Rummel i Altstedt i Wiegeland... naturalnie...
BERNICK. Ażeby ich sobie zjednać, byłem zmuszony przypuścić ich do interesu.
PANNA HESSEL. I cóż?
BERNICK. Wymówili sobie piątą część zysku do podziału pomiędzy siebie.
PANNA HESSEL. O! te podpory społeczeństwa...
BERNICK. A czyż to nie samo społeczeństwo nas zmusza szukać dróg krzywych? Cóżby się stało, gdybym nie działał w tajemnicy? Wszyscy jeden przez drugiego rzuciliby się na przedsiębiorstwo i rozszarpaliby je, rozdrobnili, popsuli, zgubili. W całém mieście niéma nikogo prócz mnie, coby tak wielkie przedsiębiorstwo umiał poprowadzić. W tym kraju tylko przybysze mają dar prowadzenia interesów na wielką skalę. Moje sumienie więc jest czyste. W moich rękach jedynie te posiadłości mogą stać się błogosławieństwem dla tysiąców, którym chleb zapewnią.
PANNA HESSEL. Może masz w tém słuszność.
JAN. Ale ja tych tysięcy nie znam, a tu idzie o szczęście mego życia.
BERNICK. Idzie tu o dobrobyt twego rodzinnego miasta. Jak wyjdą na jaw niektóre fakta, rzucające cień na lata mojéj młodości, wszyscy przeciwnicy rzucą się na mnie zjednoczonemi siłami. Nasze społeczeństwo nie przebacza podobnych grzechów. Roztrząsanoby całe moje dotychczasowe życie, dopatrzono tysiąca drobnych okoliczności, które tłómaczonoby i naciągano zgodnie do tego, co odkrytém zostało. Przygniecionoby mnie ciężarem pogłosek i przypuszczeń. Musiałbym się cofnąć od przedsiębiorstwa kolejowego, a gdy ja się cofnę, ono upadnie. Będę jednocześnie zrujnowany i zabity moralnie.
PANNA HESSEL. Janie, po tém, coś teraz usłyszał, musisz wyjechać i milczéć.
BERNICK. Tak jest, musisz to uczynić.
JAN. Dobrze, wyjadę i będę milczał; ale powrócę i przemówię wówczas.
BERNICK. Pozostań tam, Janie, milcz, a ja chętnie podzielę się z tobą...
JAN. Zatrzymaj swoje pieniądze, a mnie wróć moje dobre imię.
BERNICK. Poświęcając własne.
JAN. Ty i twoje społeczeństwo załatwicie to między sobą. Ja muszę pozyskać Dinę. Dlatego jutro odpływam na „Gazeli”.
BERNICK (z żywością). Na „Gazeli”?
JAN. Tak, kapitan obiecał mnie zabrać. Odjeżdżam więc, sprzedaję moję firmę, urządzam interesa, a za dwa miesiące będę tutaj znowu.
BERNICK. I wtedy chcesz wyjawić...
JAN. Wtedy niech winowajca sam odpowiada za siebie.
BERNICK. Zapominasz, że spadnie na moje barki to także, czego nie popełniłem.
JAN. Któż przez lat piętnaście korzystał z tych haniebnych pogłosek?
BERNICK. Doprowadzasz mnie do ostateczności! Otóż jeśli przemówisz, ja wszystkiemu zaprzeczę. Powiem, że to jest spisek przeciwko mnie... zemsta... żeś powrócił, ażeby wyłudzić odemnie pieniądze.
PANNA HESSEL. Wstydź się, Ryszardzie.
BERNICK. Powiadam, że w takiéj ostateczności, kiedy idzie o moje istnienie, wszystkiemu zaprzeczę.
JAN. Na ten wypadek mam twoje dwa listy. Są w moim kufrze z innemi papierami. Czytałem je dziś jeszcze, przemawiają aż nadto wyraźnie.
BERNICK. I ty chcesz je ujawnić?
JAN. Jeśli tego zajdzie potrzeba.
BERNICK. I powrócisz za dwa miesiące?
JAN. Tak się spodziewam. Wiatr pomyślny, za trzy tygodnie będę w New-Yorku, jeśli „Gazela” nie zatonie.
BERNICK (zdziwiony). Zatonie? Dlaczegożby „Gazela” miała zatonąć?
JAN. Ja nie sądzę.
BERNICK (zaledwie słyszalnym głosem). Zatonąć!
