Podpory społeczeństwa/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Podpory społeczeństwa
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
PODPORY SPOŁECZEŃSTWA
SZTUKA W CZTERECH AKTACH.




OSOBY:

BERNICK, Radca handlowy
BETTY, jego żona.
OLAF, ich syn, lat 13.
PANNA BERNICK, siostra radcy
JAN TÖNNESEN, młodszy brat pani Bernick.
PANNA HESSEL, jej starsza przyrodnia siostra
HILMAR TÖNNESEN, kuzyn pani Bernick.
ROHRLAND, wikary.
RUMMEL, kupiec.
PANI RUMMEL.
PANNA RUMMEL.
WIEGELAND, kupiec.
ALTSTEDT, kupiec.
DINA DORFF, młoda dziewczyna zostająca w domu radcy.
KRAPP, prokurent.
AULER, cieśla okrętowy.
PANI LINGEN, doktorowa.
PANI HOLT, pocztmistrzowa.
PANNA HOLT.
MIESZCZANIE, MAJTKOWIE i t. p.

Rzecz dzieje się w domu radcy handlowego Bernicka w małém, nadbrzeżném norweskiém mieście.







AKT I.
Wielki salon wychodzący na ogród w domu radcy Bernicka. — Na przodzie sceny na lewo drzwi prowadzące do pokoju radcy, więcéj w głębi po téj saméj stronie drzwi drugie. Na prawo pośrodku drzwi główne. Cała ściana w głębi złożona jest z lustrzanych szyb z otwartemi drzwiami na ogrodowe wschody, nad któremi jest rozpięta markiza. Po za wschodami widać ogród, zamknięty kratą z furtką. Za kratą ciągnie się ulica, zabudowana mnóstwem małych, jasnych domków. Gorący dzień letni. Od czasu do czasu ktoś przechodzi ulicą. Przechodzący spotykają się, zatrzymują, kupują coś w handlu znajdującym się w narożnym domu. — W salonie około stołu zebrane jest towarzystwo złożone z pań. W środku siedzi pani Bernick, po jej lewéj stronie pani Holt z córką, daléj pani Rummel i panna Rummel. Po prawéj stronie pani Bernick siedzą pani Lingen, panna Bernick i Dina Dorff. Wszystkie panie są zajęte robotą. Na stole leżą stosy skrojonéj bielizny i różnych ubiorów. Trochę w głębi przy małym stoliczku, na którym stoją wazony z kwiatami i szklanka wody z cukrem, siedzi wikary Rohrland i czyta coś z książki ze złoconemi brzegami, w ten sposób jednak, że słychać tylko pojedyńcze słowa. W ogrodzie biega Olaf Bernick i strzela z łuku do celu. Po chwili z prawéj strony wchodzi cieśla okrętowy Auler. To przerywa czytanie, pani Bernick kiwa głową przybyłemu i wskazuje mu drzwi na lewo. Auler przechodzi przez scenę prosto do drzwi radcy i stuka kilkakrotnie w sposób dyskretny. Prokurent Krapp, z kapeluszem w ręku i papierami pod pachą, wychodzi z pokoju radcy.

KRAPP. To pan stukałeś?
AULER. Pan radca mnie wezwał.
KRAPP. Zapewne, ale teraz przyjąć pana nie może i mnie poleci pana...
AULER. Panu? Ale jabym wolał...
KRAPP. Polecił mi panu powiedziéć, że należy porzucić owe sobotnie pogadanki dla robotników.
AULER. Tak? Sądziłem, że mogę czas wolny temu poświęcić.
KRAPP. Nie powinieneś pan poświęcać czasu na to, ażeby czynić robotników niemożliwemi. Ostatniéj soboty mówiłeś im pan o szkodach, jakie poniosą z powodu wprowadzenia nowych maszyn i nowej organizacyi pracy, jaka wyniknie w warsztatach z tego powodu. Dlaczego pan to robi?
AULER. Ażeby wspierać społeczeństwo.
KRAPP. Tak, tak. Radca mówi, że tym sposobem obluźnią się wszystkie węzły społeczne.
AULER. Moje społeczeństwo nie jest społeczeństwem radcy, panie prokurencie, a jako naczelnik stowarzyszenia robotników, ja muszę...
KRAPP. Przedewszystkiém jesteś pan naczelnikiem warsztatów radcy Bernick’a. Przedewszystkiém musisz pan służyć jego firmie, gdyż z niéj żyjemy wszyscy. Teraz wiész pan już, co radca miał panu do powiedzenia.
AULER. Radca byłby to powiedział w inny sposób, panie prokurencie, już ja wiem dobrze, panu mam podziękować za tę naukę. To ten przeklęty Amerykanin. Ludzie chcą, ażeby tutaj stosowano się w pracy do jego wskazówek i to...
KRAPP. Tak, tak, nie mogę się wdawać w szczegóły. Znasz pan w tym względzie zdanie radcy, to dość! Wracaj pan do warsztatów, jesteś pan pewno potrzebny. Sam tam zaraz przyjdę. Przepraszam panie. (Kłania się wkoło i wychodzi przez ogród na ulicę. Auler wychodzi drzwiami na prawo. Rohrland, który przez czas rozmowy prowadzonéj przyciszonym głosem czytał ciągle, po krótkiéj chwili kończy zaczętą powieść i głośno zamyka książkę).
ROHRLAND. W ten sposób, szanowne słuchaczki, kończy się powieść.
PANI RUMMEL. Jakież nauczające opowiadanie!
PANI HOLT. I tak moralne!
PANI BERNICK. Podobna książka daje wiele do myślenia.
ROHRLAND. Stanowi to miłe przeciwstawienie utworom, które nam ciągle dają dzienniki i czasopisma. Owe świetne, jaskrawe pozory wielkich społeczeństw pokrywają tylko pustkę i zgniliznę. Niéma tam moralnego gruntu. Jedném słowem, te dzisiejsze wielkie społeczeństwa są to tylko pobielane groby.
PANI HOLT. Wielka prawda.
PANI RUMMEL. Dość spojrzéć na tych amerykańskich marynarzy, którzy tu przebywają.
ROHRLAND. O takich wyrzutkach ludzkości nie chcę nawet wspominać. Ale cóż się nie dzieje w wyższych warstwach? Wszędzie zwątpienie i dręcząca troska. Niepokój w umysłach, niepokój we wszystkich stosunkach. Podkopane są podstawy rodziny, a najdziksze pojęcia i pożądania zajmują miejsce prawd uświęconych.
DINA (nie podnosząc oczu). Czyż obok tego, niéma tam rzeczy wielkich i pięknych?
ROHRLAND. Wielkich i pięknych? Nie rozumiem.
PANI HOLT (zdumiona). Boże mój, Dino!
PANI RUMMEL (tak samo). Ależ Dino, jakże możesz!
ROHRLAND. Nie sądzę, ażeby zdrowym był dla naszego społeczeństwa oddźwięk owych „wielkich i pięknych rzeczy”. Powinniśmy przeciwnie Bogu dziękować, że u nas jest tak, jak jest. Wprawdzie i tu także krzewi się kąkol w pszenicy, ale staramy się wykorzeniać go z całych sił. Należy, łaskawe panie, zachować społeczeństwo w czystości i oddalać wszelkie niespokojne żywioły, owoc dzisiejszych gorączkowych czasów.
PANI HOLT. A takich jest zbyt wiele.
PANI RUMMEL. Tak, zeszłego roku o włos co tu nie przeprowadzono kolei.
PANI BERNICK. Zapobiegł temu Bernick.
ROHRLAND. Bądź pani przekonaną, że jéj małżonek był tylko narzędziem w ręku Najwyższego, gdy odmówił poparcia temu projektowi.
PANI BERNICK. A przecież tyle mu nawymyślano w gazetach! Ale zapomniałyśmy panu podziękować. To prawdziwa łaska, że nam tyle czasu poświęcasz.
ROHRLAND. O, proszę pani... teraz w czasie wakacyj.
PANI BERNICK. Zawsze to ofiara z pańskiéj strony.
ROHRLAND (przysuwając do niéj swoje krzesło). Nie mów tego, droga pani Bernick. Czyż pani wszystkiego nie poświęca dla dobréj sprawy, a czyni to pani wesoło, ochotnie. Ci moralnie upadli, nad których poprawą pracujemy, powinni być uważani, pod pewnym względem, jako żołnierze, którzy odnieśli rany na polu bitwy. Wy panie, jesteście jak dyakonisy, owe miłosierne siostry, które skubią szarpie dla tych nieszczęśliwych i miękką dłonią obwiązują rany, ażeby je zgoić.
PANI BERNICK. Jest to prawdziwa łaska boska widziéć rzecz w tak piękném świetle.
ROHRLAND. Wiele rzeczy jest nam danych, ale niektóre można w sobie wyrobić. Należy tylko spoglądać na wszystko ze stanowisk poważnych życiowych zadań... Co pani o tém mówi, panno Bernick? Czy pani nie spostrzega, że poświęcając się w zupełności szkole, stoisz na pewniejszym gruncie?
PANNA BERNICK. Nie wiem sama co mam odpowiedziéć. Nieraz kiedy idę do szkoły, przychodzi mi pragnienie być gdzieś daleko stąd, na rozhukaném morzu.
ROHRLAND. Kochana pani to są początki. Niespokojnych należy za drzwi wyrzucić... Rozhukane morze, tego nie można brać dosłownie. Masz pani pewno na myśli to wielkie wzburzone społeczeństwo, w którém tyle rzeczy ginie. A czyż pani idzie o to życie, którego szum słyszymy zdala? Spójrz pani tylko na ulicę. Ludzie tam idą wśród skwaru, zmęczeni, spotniali i dręczą się swemi drobnemi kłopotami. Nam jest daleko lepiéj, nam, co przebywamy w chłodnym pokoju, zdala od burz i niepokojów.
PANNA BERNICK. Tak, masz pan zapewne słuszność.