JAN. Wiesz teraz, jak rzeczy stoją. Urządź się stosownie i żegnaj. Pozdrów odemnie Betty, jakkolwiek nie przyjęła mnie jak siostra. Z Martą muszę się jeszcze zobaczyć... ona powié Dinie... ona mnie pochwali. (Oddala się drzwiami w głębi na lewo).
BERNICK (do siebie) „Gazela” (gwałtownie). Lono, musisz temu przeszkodzić.
PANNA HESSEL. Widzisz sam, Ryszardzie, że nie mam już na niego żadnego wpływu (idzie za Janem do pokoju na lewo).
BERNICK (niespokojny i zamyślony). Zatonie?... (Auler wchodzi z prawéj strony).
AULER. Przepraszam, panie radco... Może przychodzę nie w porę?
BERNICK (zwracając się ku niemu gwałtownie). Czego pan chce?
AULER. Chciałbym o coś zapytać, panie radco.
BERNICK. Dobrze, tylko prędko, o co chcesz pan pytać?
AULER. Chciałem zapytać, czy to rzecz niezmienna i ja mam być wydalony, jeśliby „Gazela” jutro wypłynąć nie mogła?
BERNICK. Cóż to ma znaczyć? Wszak statek będzie pod żaglem?
AULER. Będzie. Ale gdyby nie był, czy byłbym wydalony?
BERNICK. Na cóż te próżne pytania?
AULER. Chciałbym, panie radco, miéć pewność pod tym względem. Niech mi pan powié, czy byłbym wydalony?
BERNICK. Nie zwykłem moich słów cofać.
AULER. Więc jutro utraciłbym moje miejsce i ten dom, obejmujący moich najbliższych, utraciłbym sposobność oddziaływania na maluczkich, stojących najniżéj w społeczeństwie.
BERNICK. Aulerze!
AULER. Dobrze więc, „Gazela” musi wypłynąć (krótkie milczenie).
BERNICK. Słuchaj pan, nie mogę wszystkiego sam dojrzéć, nie mogę brać za wszystko odpowiedzialności, musisz mnie więc zapewnić, że naprawa uskutecznioną jest bez zarzutu.
AULER. Miałem bardzo krótki termin, panie radco.
BERNICK. Ale przecież naprawa jest bez zarzutu.
AULER. Mamy teraz pogodę... lato (znowu milczenie).
BERNICK. Masz mi pan co więcéj do powiedzenia?
AULER. Nic więcéj, panie radco.
BERNICK. Więc... „Gazela” wypłynie...
AULER. Jutro?
BERNICK. Tak.
AULER. Dobrze. (Żegna się i odchodzi). Bernick stoi chwilę niepewny. Potém szybko idzie ku drzwiom, jak gdyby chciał Aulera zatrzymać, zostaje jednak z ręką na klamce pełen niepokoju. W téj chwili drzwi się otwierają i wchodzi Krapp).
KRAPP (półgłosem). Aha! był tutaj. Czy co wyznał?
BERNICK. Hm... Co pan odkrył?
KRAPP. Czegóż więcéj potrzeba? Widać mu z oczów wyrzuty sumienia.
BERNICK. Cóż znowu... Tego widziéć nie można. Czyś pan co odkrył? tak lub nie?
KRAPP. Nie mogłem się tam dostać, było już zapóźno, robiono przygotowania, ażeby okręt spuścić na morze i właśnie ten pośpiech jasno pokazuje, że...
BERNICK. To nic nie znaczy. Więc była już rewizya?
KRAPP. Ma się rozumiéć... ale...
BERNICK. Widzi pan. I nic nie zganiono?
KRAPP. Pan wié dobrze, panie radco, jak się robią podobne rewizye, zwłaszcza w warsztatach, mających tak dobrą sławę jak nasze.
BERNICK. Wszystko jedno. Nie spada na nas żadna odpowiedzialność.
KRAPP. Panie radco, czy pan rzeczywiście nie poznał po Aulerze...
BERNICK. Mówię panu, że mnie Auler uspokoił zupełnie.
KRAPP. A ja jestem przekonany, że...
BERNICK. Co to znaczy, panie Krapp?... Mogę sądzić, że pan Aulera nie lubi, ale jeśli chcesz pan z nim walki, trzeba szukać innéj sposobności... Wiész pan, jak wiele zależy mi na tém... a raczej zależy właścicielom statku, ażeby „Gazela” jutro wypłynęła.
KRAPP. Dobrze, dobrze... tak się stanie, tylko wątpię abyśmy kiedykolwiek już o niéj słyszeli... hm... (Wiegeland wchodzi z prawéj strony).
WIEGELAND. Pokorny sługa, panie radco, czy masz pan chwilkę...
BERNICK. Jestem na usługi.
WIEGELAND. Chciałem tylko zapytać, czy pan także jest za tém, by „Palma” jutro wypłynęła?
BERNICK. Naturalnie. To rzecz postanowiona.
WIEGELAND. Tak, ale właśnie był u mnie kapitan i powiedział, że zapowiada się burza.
KRAPP. Od rana barometr spada gwałtownie.
BERNICK. Czy tak? Więc można się rzeczywiście spodziewać burzy?
WIEGELAND. Powtarzam to, co mi powiedział kapitan. „Palma” jest w ręku Opatrzności. Zresztą żeglować będzie po morzu Północném. Przytém w Anglii towar, jakim jest naładowana, ma teraz tak wysoką cenę, że...
BERNICK. Na opóźnieniu ponieślibyśmy prawdopodobnie duże straty.
WIEGELAND. Statek jest mocno zbudowany, a obok tego zaasekurowany. Ryzyko jest daleko większe dla „Gazeli”.
BERNICK. Co pan chce przez to powiedziéć?
WIEGELAND. Bo ona także jutro odpływa.
BERNICK. Tak, właściciele nalegają gwałtownie, a do tego...
WIEGELAND. No, kiedy puszcza się na morze ta stara łupina, do tego z taką załogą, byłoby prawdziwym wstydem, gdybyśmy...
BERNICK. Dobrze, dobrze. Ma pan pewno przy sobie papiery okrętowe?
WIEGELAND. Oto są.
BERNICK. Załatw to pan z Krappem.
KRAPP. Proszę, zaraz to ukończymy.
WIEGELAND. Najchętniéj. A potem, panie radco, zdamy się na Opatrzność. (Wchodzi z Krappem do gabinetu Bernicka. Przez ogród wchodzi Rohrland).
ROHRLAND. O téj porze pan radca w domu?
BERNICK. Jak pan widzi.
ROHRLAND. Właściwie przychodzę do pańskiéj żony, ona potrzebuje pewnie jakiego słówka pociechy.
BERNICK. Być może. Ale ja także chciałbym z panem pomówić.
ROHRLAND. Cieszy mnie to, panie radco. O cóż chodzi? Jesteś pan blady i znękany.
BERNICK. Ja? Czyż tak wyglądam? Ach! inaczéj być nie może przy wszystkiém, co teraz na mnie spada. Moje interesy... a potém przedsiębiorstwo kolejowe... Słyszałeś pan... Pozwól mi pan zadać sobie pytanie.
ROHRLAND. Z największą przyjemnością, panie radco.
BERNICK. Oto, co mi na myśl przyszło... Kiedy kto stoi na czele tak wielkich przedsiębiorstw... przedsiębiorstw, od których zależy dobro i byt tysiąców... gdyby wymagały one jednéj, jedynéj ofiary?...
ROHRLAND. Jak to pan rozumie?
BERNICK. Weźmy przykład. Ktoś chce założyć wielką fabrykę. Wié on na pewno — bo tego nauczyła go długa praktyka — że prędzéj lub późniéj z powodu téj fabryki jakiś procent robotników życie utraci...
ROHRLAND. Tak, to rzecz prawdopodobna...
BERNICK. Albo téż ktoś zajmuje się przemysłem górniczym. Bierze pracowników zarówno ojców rodziny jak i ludzi bez obowiązków. Można jednak być z góry przekonanym, że nie wszyscy z kopalni powrócą...
ROHRLAND. Ma pan słuszność.
BERNICK. Dobrze, a zatém ten, co powołuje do życia podobne przemysły, wié, że one niejednego pozbawią życia. Jednak przedsiębiorstwo przyniesie korzyść powszechną, a każde ludzkie życie okupioném z pewnością zostanie dobrobytem setek i tysiąców.
ROHRLAND. Aha! pan myśli o kolei, i o tych niebezpiecznych robotach i rozsadzaniach, których wymaga.
BERNICK. Tak, właśnie myślę o kolei... A przytém... koléj powoła do życia fabryki, przemysły górnicze. Cóż pan o tém sądzi?
ROHRLAND. Kochany panie radco, jesteś sumiennym do zbytku. Ja sądzę, że skoro Opatrzność daje panu w ręce takie przedsiębiorstwo...
BERNICK. Tak... tak właśnie... Opatrzność.