ROHRLAND. I w takim domu jak ten, w tak dobrém, zacném otoczeniu, gdzie życie rodzinne przedstawia się w całym swym wdzięku, gdzie panuje zgoda i jedność... (do pani Bernick). Czego łaskawa pani nasłuchuje?
PANI BERNICK (zwrócona ku pierwszym drzwiom na lewo). Jakiż tam gwar!
ROHRLAND. Czy idzie o coś ważnego?
PANI BERNICK. Nie wiem, ktoś tam jest u męża. (Z drzwi prawych wychodzi Hilmar Tönnesen z cygarem w ustach, a widząc tyle pań, zatrzymuje się).
HILMAR. Och! przepraszam (chce się cofnąć).
PANI BERNICK. Chodź bliżéj, Hilmarze. Nie przeszkadzasz nam wcale. Czy chciałeś czego?
HILMAR. Nie... zaglądałem tylko. Dzień dobry paniom (do pani Bernick). No i cóż z tego będzie?
PANI BERNICK. Z czego?
HILMAR. Bernick zwołał zgromadzenie.
PANI BERNICK. Tak? Zaszło coś nadzwyczajnego?
HILMAR. Ach! znowu kolejowe szwindle.
PANI RUMMEL. Niepodobna!
PANI BERNICK. Biedny Ryszard. Znowu będzie miał przykrości.
ROHRLAND. Skądże się to wzięło, panie Tönnesen? Przeszłego roku konsul Bernick przecież tak jasno wyłożył, że nie chce wcale kolei.
PANI BERNICK. Być może, ale Krapp mówił mi, iż rzecz znowu przyszła na stół, a Bernick ma właśnie konferencyą z trzema miejskiemi finansistami.
PANI RUMMEL. Zdawało mi się, że rozpoznaję głos mego męża.
HILMAR. Naturalnie, jest tam pan Rummel i pan Altstedt oraz Reineke Wiegeland, zwany świętym Reineke.
ROHRLAND. Hm!
HILMAR. Przepraszam, panie wikary.
PANI BERNICK. A tu było tak spokojnie, pogodnie.
HILMAR. Co do mnie, nie mam nic przeciwko temu, żeby znowu z powodu kolei wydzierano sobie włosy. Byłaby to przynajmniéj mała rozrywka.
ROHRLAND. Sądzę, że bez takich rozrywek obejść się możemy.
HILMAR. To zależy od usposobienia. Niektóre natury od czasu do czasu potrzebują podniecającéj walki, ale małomiasteczkowe życie wogóle jéj nie pożąda i nie każdemu jest dano... (przerzuca książkę pomocnika kaznodziei). Rozdział dziewiąty: „Kobieta jako służebnica społeczna”. Cóż to znowu za niedorzeczność?
PANI BERNICK. Na Boga! nie mów tego, Hilmarze. Pewnoś téj książki nie czytał?
HILMAR. Nie, dzięki Bogu.
PANI BERNICK. Pewno jesteś dziś nie zdrów.
HILMAR. Jak zwykle.
PANI BERNICK. Pewno źle spałeś téj nocy.
HILMAR. Bardzo źle. Z powodu mojéj choroby robiłem wczoraj wieczór małą wycieczkę. Potém w klubie czytałem opis podróży do bieguna północnego. Jest coś wzmacniającego siły w samém czytaniu téj walki człowieka z żywiołami.
PANI RUMMEL. Ale pan z pewnością nie chciałby jéj staczać.
HILMAR. Zgadłaś pani. Całą noc potém marzyło mi się, żem był ścigany przez wstrętnego wieloryba.
OLAF (który wszedł na wschody). Byłeś ścigany, wuju, przez wieloryba?
HILMAR. Śniło mi się to, dudku. Cóż ty bawisz się jeszcze tym dziecinnym łukiem? Czemuż nie weźmiesz prawdziwéj broni?
OLAF. O, ja chciałbym, ale...
HILMAR. Prawdziwa broń miałaby sens przynajmniéj. Zawsze to wstrząsa nerwy, kiedy się ma strzelić.
OLAF. Wtedy mógłbym polować na niedźwiedzie, ale ojciec nie pozwala.
PANI BERNICK. Nie wbijajże mu w głowę takich rzeczy, Hilmarze.
HILMAR. Hm! jakież to pokolenie wychowują! Mówią mu jedynie o nawyknieniu i wprawie. Żal się Boże, wszystko jest tylko zabawką i żartem. Gdzież tu szukać téj odwagi, po męsku zaglądającéj w oczy niebezpieczeństwu?... No, nie celuj do mnie z łuku, roztrzepańcze, może się obluzować.
OLAF. Ależ, wuju, niéma w nim strzały.
HILMAR. Cóż ty wiész, może w nim jaka została... Odwróć ten łuk, mówię ci. Czemu u dyabła nie przejechałeś się nigdy do Ameryki na którym z okrętów ojca? Tam mógłbyś zobaczyć polowanie na bawoły albo walkę z czerwonoskóremi.
PANI BERNICK. Hilmarze...
OLAF. Ach! jak jabym chciał, wuju! A przytém mógłbym odszukać wuja Jana i ciocię Zosię.
HILMAR. Hm... Tromtatata.
PANI BERNICK. Idź do ogrodu, Olafie.
OLAF. A czy mogę wyjść na ulicę?
PANI BERNICK. Możesz, tylko niedaleko (Olaf biegnie do furtki).
ROHRLAND. Nie należy dziecku takich myśli nasuwać, panie Tönnesen.
HILMAR. Bo ten synek musi w domu siedziéć i wyrość na niuńkę, jak wielu innych.
ROHRLAND. Dlaczegóż pan sam nie podróżuje?
HILMAR. Ja? Z moją chorobą? No zapewne, na to nikt nie zważa w tém mieście. Ale oprócz tego, ma się pewne obowiązki względem społeczeństwa, wśród którego się żyje. Musi tu być choć jeden, coby niósł wysoko sztandar ducha... O, jakże tam znowu wrzeszczą.
PANIE. Kto wrzeszczy?
HILMAR. Ja nie wiem. No, sprawują się tam głośno i to drażni mi nerwy.
PANI RUMMEL. To pewnie mój mąż; on tak się przyzwyczaił głos podnosić w licznych zgromadzeniach...
ROHRLAND. Inni téż mówią głośno.
HILMAR. Bardzo naturalnie, bo kiedy idzie o otwarcie worka, wówczas... To wszystko polega na nizkich materyalnych wyrachowaniach. Ha...
PANI BERNICK. Jest zawsze lepiéj teraz, niż było, kiedy wszystko szło na marne.
PANI LINGEN. Czyż naprawdę, tak tu źle było dawniéj?
PANI RUMMEL. Mogę o tém upewnić. Uważaj się za szczęśliwą, pani doktorowo, żeś dawniéj tu nie mieszkała.
PANI HOLT. Wiele się tutaj zmieniło, a kiedy sobie przypomnę moje panieńskie czasy...
PANI RUMMEL. Dość wrócić się o jakie czternaście, piętnaście lat. Cóż tu było za życie! Mieliśmy wówczas dwa stowarzyszenia: taneczne i muzyczne.
PANNA BERNICK. I dramatyczne, to sobie doskonale przypominam.
PANI RUMMEL. Wówczas grano pańską sztukę, panie Tönnesen?
HILMAR (idzie w głąb). Cóż znowu!
ROHRLAND. Sztuka pana Tönnesena?
PANI RUMMEL. Och! to było na długo, zanim pan tu przybyłeś... A potém, raz tylko była grana.
PANI LINGEN (do pani Rummel). Czy to nie w téj sztuce grałaś pani rolę kochanki? Jak mi to opowiadałaś?
PANI RUMMEL (chowając się za wikarego). Ja... ja... nie mogę sobie tego przypomniéć, pani doktorowo, ale za to pamiętam dobrze, jakie tu było towarzyskie życie.
PANI HOLT. Boże! w niektórych domach wydawano dwa wielkie festyny tygodniowo.
PANI LINGEN. I było tu także wędrowne towarzystwo dramatyczne.
PANI RUMMEL. Tak, to było ze wszystkiego najgorsze.
PANI HOLT (niespokojnie). Hm, hm...
PANI RUMMEL. Nie przypominam sobie wcale aktorów.
PANI LINGEN. Dopiéroż dziać się musiały różne figle. Jakżeż to było właściwie?
PANI RUMMEL. Och, właściwie nic nie było, pani doktorowo.
PANI HOLT. Kochana Dino, przynieś no mi to płótno.
PANI BERNICK (tak samo). Idź do kuchni, Dino, i powiedz Katarzynie, żeby podała kawę.
PANNA BERNICK. Pójdę z tobą. (Dina i panna Bernick wychodzą drzwiami na lewo w głębi).
PANI BERNICK (powstając). Proszę mi wybaczyć. Sądzę, że panie będą wolały pić kawę na dworze (wychodzi do ogrodu i stół nakrywa. Rohrland rozmawia z nią, stojąc we drzwiach, Hilmar na dworze pali cygaro).
PANI RUMMEL (po cichu). Boże! pani doktorowo, jakżeś mnie przestraszyła.
PANI LINGEN. Ja?
PANI HOLT. Tak, ale pani Rummel sama zaczęła.
PANI RUMMEL. Ja? Jak możesz to pani mówić? Ani jedno słowa z ust moich nie wyszło.
PANI LINGEN. Ale cóż to takiego?
PANI RUMMEL. Jakże można było wszczynać tę kwestyę... Pomyśl pani tylko... Wszakże była tu Dina...
PANI LINGEN. Dina? Mój Boże! więc to ona...
PANI HOLT. I jeszcze tutaj, w tym domu. Czyż pani nie wié, że właśnie brat pani Bernick?
PANI LINGEN. Jakto? Ja o niczém nie wiem, jestem tu od niedawna...
PANI RUMMEL. Więc pani nie słyszała, że... Hm! (do córki). Możesz pójść do ogrodu, Hildo!