ROHRLAND. Nie ma pan powodu do żadnych skrupułów i możesz pan budować swą koléj.
BERNICK. Dobrze, ale jeszcze panu przedstawię fakt poszczególny. Dajmy na to, że jest mina założona w niebezpieczném miejscu. Bez rozsadzenia skały koléj nie może przyjść do skutku. Dajmy na to inżynier jest przekonany, że ten, co tego dokona, zginie, rzecz przecie musi być dokonaną i jest obowiązkiem inżyniera wyznaczyć na to robotnika.
ROHRLAND. Hm!..
BERNICK. Wiem, co pan powié. Gdyby inżynier sam wziął lont w rękę i minę podpalił, byłby to wielki czyn. Ale tak się nie dzieje. Trzeba więc poświęcić robotnika.
ROHRLAND. Tego u nas żaden inżynier nie uczyni.
BERNICK. W innych wielkich krajach żaden inżynier nie pomyślałby nawet o uczynieniu tego własną ręką.
ROHRLAND. W wielkich krajach? Tak, wierzę. W tych zepsutych, niesumiennych społeczeństwach...
BERNICK. Te społeczeństwa mają swoje dobre strony.
ROHRLAND. I pan to może mówić, pan, który sam...
BERNICK. W wielkich społeczeństwach łatwo znaléźć miejsce na pożyteczne przedsiębiorstwa... Tam ludzie mają odwagę nieść ofiary dla rzeczy wielkich... gdy tutaj na każdym kroku powstrzymują nas drobne okoliczności, trzymają marne względy...
ROHRLAND. Życie ludzkie nie należy do marnych względów.
BERNICK. Jeśli to życie stoi na zawadzie dobru tysiąców?
ROHRLAND. Ależ pan wynajduje niemożliwe wypadki, panie radco. Nie rozumiem pana dzisiaj. Zapatrujesz się na wielkie społeczeństwa, lecz tam cóż znaczy życie ludzkie? Tam traktuje się je tak samo jak kapitał. My przecież stoimy tutaj na inném zupełnie moralném stanowisku. Patrz pan naprzykład na naszych budowniczych okrętowych. Wskaż mi pan jednego z pomiędzy nich, któryby dla zysku naraził życie ludzkie, a potém pomyśl o tych łotrach wśród wielkich społeczeństw, którzy nie wahają się wysyłać na morze jedne po drugich statki niezdatne do żeglugi.
BERNICK. Ja nie mówię o statkach do żeglugi niezdolnych.
ROHRLAND. Ale ja o nich mówię, panie radco.
BERNICK. Tak... Dlaczego?... To niéma nic z nami wspólnego. Och! te maleńkie względy. U nas gdyby gienerał prowadził wojsko w ogień i widział wymordowane, miałby potém noce bezsenne. Gdzieindziéj tak nie jest. Niech pan posłucha tylko co ten stamtąd przybyły opowiada.
ROHRLAND. Kto?.. Ten... Ten Amerykanin?
BERNICK. On sam. Niechno pan posłucha, jak tam w Ameryce...
ROHRLAND. Więc on tu jest jeszcze? I pan mi tego nie mówi? Chcę zaraz.
BERNICK. To się na nic nie zda. Już go pan nie spotkasz.
ROHRLAND. Obaczymy... Ha! otóż i on. (Jan Tönnesen wychodzi z pokoju na lewo).
JAN (mówi do kogoś przez drzwi otwarte). Tak jest, Dino, to ułożone, ja cię nie porzucam. Powracam wkrótce, a wówczas się porozumiemy.
ROHRLAND. Przepraszam. Co pan przez to rozumie? Czego pan żąda?
JAN. Chcę, ażeby ta młoda osoba, przed którą mnie pan wczoraj haniebnie oszkalował, została moją żoną.
ROHRLAND. Pańską żoną? I pan sądzi, że...
JAN. Że ona będzie moją żoną.
ROHRLAND. No to się państwo dowiedzą (idzie do drzwi napół otwartych). Pani Bernick, czy pani łaskawie zechce być świadkiem... i pani także, panno Marto... Niech Dina tu przyjdzie (spostrzega pannę Hessel). Ach! i pani tutaj.
PANNA HESSEL (we drzwiach). Czy mam przyjść także?
ROHRLAND. I owszem. Im więcéj osób, tém lepiéj.
BERNICK. Cóż to znaczy? (Panna Hessel, pani Bernick, panna Bernick. Dina i Hilmar wchodzą).
PANI BERNICK. Pomimo najlepszych chęci nie mogłam temu przeszkodzić.