PANI HOLT. I ty także, Netto, a bądź bardzo przyjazną dla biednéj Diny. (Hilda Rummel i Neta Holt idą do ogrodu).
PANI LINGEN. I cóż się stało z bratem pani Bernick?
PANI RUMMEL. Czy pani nie wié, że był sprawcą skandalu?
PANI LINGEN. Hilmar Tönnesen był sprawcą skandalu?
PANI RUMMEL. Mój Boże! nie, Hilmar jest tylko jéj kuzynem. Ja mówię o jéj bracie.
PANI HOLT. O tym zgubionym Tönnesenie...
PANI RUMMEL. Nazywał się Jan. Popłynął do Ameryki.
PANI HOLT. Naturalnie, musiał popłynąć.
PANI LINGEN. I on był sprawcą okropnego skandalu...
PANI RUMMEL. Tak... To był taki... Jakże to powiedziéć?.. Było to z matką Diny... Och! pamiętam tak dobrze, jakby się wczoraj stało.. Jan Tönnesen pracował u staréj pani Bernick; Ryszard Bernick właśnie powrócił z Paryża, jeszcze nie był zaręczony.
PANI LINGEN. Ale ten okropny skandal.
PANI RUMMEL. Widzi pani, owéj zimy gościło tu towarzystwo dramatyczne Müllera.
PANI HOLT. A w tém towarzystwie był aktor Dorff i jego żona. Wszyscy młodzi ludzie za nią szaleli.
PANI RUMMEL. Bóg wié dlaczego znajdowali ją śliczną. Otóż raz Dorff powrócił późno do domu...
PANI HOLT. Całkiem niespodziewanie...
PANI RUMMEL. I zastał... nie, to się nie da opowiedziéć.
PANI HOLT. Ależ pani Rummel, on zastał tylko drzwi z wewnątrz zamknięte.
PANI RUMMEL. To właśnie mówiłam, zastał drzwi zamknięte. I pomyślcie tylko, ten, co tam był, musiał oknem wyskoczyć.
PANI HOLT. Wyskoczyć z okna facyaty.
PANI LINGEN. I to był brat pani Bernick?
PANI RUMMEL. Brat pani Bernick.
PANI LINGEN. Potém popłynął do Ameryki.
PANI HOLT. Musiał popłynąć do Ameryki.
PANI RUMMEL. Bo potém odkryło się coś równie może złego. Pomyślcie tylko, dobrał się do kasy.
PANI HOLT. Tego jednak nie wiemy na pewno, pani Rummel. Może były to tylko pogłoski.
PANI RUMMEL. Proszę pani, wiedziało o tém całe miasto. A czyż pani Bernick, wskutek okradzenia kasy, nie była blizką bankructwa? Opowiadał mi to sam Rummel. Ale niech mnie Bóg strzeże opowiadać takie rzeczy.
PANI HOLT. W każdym razie te pieniądze nie dostały się pani Dorff, bo ona...
PANI LINGEN. Jakżeż się stosunki ułożyły z rodzicami Diny?
PANI RUMMEL. A cóż, Dorff porzucił żonę i dziecko i poszedł w swoję stronę. Ale ta pani była tak bezczelną, że tu jeszcze rok cały mieszkała. Na scenie pokazać się już nie mogła, utrzymywała się z prania i szycia...
PANI HOLT. Chciała dawać lekcye tańca.
PANI RUMMEL. To jéj się naturalnie nie udało. Jacyż rodzice mogliby dzieci powierzać podobnéj kobiecie? Wszystko to niedługo trwało. Piękna pani nie była przywykłą do pracy, zachorowała na piersi i umarła.
PANI LINGEN. Rzeczywiście był to okropny skandal.
PANI RUMMEL. Łatwo sobie wyobrazić, jaka to była gorzka pigułka dla Bernicka. Stanowi to ciemną plamę na słońcu jego szczęścia, jak się kiedyś mój mąż wyraził. Niech pani nigdy nie wspomina tutaj o tych rzeczach.
PANI HOLT. Ani téż o przyrodniéj siostrze.
PANI LINGEN. Pani Bernick miała także przyrodnią siostrę?
PANI RUMMEL. Szczęśliwie, że ją tylko miała, gdyż teraz zerwane są związki pokrewieństwa z obojgiem... Ale to była jakaś... Pomyśléć tylko, nosiła obcięte włosy, a w czasie deszczu chodziła w męzkich butach.
PANI HOLT. A gdy jéj brat przyrodni, ten człowiek zgubiony, wywędrował do Ameryki i naturalnie całe miasto było na niego oburzone, wié pani, co ona zrobiła? Oto udała się za nim.
PANI RUMMEL. Tak, ale poprzednio przecież popełniła skandal.
PANI HOLT. Pst, nie mów pani o tém.
PANI LINGEN. Boże! więc ona także popełniła skandal?
PANI RUMMEL. I jaki! posłuchaj pani. Ryszard Bernick właśnie się z Betty Tönnesen zaręczył, i w chwili gdy prowadząc ją pod rękę, szedł z nią do jéj ciotki, ażeby oznajmić, że się zaręczyli...
PANI HOLT. Tönnesenowie nie mieli już rodziców, trzeba pani wiedziéć.
PANI RUMMEL. Lona Hessel powstała i eleganckiego, wykształconego Ryszarda Bernick uderzyła w twarz, aż mu oko podsiniało.
PANI LINGEN. Czy być może?..
PANI HOLT. Tak było.
PANI RUMMEL. Potem upakowała kufry i popłynęła do Ameryki.
PANI LINGEN. Więc sama zapewne miała na niego oko.
PANI RUMMEL. Naturalnie. Wyobrażała sobie, że on się z nią ożeni, skoro wróci z Paryża.
PANI HOLT. Także wyobrażenie! Bernick... młody, wykwintny światowiec, młodzieniec, jakich mało... ulubieniec dam...
PANI RUMMEL. A przytém tak przyzwoity, tak moralny.
PANI LINGEN. I cóż ta panna Hessel w Ameryce?
PANI RUMMEL. To już widzi pani, jak się mój mąż wyraził, pokrywa zasłona, którą trudno uchylić.
PANI LINGEN. Jakto?
PANI RUMMEL. Stosunki pomiędzy rodziną zostały zerwane, wié o tém jednak całe miasto, że śpiewała w hotelach za pieniądze....
PANI HOLT. Że miewała publiczne odczyty...
PANI RUMMEL. I napisała jakąś waryacką książkę.
PANI LINGEN. Niepodobna?
PANI RUMMEL. Tak, Lona Hessel to także plama na szczęściu rodzinném Bernicków... Teraz już wiesz o wszystkiém dokładnie, pani doktorowo. Bogu wiadomo, że mówiłam o tych rzeczach dlatego tylko, ażebyś była uważną.
PANI LINGEN. Ma się rozumiéć, będę się teraz miała na ostrożności. Biednaż ta Dina Dorff, przykro mi bardzo, gdy o niéj myślę.
PANI RUMMEL. Dla niéj to prawdziwe szczęście, że się tak stało. Pomyśléć tylko, gdyby była została w ręku rodziców! Naturalnie zajęłyśmy się nią wszystkie i przestrzegały, jak mogły, wreszcie panna Bernick tak rzeczy urządziła, że znalazła schronienie w tym domu.
PANI HOLT. Była ona jednak zawsze trudną do prowadzenia. Naturalnie... te wszystkie złe przykłady. Taka dziewczyna... to nie to, co nasze dzieci..
PANI RUMMEL. Pst. Otóż i ona (głośno). Ta Dina jest bardzo zdolna... Ach! jesteś tu, Dino!
PANI HOLT. Kochana Dino, jak ślicznie pachnie kawa. Taka przedobiednia filiżaneczka...
PANI BERNICK (na ogrodowych wschodach). Bądźcie panie łaskawe. (Panna Bernick i Dina pomogły służącéj przynieść przybory do kawy. Niektóre panie zasiadają w ogrodzie, rozmawiając z Diną przyjaźnie. Ona powraca do salonu i szuka swojéj roboty).
PANI BERNICK (przy stole w ogrodzie). Dino! nie chcesz kawy?
DINA. Nie, dziękuję (siada i szyje, pani Bernick i wikary zamieniają słów parę. Po chwili wikary wraca do salonu).
ROHRLAND (szuka czegoś w pobliżu stołu i mówi przyciszonym głosem). Dino.
DINA. Co?
ROHRLAND. Dlaczego nie być ze wszystkiemi?
DINA. Gdy przynosiłam kawę, poznałam po twarzy téj obcéj pani, że mówiono o mnie.
ROHRLAND. Ale były one wszystkie dla ciebie tak przyjazne.
DINA. Cóż, kiedy mi się to nie podobało.
ROHRLAND. Jesteś upartą, Dino.
DINA. Tak.
ROHRLAND. Czemuż jesteś taką?
DINA. Bo jestem taką.
ROHRLAND. Czyż nie mogłabyś się starać być inną?
DINA. Nie.
ROHRLAND. Dlaczegoż nie?
DINA (patrząc na niego). Bo należę do moralnie upadłych.
ROHRLAND. Fe, Dino!
DINA. Moja matka należała także do moralnie upadłych.
ROHRLAND. Któż ci mówił o takich rzeczach?
DINA. Nikt. Ze mną się nie mówi. Dlaczego? Wszyscy obchodzą się ze mną tak ostrożnie, jak gdybym była nadtłuczoną... Och! jakże nienawidzę całéj téj dobroci serca...
ROHRLAND. Kochana Dino, rozumiem doskonale, że się czujesz zgnębioną, ale...
DINA. Gdybym mogła być stąd bardzo daleko! Dałabym już sobie radę na świecie... gdybym tylko nie była pod władzą ludzi, którzy... są... tak... tak...
ROHRLAND. Którzy są?
DINA. Którzy są tak przyzwoici, tak moralni.
ROHRLAND. Ależ Dino, co przez to rozumiesz?
DINA. O! wiész pan dobrze, co przez to rozumiem. Panna Rummel i Neta Holt przychodzą tu codzień, ażebym brała z nich wzory. Tak dobrze wychowaną, jak one, nie mogę przecież być nigdy. Nawet byćbym nie chciała. Och! gdybym tylko była daleko — potrafiłabym być dzielną.
ROHRLAND. Jesteś dzielną, kochana Dino.
DINA. Na cóż mi się to tutaj przyda?
ROHRLAND. Więc wyjazd... Czy myślisz o tém naprawdę?
DINA. Nie chciałabym tu jednego dnia pozostać, gdyby nie pan.
ROHRLAND. Powiedz mi, Dino, dlaczego właściwie lubisz być ze mną?
DINA. Bo mnie pan uczy tylu pięknych rzeczy.
ROHRLAND. Pięknych? więc nazywasz pięknemi moje nauki?
DINA. Tak... To nie to właściwie, czego pan nauczasz, tylko kiedy pana słyszę mówiącego, to jest mi, jakby otaczało mnie jakieś piękno.
ROHRLAND. Co rozumiész przez owo piękno?
DINA. Nie pomyślałam nad tém nigdy.
ROHRLAND. Więc pomyśl teraz, co znaczy to piękno.
DINA. Piękno... to jest... to musi być coś wielkiego i coś, co jest stąd bardzo daleko.
ROHRLAND. Hm! droga Dino, ja szczerze się o ciebie troskam.
DINA. Tylko tyle?
ROHRLAND. Wiesz przecież, jak bardzo drogą mi jesteś.
DINA. Gdybym była Hildą albo Netą, nie troskałbyś się pan o mnie, każdyby to zauważył.
ROHRLAND. Dino, jak możesz lekceważyć owe tysiące względów... Kiedy się jest z powołania moralną podporą społeczeństwa, które nas otacza, nigdy nie można być dość ostrożnym. Gdybym tylko był pewny, że mi nikt nie przypisze fałszywych powodów!!. Jednakże, pomoc miéć musisz!.. Dino, skoro mi na to okoliczności pozwolą, powiem głośno: oto moja ręka, czy chcesz zostać moją żoną? Czy mi to wówczas przyrzeczesz, Dino?
DINA. Tak!
ROHRLAND. Dzięki! dzięki! Bo ja także... Och! Dino! jesteś mi tak drogą... Pst, ktoś idzie. Dino, uczyń to dla mnie i idź tam do wszystkich. (Dina odchodzi do stołu. W tejże chwili Rummel, Altstedt wychodzą drzwiami na przodzie sceny, za niemi idzie Bernick z plikami papierów w ręku).
BERNICK. Więc rzecz skończona...
WIEGELAND. Tylko na imię boskie...
RUMMEL. Skończona, Bernicku. Człowiek ma tylko jedno słowo.
BERNICK. I nikt się nie cofnie, choćbyśmy spotkali największy opór.
RUMMEL. Stoimy jeden przy drugim, jak przyjdzie upaść, upadniemy razem.
HILMAR (który stanął w drzwiach ogrodowych). Upaść. Przepraszam, czy to przypadkiem nie kolej upadła.
BERNICK. Przeciwnie; ma przyjść do skutku...
RUMMEL. ...Siłą pary, panie Tönnesen.
HILMAR (zbliżając się). Tak?
ROHRLAND. Jakto! koléj?
PANI BERNICK (w drzwiach od ogrodu). Kochany Ryszardzie, jakże ta rzecz stoi?
BERNICK. Kochana Betty, cóż cię to może zajmować? (do trzech panów). Teraz trzeba przygotować listę... im prędzéj, tém lepiéj. My czteréj podpisujemy się pierwsi. Nasze położenie społeczne nakazuje nam ten obowiązek i o ile możemy...
ALTSTEDT. Rozumie się, panie radco.
RUMMEL. To musi pójść, Bernicku.
BERNICK. Nie wątpię o powodzeniu. Musimy jednak pracować, każdy w kole swych znajomych. A gdy będziemy mogli rachować na żywy współudział wszystkich warstw społecznych, to naturalnie i miasto da subwencyę.
PANI BERNICK. Ryszardzie, przyjdź-że i opowiedz.
BERNICK. Kochana Betty, nie są to rzeczy dla dam.
HILMAR. Chcesz więc na prawdę wziąć w rękę sprawę kolei?
BERNICK. Naturalnie.
ROHRLAND. Jednak w przeszłym roku, panie radco...
BERNICK. W przeszłym roku było co innego. Szło o koléj nadbrzeżną...
WIEGELAND. Rzecz zupełnie zbyteczną. Mamy przecież parowce...
ALTSTEDT. Które nas tyle kosztowały...
RUMMEL. Przyniosłoby to szkodę wielu tutejszym interesom.
BERNICK. Decydującą przyczyną jednak było to, że nie przyniosłaby ona korzyści wielkim Towarzystwom. Dlategom był temu przeciwny i dlatego to wybrano linię wewnętrzną.
HILMAR. Ale ona do naszych okolic nie dojdzie.
BERNICK. Owszem, mój drogi, dojdzie do naszego miasta, bo zbudujemy odnogę.
HILMAR. Aha! Nowy projekt.
RUMMEL. I do tego wspaniały! — co?
ROHRLAND. Hm!
WIEGELAND. Nie można zaprzeczyć, że Opatrzność przygotowała odpowiedni teren na koléj.
ROHRLAND Sądzisz pan tak rzeczywiście?
BERNICK. Muszę tu widziéć opatrznościowe urządzenie. Jeszcze na wiosnę, jadąc za interesami, wypadkowym sposobem zwiedziłem dolinę, któréj dotąd wcale nie znałem, i jakby błyskawica uderzyła mnie myśl: Tu należy zbudować odnogę. Posłałem tam inżyniera, a oto mam już anszlag i obrachowanie. Nic na przeszkodzie nie stoi.
PANI BERNICK (ciągle z innemi paniami stojąc przy drzwiach od ogrodu). Czemuż, Ryszardzie, trzymałeś to wszystko przed nami w tajemnicy?
BERNICK. Tego wszystkiego, droga Betty, nie byłybyście mogły ocenić, a potém do dziś dnia nie mówiłem o tém z nikim na świecie, teraz dopiéro przyszła stanowcza chwila, teraz należy działać otwarcie wszystkiemi siłami.
ROHRLAND. I panowie rzeczywiście wiele sobie obiecują z tego przedsiębiorstwa?
BERNICK. Tak jest, będzie to ogromna dźwignia dla naszego społeczeństwa. Pomyślmy tylko o wielkich leśnych przestrzeniach udostępnionych, o kopalniach, które teraz będzie można wyzyskać, wreszcie o rzece — wodospad za wodospadem. Ileż przemysłów może się tu rozwinąć!
ROHRLAND. Nie lęka się pan bliższego zetknięcia z zepsutym światem zewnętrznym?
BERNICK. Nie, pod tym względem możesz pan być bez troski. Nasz mały pracujący światek ma, dzięki Bogu, pod nogami silny grunt moralny, drenowaliśmy go zawsze starannie, jeśli tak wyrazić się można, i nadal czynić to będziemy wszelkiemi sposobami. Ty, panie wikary, będziesz miał wpływ błogosławiony w szkole i w rodzinie; my, praktyczni ludzie pracy, wspierać będziem społeczeństwo i roztaczać wkoło największy możliwie dobrobyt, a nasze żony — raczcie się panie przybliżyć — a nasze żony, mówię, nasze żony i córki, działać będą w kierunku dobroczynnym i, jak to dotąd czynią, będą dla wszystkich pomocą i podporą — tém, czém moja droga Betty i Marta są dla mnie i mego Olafa (ogląda się). Gdzież on się schował, ten Olaf?
PANI BERNICK. Teraz, w czasie wakacyj, niepodobna go w domu utrzymać.
BERNICK. Pewno jest znowu na wodzie. Zobaczysz, że to się może źle skończyć.
HILMAR. Ba! Mała utarczka z siłami natury.
PANI RUMMEL. Jak to pięknie, że masz pan tak wiele rodzinnego uczucia!
BERNICK. Rodzina jest przecież jądrem społeczeństwa. Domowe ognisko, wierni przyjaciele, to stanowi małe ściśle zamknięte koło, na które żadne przewrotowe żywioły cienia swego rzucić nie mogą. (Krapp wchodzi z prawéj strony z listami i dziennikami).
KRAPP. Zagraniczna poczta, panie radco, i telegram z New-Yorku.
BERNICK (bierze go). Ach! to od właścicieli „Gazeli.”
RUMMEL. Więc już poczta nadeszła? Muszę państwu pożegnać.
BERNICK. Ja także.
ALTSTEDT. Żegnam, panie radco.
BERNICK. Żegnam panów, a pamiętajcie, dziś jeszcze o piątéj po południu mamy naradę.
WSZYSCY TRZEJ. Tak, tak, ma się rozumiéć. (Wychodzą na prawo).
BERNICK (przeczytawszy telegram). Nie, to już prawdziwie po amerykańsku, to oburzające!
PANI BERNICK. O Boże! cóż takiego, Ryszardzie?
BERNICK. Patrz, panie Krapp, przeczytaj.
KRAPP (czyta). Możliwie najmniéj naprawić i wysłać „Gazelę,” skoro tylko będzie się mogła utrzymać na morzu. Pora przyjazna. Z konieczności musi płynąć z ładunkiem. No, już trzeba powiedziéć.
BERNICK. Z ładunkiem. Ci panowie przecież dobrze wiedzą, że okręt z ładunkiem idzie na dno, jak kamień, gdy go cokolwiek naruszy.
ROHRLAND. To dowód, czém jest w gruncie owo przechwalone społeczeństwo.
BERNICK. Masz pan słuszność, żadnego poszanowania dla ludzkiego życia, skoro idzie o interes (do Krappa). Czy „Gazela” może w cztery lub pięć dni wypłynąć?