ROHRLAND. Ja temu przeszkodzę. Panno Dino, jesteś nierozważną, ale nie chcę cię zbytecznie ganić! Długi czas brakło ci moralnéj podpory, jaka ci była potrzebną. Ganię samego siebie, że ci wcześniéj téj podpory nie dałem...
DINA. Niech pan teraz nie mówi!
PANI BERNICK. Ale cóż to wszystko ma znaczyć?
ROHRLAND. Właśnie teraz powinienem i chcę przemówić. Wzgląd na ciebie musi wszystkie inne względy przeważyć... Pamiętasz przecież obietnicę, którą ci uczyniłem. Pamiętasz także, coś mi wzajem obiecała, kiedy czas odpowiedni nadejdzie. Teraz dłużéj wahać się nie mogę i dlatego (zwracając się do Jana) ta młoda osoba, o którą się pan stara, jest moją narzeczoną.
PANI BERNICK. Co pan mówi?
BERNICK. Dina!
JAN. Ona?.. pańską....
PANNA BERNICK. Nie, nie, Dina!
PANNA HESSEL. Kłamstwo!
JAN. Dino, czy to prawda?
DINA (po krótkiém wahaniu). Tak.
ROHRLAND. A więc cała sztuka uwodzenia na nic się nie zda. Krok, który czynię, ażeby cię ocalić, niech będzie wygłoszony we wszystkich warstwach naszego społeczeństwa. Mam przekonanie, że nikt go na złe nie wytłómaczy... Sądzę jednak, pani Bernick, że należy ją stąd oddalić i poszukać schronienia, w którémby odzyskała spokój i równowagę.
PANI BERNICK. Tak jest. Chodź, Dino! Cóż to za szczęście dla ciebie. (Wychodzi na lewo z Diną i Rohrlandem).
PANNA BERNICK. Żegnaj, Janie (odchodzi).
HILMAR (w drzwiach od ogrodu). No! już muszę powiedziéć.
PANNA HESSEL (która oczyma śledziła Dinę). Nie trać odwagi, Janie. Ja tu zostaję i zmogę pastora (wychodzi na prawo).
BERNICK. Teraz więc nie odpływasz na „Gazeli”?
JAN. Właśnie odpływam.
BERNICK. No, to nie powracasz.
JAN. Powracam.
BERNICK. Po tém odkryciu? Czegóż tu chcesz jeszcze?
JAN. Zemścić się na was wszystkich... Zmiażdżyć, ilu będę mógł. (Wychodzi na prawo. Wiegeland i Krapp wychodzą z pokoju Bernicka).
WIEGELAND. Papiery są już w porządku, panie radco.
BERNICK. Dobrze, dobrze.
KRAPP (półgłosem). I „Gazela” ma wypłynąć stanowczo?
BERNICK. Stanowczo. (Wchodzi do swego pokoju. Wiegeland i Krapp wychodzą na prawo. Hilmar chce iść za niemi, ale w téjże chwili z pokoju na lewo wygląda Olaf).
OLAF. Wuju! Wuju Hilmarze!
HILMAR. Co! jesteś tutaj? Czemu nie siedzisz na górze? Jesteś przecież w kozie.
OLAF (postępując parę kroków naprzód). Pst! Wuju, czy wiész nowinę!
HILMAR. Wiem, żeś dziś dostał rózgą.
OLAF (oglądając się na pokój ojca). Nie będzie mnie on bił więcéj. Czy wiesz, że wuj Jan jutro odpływa amerykańskim statkiem?
HILMAR. Cóż ci na tém zależy? Ot, ruszaj lepiéj na górę.
OLAF. Ja może także będę polował na bawoły.
HILMAR. Dudku jakiś! Cóż taki smyk jak ty...
OLAF. Poczekajno tylko do jutra... obaczysz!
HILMAR. Niezdaro! (idzie do ogrodu, Olaf ucieka do pokoju na lewo i zamyka drzwi, widząc z prawéj strony wracającego Krappa).
KRAPP (Idzie do drzwi Bernicka i otwiera je nawpół). Przebacz, panie radco, że przychodzę raz jeszcze, ale spodziewaną jest wielka burza (czeka jakiś czas i nie ma odpowiedzi). Czy pomimo to „Gazela” ma odpłynąć? (chwila milczenia).
BERNICK (ze swego pokoju). Pomimo to „Gazela” odpłynie. (Krapp zamyka drzwi i znowu wychodzi na prawo).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.