KRAPP. Tak — to jest, jeżeli pan Wiegeland pozwoli, ażebyśmy na ten czas zaniechali roboty przy „Palmie.”
BERNICK. On na to nie pozwoli... No... Bądź pan łaskaw przejrzeć pocztę... Czy nie widział pan w porcie Olafa?
KRAPP. Nie, panie radco (wchodzi do pokoju radcy).
BERNICK (jeszcze raz przegląda telegram). Życie osiemnastu ludzi narazić. O tém ci panowie wcale nie myślą.
HILMAR. Jest to powołaniem żeglarzy walczyć z żywiołami. Musi być w tém coś pobudzającego — czuć pomiędzy sobą i otchłanią tylko marną deskę.
BERNICK. Tak, chciałbym jednak widziéć przedsiębiorcę okrętowego, coby rozumował w ten sposób, nie znajdzie się ani jeden (spostrzegając Olafa). Bogu dzięki, jest zdrów i cały. (Olaf z wędką w ręku przebiega ulicę i ogród i wpada przez furtkę do ogrodu).
OLAF (jeszcze z ogrodu). Wuju Hilmarze, byłem nad morzem i widziałem parowiec.
BERNICK. Znów byłeś w porcie.
OLAF. Nie, byłem tylko na łódce. Ale wiesz, wuju, całe towarzystwo cyrkowe z końmi i dzikiemi zwierzętami, wysiadło na ląd i tylu pasażerów.
PANI RUMMEL. O Boże! więc mielibyśmy tu cyrk na prawdę.
ROHRLAND. My, tego nie sądzę.
PANI RUMMEL. Naturalnie, my nie, ale...
DINA. Jakbym ja chciała choć raz cyrk zobaczyć!
OLAF. Ja także.
HILMAR. Jesteś głuptas. Cóż tam do widzenia? Tylko zręczność! Zupełnie co innego widziéć, jak gaucho na swoim dyszącym rumaku poluje w pampasach. Ale tutaj, Boże mój! w jakiejś budzie...
OLAF (ciągnąc za rękaw pannę Bernick). Ciociu! patrz, patrz, oto idą.
PANI HOLT. Tak jest, otóż i oni.
PANI LINGEN. Br! jacyż szkaradni ludzie. (Tłum pasażerów i mnóstwo miejscowéj ludności przechodzi ulicą).
PANI RUMMEL. Prawdziwi kuglarze. Pani Holt, patrz pani na tę w popielatéj sukni, niesie podróżną torbę na plecach.
PANI HOLT. Właśnie... i jeszcze na parasolu, to naturalnie dyrektorowa...
PANI RUMMEL. A tam pewno sam dyrektor... ten z brodą. Brr! ten to już wygląda na zbója. Nie patrz na niego, Hildo.
PANI HOLT. Ani ty, Neto.
OLAF. Mamo! patrz! dyrektor nam się kłania.
BERNICK. Co on robi?
PANI BERNICK. Co mówisz, dziecko?
PANI RUMMEL. Tak, na Boga, i kobieta się kłania.
BERNICK. To już bezwstyd.
PANNA BERNICK (z mimowolnym wykrzyknikiem). Ach!
PANI BERNICK. Cóż to, Marto?
PANNA BERNICK. Nic, nic, zdawało mi się.
OLAF (krzycząc z radości). Idą, idą, tamci z końmi, ze zwierzętami. A oto Amerykanie, wszyscy marynarze „Gazeli.” (Słychać muzykę, która gra „Yankee Doodle” z akompaniamentem trąb i klarnetów).
HILMAR (zatykając sobie uszy). Aj! aj! aj!
ROHRLAND. Zdaje mi się, łaskawe panie, że najlepiéj będzie się trochę odosobnić. Wszystko to nie dla nas. Powróćmy do naszych zajęć.
PANI BERNICK. Możebyśmy zapuścili story.
ROHRLAND. To właśnie miałem na myśli (panie zasiadają przy stole, Rohrland zamyka drzwi od ogrodu i zapuszcza story, salon zostaje w półcieniu).
OLAF (wyglądając). Mamo, teraz dyrektorowa zatrzymała się przy fontannie i myje twarz.
PANI BERNICK. Jakto! wśród placu?
PANI RUMMEL. I w biały dzień!
HILMAR. No, gdybym podróżował na pustyni i zobaczył cysternę, uczyniłbym to, nie oglądając się na nic... Br! obrzydłe klarnety.
ROHRLAND. Policya powinnaby ograniczyć podobną swobodę.
BERNICK. No cóż, trzeba miéć pobłażanie dla cudzoziemców. Ci ludzie nie mają wrodzonego poczucia obyczajności, które nas utrzymuje we właściwych szrankach. Niech sobie robią, co chcą! Co nas to obchodzi? Wszystkie te wykroczenia przeciw przyzwoitości nie mają na szczęście nic wspólnego z naszém społeczeństwem, jeśli tak wyrazić się mogę. A to co znowu? (Nieznajoma pani wchodzi szybko drzwiami z prawéj strony).
WSZYSTKIE PANIE (z przerażeniem). Cyrkówka! żona dyrektora!
PANI BERNICK. O mój Boże! cóż to znaczy?
PANNA BERNICK (zrywając się). Ach!
NIEZNAJOMA. Dzień dobry, kochana Betty, dzień dobry, Marto, dzień dobry, szwagrze.
PANI BERNICK (z okrzykiem). Lona!
BERNICK (cofając się o krok). Jak prawda, że żyję...
PANI HOLT. Wielki Boże!...
PANI RUMMEL. Czyż to możliwe...
HILMAR. O! o!
PANI BERNICK. Lona... Doprawdy, to ty jesteś!?...
PANNA HESSEL. Czy ja naprawdę? No, naturalnie. Możesz mnie bezpiecznie uściskać.
HILMAR. O! o!
PANI BERNICK. No i przybyłaś tutaj...
BERNICK. I chcesz naprawdę wystąpić?...
PANNA HESSEL. Wystąpić? Jakto wystąpić?...
BERNICK. Z temi sztukmistrzami...
PANNA HESSEL. Ha ha ha! Czyś oszalał, szwagrze? Czy sądzisz, że należę do cyrku? Nie, uprawiałam wprawdzie wiele rzemiosł i nieraz zapewne pobudzałam do śmiechu, ale...
PANI RUMMEL. Hm!
PANNA HESSEL. Ale sztuk konnych nigdy nie pokazywałam.
BERNICK. Więc nie to przynajmniéj.
PANI BERNICK. Bogu niech będą dzięki.
PANNA HESSEL. Podróżowaliśmy jak wszyscy przyzwoici ludzie.
BERNICK (zbliżając się). Jacy my?
PANNA HESSEL. Naturalnie, ja i dzieciak.
WSZYSTKIE PANIE. Dzieciak!
HILMAR. Co?
ROHRLAND. Muszę przyznać...
PANI BERNICK. Ale o kimże mówisz, Lono?
PANNA HESSEL. Naturalnie o Johnie, albo raczéj Janie, jak go tu nazywacie.
PANI BERNICK. Jan.
BERNICK (niepewny). Więc Jan przypłynął także.
PANNA HESSEL. Ależ tak! ależ tak! bez niego przecież nie wybrałabym się w podróż. Dlaczegóż macie wszyscy takie smutne twarze? Siedzicie tu w półświetle i szyjecie coś białego. Przecież niema śmierci w rodzinie?
ROHRLAND. Znajduje się pani wśród stowarzyszenia dla moralnie upadłych.
PANNA HESSEL (półgłosem). Co pan mówi? Te piękne panie byłyżby...
PANI RUMMEL. Nie, cóż znowu...
PANNA HESSEL. Ach! rozumiem! rozumiem! Cóż u licha, wszak to pani Rummel. A tam siedzi pani Holt. My trzy nie odmłodniałyśmy wcale od czasu, jakeśmy się widziały po raz ostatni... Ale posłuchajcie mnie, drogie panie, niech moralnie upadli zaczekają dzień jeden, nic im się przez to nie stanie. Ta chwila jest tak wesołą...
ROHRLAND. Powrót nie zawsze jest wesołą chwilą.
PANNA HESSEL. Nie zawsze? Jakżeż rozumiesz pan biblię, panie pastorze?
ROHRLAND. Nie jestem pastorem.
PANNA HESSEL. Zostaniesz pan nim niezawodnie. Fe, fe, ta moralna bielizna ma tak niemiły zapach... jak grobowy całun. Ja przywykłam do świeżego powietrza amerykańskich stepów...
BERNICK (obcierając sobie czoło). Rzeczywiście, tu jest trochę duszno.
PANNA HESSEL. Czekaj, czekaj, musimy się wydostać z tego grobowca (podnosi story). Musi tu być jasno zupełnie; przyjdzie ten dobry chłopiec. No! zobaczycie dopiéro dzielnego i porządnego człowieka.
HILMAR. O! o!
PANNA HESSEL (roztwierając drzwi i okna)... to znaczy, gdy się umyje w hotelu, bo na statku był zasmolony, jak węglarz.
HILMAR. O! o!
PANNA HESSEL. O! o? Ach, doprawdy... czy to nie jest? (pokazuje Hilmara, zapytując obecnych). Ten się tu zawsze kołacze, powtarzając swoje o! o!?
HILMAR. Nie kołaczę się wcale, tylko znajduję się tutaj z powodu swojéj choroby.
ROHRLAND. Hm! proszę pań, zdaje mi się...
PANNA HESSEL (ujrzawszy Olafa). Czy on twój, Betty? Podaj mi rękę, mały. Albo może boisz się twojéj brzydkiéj staréj ciotki?
ROHRLAND (biorąc książkę pod pachę). Łaskawe panie, nie sądzę, by nastrój obecny pozwalał na dalszą pracę, ale jutro zbierzemy się znowu.
PANNA HESSEL (w czasie gdy panie zabierają się do wyjścia). Tak, zbierzemy się znowu. Ja będę także na posterunku.
ROHRLAND. Pani! Przepraszam, co pani masz do czynienia z naszém stowarzyszeniem?
PANNA HESSEL. Chcę go przewietrzyć, panie pastorze.




AKT II.
Ten sam salon w domu radcy Bernicka.
Pani Bernick siedzi sama przy stole z robotą. Nadchodzi z prawéj strony radca Bernick z laską, w rękawiczkach, z kapeluszem na głowie.

PANI BERNICK. Powracasz już, Ryszardzie?
BERNICK. Tak, przyjdzie tu ktoś do mnie.
PANI BERNICK (wzdychając). Ach! tak, Jan będzie tu pewnie znowu.
BERNICK. Być może (kładzie kapelusz na stole). Gdzież to są dzisiaj te panie?
PANI BERNICK. Pani Rummel i Hilda nie miały czasu.
BERNICK. Tak? wymówiły się?
PANI BERNICK. Miały jakieś zajęcie w domu.
BERNICK. Ma się rozumiéć... Inne także nie przyszły?
PANI BERNICK. Nie przyszły, zaszły jakieś przeszkody.
BERNICK. Mogliśmy się tego spodziewać. Gdzie Olaf?
PANI BERNICK. Pozwoliłam mu wyjść trochę z Diną.
BERNICK. Hm!... z Diną... z tą lekkomyślną dziewczyną... która wczoraj tak się bardzo z Janem zadawała.
PANI BERNICK. Drogi Ryszardzie, Dina przecież nie wie o niczém.
BERNICK. Jan przynajmniéj powinien był miéć tyle taktu, ażeby nie zwracać na nią uwagi. Gdybyś była widziała, w jaki sposób spoglądał na to Wiegeland.
PANI BERNICK (kładąc robotę na kolanach). Ryszardzie, czy nie masz wyobrażenia, czego oni chcą tutaj?
BERNICK. Hm! On ma tam jakąś fermę, na któréj mu nieosobliwie idzie, a ona kładła na to nacisk, że nie byli w stanie jechać pierwszą klasą.
PANI BERNICK. Tak, musi to być coś podobnego. Ale że téż i ona przyjechała. Ona! po téj krwawéj zniewadze, jaką ci wyrządziła.
BERNICK. Nie myślże już o tych starych dziejach.
PANI BERNICK. Jakżeż mogę teraz o czém inném myśleć! Jest on przecież moim bratem... jednak nie o niego mi chodzi... ale te wszystkie nieprzyjemności, które ciebie spotkać mogą. Jestem strasznie niespokojna, Ryszardzie.
BERNICK. Dlaczegóż to?
PANI BERNICK. Żeby go nie aresztowano, z powodu tych pieniędzy, których brakowało twojéj matce.
BERNICK. Co za głupstwo! Któż może dowiéść, że pieniędzy brakowało?
PANI BERNICK. Mój Boże! wie o tém przecież całe miasto. Ty sam mówiłeś...
BERNICK. Ja nic nie mówiłem. Co miasto może o tém wiedziéć? Są to tylko próżne pogłoski.
PANI BERNICK. Jaki ty jesteś wspaniałomyślny!
BERNICK. Dajże mi pokój z temi wspomnieniami, ani wiesz sama, jak mnie dręczysz, gdy wznawiasz te stare sprawy. (Przechadza się tu i tam, potém rzuca laskę). Że też właśnie teraz powrócić musieli, właśnie teraz, gdy tak w mieście jak w prasie używam nienaruszonéj sławy. W dziennikach miast sąsiednich ukażą się zaraz o tém wszystkiém korespondencye. A czy ich źle, czy téż dobrze przyjmę — wszystko jedno. Zawsze będą te rzeczy roztrząsać, tłómaczyć, wyciągać owe stare dzieje, tak jak ty to czynisz. W społeczeństwie takiém jak nasze (rzuca na stół rękawiczki) nie mam nikogo, z kim mógłbym mówić szczerze i znaleść poparcie.
PANI BERNICK. Nikogo, Ryszardzie?..
BERNICK. Nikogo... Naprzykład?... Żeby mi téż właśnie teraz na kark spadli. Niema wątpliwości, że w taki lub inny sposób, urządzą jakiś skandal... Osobliwie téż ona. Nieszczęście prawdziwe miéć takich krewnych.
PANI BERNICK. Jam temu nic nie winna, że...
BERNICK. Co masz być winna? Czemu?... Żeś z niemi spokrewniona... wielka prawda... na to niéma rady.
PANI BERNICK. Nie zapraszałam ich przecież, żeby wracali.
BERNICK. Widzisz... otóż znowu. Nie prosiłam, żeby wracali... nie pisałam wcale... nie przywoływałam! Znam tę całą litanię na pamięć.
PANI BERNICK (zaczyna płakać). Ach! bo ty jesteś taki niedobry...
BERNICK. I to jeszcze. Płacz, ażeby potém miano co rozpowiadać w mieście... Dajże pokój tym dzieciństwom, Betty. Idź usiądź sobie w ogrodzie, tu może kto przyjść. Nie trzeba, żeby widziano panią radczynię Bernick, z czerwonemi oczyma. Śliczna rzecz, gdyby się to pomiędzy ludźmi rozniosło... Słyszę, ktoś nadchodzi. (Słychać stukanie). Proszę. (Pani Bernick wychodzi ze swoją robotą do ogrodu, a z prawéj strony wchodzi Auler).
AULER. Dzień dobry, panie radco.
BERNICK. Dzień dobry. Zapewne odgadłeś pan powód mego wezwania.
AULER. Prokurent powiedział mi wczoraj, że pan jest niezadowolony z tego, że...
BERNICK. Z całéj gospodarki warsztatowéj nie jestem zadowolony, Aulerze. Robota się nie posuwa. „Palma” już od dawna powinna być na morzu. Wiegeland jest bardzo uciążliwym i...
AULER. „Palma” może być spuszczona pojutrze.
BERNICK. Nareszcie, ale ten amerykański statek „Gazela,” który tu już jest od pięciu tygodni.
AULER. Amerykański statek? Ja rozumiałem, żeśmy naprzód powinni skupić wszystkie siły na własny okręt.
BERNICK. Nie dałem panu powodów tak sądzić. Amerykana trzeba także naprawić, jak można najprędzéj, ale tego nie zrobiono.
AULER. Dno okrętu jest zupełnie przegniłe, panie radco, im je więcéj naprawiamy, tém się więcéj złego pokazuje.
BERNICK. To nie jest przyczyna. Krapp mówił mi, o co idzie. Nie umiesz pan używać nowych maszyn, jakie sprowadziłem, albo co gorzéj używać ich nie chcesz.
AULER. Panie radco, mam pięćdziesiątkę z górą, od pierwszéj młodości przywykłem do dawnych sposobów.
BERNICK. Dziś już nie możemy na nich poprzestawać. Nie myśl, Aulerze, żeby mi tylko o zysk chodziło. Na szczęście, tak bardzo go nie potrzebuję, ale ja muszę oglądać się na społeczeństwo, wśród którego żyję, na przedsiębiorstwo, na którego czele stoję. Ja muszę dać przykład postępu, inaczéj wszystko będzie w zastoju.
AULER. Ja także, panie radco, pragnąłbym postępu.
BERNICK. Tak, dla swego ścieśnionego kółka — dla robotników. Wiem dobrze o tych działaniach. Miewasz pan odczyty, rozmarzasz robotników, zawracasz im głowy, ale gdy idzie o postęp dotykalny, jak teraz z temi maszynami, wtedy nie chcesz pan działać, wtedy się lękasz i...
AULER. Rzeczywiście, ląkam się i ociągam, panie radco, przykro mi, że te maszyny tylu robotników chleba pozbawiają. Pan radca sam mówił tyle razy, że trzeba oglądać się na społeczeństwo, ale mnie się zdaje, że społeczeństwo ma także obowiązki. Wiedza i kapitał nie powinny wprowadzać nowych wynalazków, dopóki nie wychowa się pokolenie, które ich zapotrzebuje.
BERNICK. Za wiele czytasz i roztrząsasz, panie Auler, i to ci na dobre nie wyjdzie, to sprawia, że jesteś niezadowolony ze swego położenia.
AULER. To, to nie, panie radco, tylko nie mogę patrzéć spokojnie, że te maszyny będą uczciwym robotnikom chleb odbierać, jednemu po drugim.
BERNICK. Hm! gdy wynaleziono druk, zapewne wielu kopistów zostało bez chleba.
AULER. Ach! panie radco, czy cieszyłbyś się z tego wynalazku, gdybyś naówczas był kopistą?
BERNICK. Nie wezwałem pana, ażeby z nim dysputować, kazałem pana zawołać, ażeby powiedziéć, że „Gazela” pojutrze wypłynąć musi.
AULER. Ależ, panie radco...
BERNICK. Słyszysz pan: pojutrze, jednocześnie z nowym okrętem, mam moje przyczyny, ażeby tę rzecz przyśpieszyć. Czytałeś pan poranne dzienniki... No, to wiesz pan, że Amerykanie znowu dopuścili się szaleństw. Te niepohamowane hultaje całe miasto przewracają do góry nogami... Niema nocy bez bójki w szynkowniach lub na ulicach, nie mówiąc o innych łotrostwach.
AULER. Tak, to zły naród.
BERNICK. I odpowiedzialność za tych zbrodniarzy spada na mnie. Tak jest, na mnie to wszystko spada. Te dziennikarskie pismaki lżą mię pod przezroczystą zasłoną, z powodu, że całą siłę roboczą zużywamy na „Palmę.” I ja, co mam sobie za obowiązek, przykładem oddziaływać Da moich współobywateli, mam pozwalać, by mi w oczy rzucano podobne rzeczy? Tego znieść nie mogę, nie pozwolę, ażeby w ten sposób brudzono moje nazwisko.
AULER. Panie radco, pańskie nazwisko jest tak poważane, że takie rzeczy i gorsze nawet zaszkodzić mu nie mogą.
BERNICK. Nie w téj chwili, gdyż właśnie potrzebuję całego poważania i dobréj woli moich współobywateli, rozpoczynam wielkie przedsiębiorstwo, o którém pan pewno słyszałeś, więc tym ludziom zależy na tém, ażeby zachować nienaruszone dotąd zaufanie, jakiego używam, stąd mogłyby powstać największe trudności. Chcę jakim bądź kosztem usunąć powody tych złośliwych, oszczerczych gazieciarskich artykułów i dlatego termin naznaczyłem na pojutrze.
AULER. Panie radco, możesz pan równie dobrze naznaczyć termin na dzisiejsze popołudnie.
BERNICK. Uważasz pan, że wymagam niepodobieństwa.
AULER. Tak — wobec liczby robotników, jaką mamy.
BERNICK. Dobrze, dobrze... musimy więc postarać się o innych.
AULER. Pan chce doprawdy, więcéj jeszcze dawnych robotników odprawić.
BERNICK. Nie, o tém nie myślę.
AULER. Bo ja sądzę, żeby to narobiło złośliwéj wrzawy w mieście, zarówno jak w dziennikach.
BERNICK. Prawdopodobnie, dlatego zostawię ich wszystkich, tylko jeśli „Gazela” nie wypłynie pojutrze, odprawię pana.
AULER (z wybuchem). Mnie? (uśmiecha się). To przecież tylko żart, panie radco.
BERNICK. Niech pan tak nie sądzi.
AULER. I pan możesz na prawdę myśléć o oddaleniu mnie? Mnie, którego ojciec i dziad przez całe swoje życie pracowali w warsztacie, mnie, który sam...
BERNICK. A któż mnie do tego zmusza?
AULER. Panie radco, pan żądasz niepodobieństwa.
BERNICK. Dobra wola nie zna niepodobieństwa. Tak albo nie. Daj mi pan wyraźną odpowiedź, albo masz odprawę.
AULER (przybliża się do niego). Panie radco! czy pan się zastanowił kiedy, co to jest odprawić starego robotnika? Czy pan myśli, że dość mu będzie znaleść inną robotę? Tak, tę znaleść może, ale rzecz się na tém nie kończy. Powinienbyś pan kiedy zajrzéć do mieszkania takiego oddalonego robotnika, kiedy on wraca do domu i swoje rzeczy za drzwi wynosi.
BERNICK. Czy sądzisz pan, że oddalam cię z lekkiém sercem? Przecież zawsze byłem ludzkim, łagodnym pracodawcą.
AULER. Tém gorzéj, panie radco, bo moi nie przypiszą panu winy. Nie powiedzą mi tego zapewne, bo nie będą mieli serca tego uczynić, ale będą na mnie z boku spoglądać pytająco i myśléć: Musiał on na to zasłużyć. Widzi pan, tego — to ja znieść nie potrafię. Jakkolwiek nizkie jest moje położenie, przywykłem jednak być zawsze uważanym za głowę rodziny. Moje skromne ognisko stanowi także małe społeczeństwo, a tego małego społeczeństwa ja byłem podporą i kierownikiem, bo moja żona i dzieci we mnie wierzą... I to wszystko ma runąć?..
BERNICK. Tak, jeśli inaczéj być nie może, małe musi runąć wobec większego. Jednostka musi w imię Boga być poświęconą powszechności. Nie mogę panu dać innéj odpowiedzi i na świecie nie dzieje się inaczéj. Masz twardy kark, panie Auler! sprzeciwiasz mi się, nie dlatego, żebyś nie mógł, ale że nie chcesz pokazać wyższości maszyn nad pracą ręczną.
AULER. A pan, panie radco, obstajesz przy tém, bo wiesz, że gdy mnie wypędzisz, prasa będzie musiała uznać przynajmniéj pańską dobrą wolę.
BERNICK. A gdyby tak było? Wiesz pan przecież, o co idzie, ażeby prasę przeciwko mnie rozsierdzić, albo téż uczynić ją na mnie łaskawą, w chwili gdy przedsiębiorę wielki interes ogólnego znaczenia. Proszę pana, czy mogę działać inaczéj? Zaręczam panu, że kwestya stawia się w ten sposób. Czy mam w porządku, jak to pan nazywasz, utrzymać pańskie ognisko, albo setki może ognisk utrzymać, ognisk, któreby nigdy nie były założone i nigdy nie jaśniały żywym blaskiem, gdybym nie potrafił przeprowadzić tego, co teraz zamierzam... Dlatego zostawiłem panu wybór.
AULER. Skoro rzeczy tak stoją, panie radco, nie mam już nic do powiedzenia.
BERNICK. Hm!... Mój drogi, Aulerze, sprawia mi to wielką boleść, że się rozejść musimy.
AULER. Nie rozchodzimy się, panie radco.
BERNICK. Jakto?
AULER. Biedny człowiek ma także do czegoś prawo na tym świecie.
BERNICK. Niezawodnie... niezawodnie... Więc sądzisz pan, że możesz obiecać...
AULER. „Gazela” będzie pojutrze gotową do odpłynięcia. (Kłania się i wychodzi na prawo).
BERNICK. Aha! udało mi się ugiąć ten hardy kark. Uważam to za dobrą wróżbę. (Hilmar z cygarem w ustach wchodzi przez ogród).
HILMAR (na ogrodowych wschodach). Dzień dobry, Betty, dzień dobry, Bernicku.
PANI BERNICK. Dzień dobry.
HILMAR. Cóż to, płakałaś, jak widzę. Więc wiesz już...
PANI BERNICK. O czém?
HILMAR. O tym skandalu, który się w najlepsze odbywa. O! o!
BERNICK. Co mówisz?
HILMAR (wchodząc). Dwoje Amerykanów przechadza się po ulicach, pokazując się jawnie w towarzystwie Diny.
PANI BERNICK. Czy to być może, Hilmarze?
HILMAR. To najczystsza prawda. Lona posuwa brak taktu tak daleko, że na mnie wołała, ale naturalnie, ja udałem, że nie słyszę.
PANI BERNICK. Z pewnością to zauważono.
HILMAR. Jakżeby inaczéj było! Ludzie stają, ażeby im się przypatrywać. Dziwnym sposobem wieść rozbiegła się po mieście tak szybko jak pożar na stepie. Wszędzie w oknach stoją ludzie i czekają na ten pochód. Po za firankami widać głowę nad głową... o! o! Wybacz, Betty, że mówię o!.. o!... takie rzeczy działają mi na nerwy... Jeśli wszystko tak dłużéj pójdzie, będę zmuszony jaką podróż przedsięwziąć.
PANI BERNICK. Powinieneś był przemówić do nich, przedstawić...
HILMAR. Na ulicy? Trudno, to już mi musisz wybaczyć. Że téż ten człowiek śmie się w ten sposób pokazywać w mieście... No, zobaczymy, że mu prasa sprawi łaźnię. Daruj mi, Betty, ale...
BERNICK. Prasa, powiadasz, czy podchwyciłeś coś podobnego?
HILMAR. Jest coś w powietrzu. Gdym was wczoraj wieczór pożegnał, wstąpiłem po drodze do klubu, z powodu mojéj choroby, i po milczeniu, które mnie spotkało, zrozumiałem zaraz, że była mowa o Amerykanach. Nadszedł na to ten bezwstydny redaktor, Hammer, i winszował mi głośno powrotu moich bogatych kuzynów.
BERNICK. Bogatych?...
HILMAR. Wyraził się w ten sposób. Ja, naturalnie, zmierzyłem go spojrzeniem, na jakie zasłużył. O! dałem mu do zrozumienia, że nic nie wiemy a bogactwach pana Jana Tönnesena. „To dziwne, wyrzekł, w Ameryce zwykle przychodzi się do majątku, mając coś na początek, a pański kuzyn nie wyjechał przecież z próżnemi rękoma.”
BERNICK. Hm! zrób mi tę przyjemność...
PANI BERNICK (zmartwiona). Widzisz, Ryszardzie...
HILMAR. W każdym razie zawdzięczam temu panu noc bezsenną, a on przechadza się po ulicach z najlepszą miną, jakby nigdy nic. Dlaczegóż ten czuły krewny nie może się raz od nas na dobre odczepić? Przyznać trzeba, że niektórzy ludzie mają twarde życie.
PANI BERNICK. Boże! co téż ty wygadujesz, Hilmarze.
HILMAR. Ja nic nie mówię. Tylko ze wszystkich katastrof kolejowych, wypadków z niedźwiedziami kalifornijskiemi i czerwonoskóremi Indyanami wyszedł cało; nawet oskalpowanym nie został!... O! o! otóż i on.
BERNICK (patrząc na ulicę). I Olaf jest z niemi.
HILMAR. Naturalnie, muszą przecież ludziom przypomniéć, że należą do jednéj z pierwszych rodzin w mieście... Patrz, patrz, wychodzą rozmaite facety z apteki i przypatrują się i robią swoje uwagi. Nie, to nie dla moich nerwów. Jakżeż wśród takich okoliczności nieść wysoko sztandar ducha?...
BERNICK. Idą wprost tutaj. Słuchaj, Betty, jest moją wyraźną wolą, ażebyś była dla nich jaknajprzyjaźniejszą.
PANI BERNICK. Pozwalasz na to, Ryszardzie?
BERNICK. Tak, tak. I ty także, Hilmarze. Prawdopodobnie długo tu nie zabawią... A gdy jesteśmy pomiędzy sobą... żadnych przytyków... nie powinniśmy ich w niczém zadrasnąć.
PANI BERNICK. Jakże wspaniałomyślnym jesteś, Ryszardzie.
BERNICK. No, no, daj pokój.
PANI BERNICK. Muszę ci podziękować. Przebacz mi, żem się uniosła tylko co. Ty to miałeś wszelkie prawo...
BERNICK. Dobrze już, dobrze.
HILMAR. O! o! (Jan Tönnesen z Diną i Lona Hessel z Olafem wchodzą przez ogród).
PANNA HESSEL. Dzień dobry, dzień dobry, moi drodzy.
JAN. Obchodziliśmy, Ryszardzie, wszystkie dobrze znane nam miejsca.
BERNICK. Tak, słyszałem; nieprawdaż? ileż zmian!
PANNA HESSEL. Wszędzie widać rzeczy wielkie i piękne, których twórcą jest radca Bernick... Byliśmy na górze w parku, który darowałeś miastu.
BERNICK. Jakto? i tam?
PANNA HESSEL. „Dar radcy Bernicka” napisano nad wejściem. Jesteś, doprawdy, najpierwszym obywatelem miasta.
JAN. Posiadasz także piękne okręty. Spotkałem kapitana „Palmy”. To mój szkolny kolega.
PANNA HESSEL. Wybudowałeś także nową szkołę.
JAN. Tobie miasto zawdzięcza, jak słyszałem, sprowadzenie wody i zakład gazowy.
BERNICK. Trzeba przecież coś zrobić dla społeczeństwa, w którém się żyje.
PANNA HESSEL. Jak to pięknie i jaka-to przyjemność słuchać, w jaki sposób ludzie o tobie mówią! Zdaje mi się, że nie mam w sobie żadnéj pychy, a jednak, rozmawiając z tym i owym, nie mogłam się wstrzymać od przypomnienia, że należymy do twojej rodziny.
HILMAR. O! o!
PANNA HESSEL. Znowu mówisz: o! o!
HILMAR. Nie, mówiłem: aha!
PANNA HESSEL. Zapewne ci na towarzystwie nie zbywa... ale czy dziś będziemy sami?
BERNICK. Tak, dziś jesteśmy sami.
PANNA HESSEL. Właśnie. Na placu spotkaliśmy niektóre z tych moralnych pań; zdawały się bardzo śpieszyć... A myśmy jeszcze nawet z sobą porządnie pogawędzić nie mogli. Wczoraj były tu te trzy panie, mieliśmy także pastora.
HILMAR. Wikarego.
PANNA HESSEL. Mówię: pastora... Ale cóż mi powiecie o mojém dziele? Czy nie stał się on dzielnym chłopakiem? Któżby w tym zarosłym dzikusie poznał dzieciaka, który stąd przed piętnastu laty wyjechał?
HILMAR. Ach!...
JAN. Lono, nie chwal mnie tak bardzo!
PANNA HESSEL. Jakto? nie miałabym być z ciebie dumną? Boże! Tobą przecież jednym pochlubić się mogę na tym świecie! Wyprowadziłam cię na człowieka!
HILMAR. O! o!
PANNA HESSEL. Tak, Janie, przypomnij sobie tylko, kiedyśmy tam daleko, z pustemi rękoma zaczynali nowe życie.
HILMAR. Z pustemi rękoma! No, już muszę powiedziéć...
BERNICK. Hm!
HILMAR. Muszę powiedziéć, o! o! (wychodzi na ogrodowe wschody).
PANNA HESSEL. Co on mówi?
BERNICK. Daj mu pokój, on teraz zawsze jest zdenerwowany. Czy nie pójdziesz do ogrodu? Jeszcześ tam nie była, a ja mam właśnie wolną godzinkę.
PANNA HESSEL. Z przyjemnością. Możecie mi wierzyć, iż wiele bardzo razy byłam myślą z wami w tym ogrodzie.
PANI BERNICK. Obaczysz, i tam także są wielkie zmiany. (Radca, jego żona i panna Hessel idą do ogrodu, gdzie podczas następnéj sceny można ich widziéć od czasu do czasu).
OLAF (we drzwiach ogrodowych). Wuju Hilmarze, czy wiesz, o co mię się pytał wuj Jan? O to, czybym chciał z nim do Ameryki popłynąć?
HILMAR. Ty dudku! Jeszcze się trzymasz matczynéj spódnicy.
OLAF. Ale tak nie będzie zawsze. Niech-no ja tylko urosnę!
HILMAR. Ta, ta, ta! Ty nie odczuwasz żadnych porywów do tych wielkich czynów, wstrząsających nerwy, które... (odchodzą razem do ogrodu).
JAN (do Diny, która, zdjąwszy kapelusz, stoi we drzwiach po prawéj stronie i otrzepuje kurz z odzienia). Pani się zmęczyła na téj przechadzce?
DINA. Tak, był to śliczny spacer... nigdym na tak przyjemnym nie była.
JAN. Czy nie przywykła pani wychodzić przed obiadem?
DINA. Wychodzę, ale tylko w towarzystwie Olafa.
JAN. Teraz, możeby pani chciała pójść do ogrodu?
DINA. Nie, wolę tu pozostać.
JAN. I ja także... Więc to postanowione, że co rano urządzamy razem przechadzkę?
DINA. Nie, panie Tönnesen, nie róbmy tego...
JAN. Dlaczegóż? przecież pani przyrzekła.
DINA. Tak... ale... potém, kiedym się namyśliła... Nie trzeba aby pan ze mną wychodził.
JAN. Dlaczegóż nie można z panią wychodzić?
DINA. Bo... pan jesteś tu obcy... pan tego nie zrozumié; więc powiem...
JAN. No, cóż?
DINA. Nie, wolę o tém nie mówić.
JAN. Skończ-że, mnie możesz pani wszystko powiedziéć.
DINA. Więc powiem... Ja nie jestem taką, jak inne dziewczęta... jest coś... jest we mnie coś takiego... i dlatego pan tego robić nie powinien...
JAN. Nic nie rozumiem... Przecież pani nie uczyniła nic złego?
DINA. Ja nie; ale... Nie, nie mówmy o tém dłużéj; pan się dowié od innych.
JAN. Hm!
DINA. Radabym jednak o coś innego zapytać.
JAN. O cóż-to?
DINA. Czy doprawdy w Ameryce tak łatwo jest wyjść na coś porządnego?
JAN. No, nigdzie nie jest to tak bardzo łatwo; i w Ameryce trzeba nieraz ciężko pracować.
DINA. Czyniłabym to chętnie...
JAN. Pani?
DINA. O, ja wiem, co to praca; jestem zdrowa i silna, a ciocia Marta nauczyła mnie niejednego.
JAN. Do licha! to jedź pani z nami.
DINA. Ach! to żarty. Powiedział pan to samo do Olafa. Ja chciałabym jeszcze wiedziéć, czy ludzie tam są... tak bardzo moralni?
JAN. Moralni?
DINA. Chciałam powiedziéć: czy są tak... tak przyzwoici i uczciwi, jak tutaj?
JAN. W każdym razie nie są oni tak złemi, jak tu sądzą. Tego się pani lękać nie powinna.
DINA. Pan mnie nie rozumié. Ja-bym pragnęła, żeby nie byli tak bardzo przyzwoici i moralni.
JAN. Jakiemiż być mają?
DINA. Ja pragnęłabym, żeby byli ot tak naturalni...
JAN. No, takiemi to wogóle są.
DINA. Więc dla mnie byłoby dobrze, gdybym się tam dostać mogła?
JAN. Prawdopodobnie, i dlatego jedziesz pani z nami.
DINA. Nie, nie z wami. Powinnam jechać sama. Już ja-bym miała odwagę...
BERNICK (na wschodach ogrodowych z obydwiema paniami). Zostań, zostań, droga Betty, ja go zawołam; mogłabyś się zaziębić (wchodzi i szuka szalu żony).
PANI BERNICK (z ogrodu). Chodź z nami także, Janie; idziemy na dół do groty.
BERNICK. Nie, niech Jan zostanie; Dino, znieś szal mojéj żonie i idź z nią; Jan tu ze mną zostanie, kochana Betty. Muszę z nim trochę pomówić o tamtejszych stosunkach.
PANI BERNICK. No, tak, ale potém przyjdź do nas; wiész przecie, gdzie będziemy (pani Bernick, panna Hessel i Dina idą ogrodem na lewo).
BERNICK (spogląda chwilę na nich, potém wraca, zamyka drzwi w głębi na lewo, przystępuje do Jana, bierze i ściska obie jego ręce). Janie, wreszcie jesteśmy sami; dozwól, niech ci podziękuję.
JAN. Za co?
BERNICK. Dom, ojczyznę, szczęście rodzinne... całe moje położenie społeczne, wszystko tobie zawdzięczam.
JAN. No, to mnie cieszy, drogi Ryszardzie. Więc ta smutna historya obróciła się na dobre...
BERNICK (znowu ściska mu ręce). Dziękuję, z całego serca dziękuję. Niktby tego nie uczynił dla mnie, co ty.
JAN. Dzieciństwo... byliśmy obydwaj młodzi i lekkomyślni. Jeden z nas musiał przecież wziąć na siebie winę.
BERNICK. Należało to uczynić winowajcy.
JAN. No, a obowiązek ten spadł na niewinnego. Byłem bez rodziny, bez obowiązków, swobodny, gdy tymczasem żyła jeszcze twoja stara matka, przytém właśnie zaręczyłeś się potajemnie z Betty, która była w tobie rozkochaną. Cóżby się z nią stało, gdyby się dowiedziała?
BERNICK. Wszystko to być może, jednak...
JAN. A właśnie wydawało się Betty, żeś ty z panią Dorff romansował. Ażeby raz wszystkiemu koniec położyć, byłeś u niéj tego wieczora...
BERNICK. Tak, tego nieszczęsnego wieczora, kiedy pijany mąż powrócił do domu. Zapewne stało się to dla przywidzeń Betty, żeś tak wspaniałomyślnie przyjął na siebie cały wstyd, i wyjechałeś.
JAN. Daj pokój skrupułom, kochany Ryszardzie. Ułożyliśmy przecież pomiędzy nami, że tak będzie. Musiałeś być uratowany — alboż nie byłeś moim przyjacielem? A jak ja dumny byłem z twéj przyjaźni! Oto ja, biedny pracownik, przygnieciony ciężarem kantorowéj roboty, a ty, piękny i wykwintny, powracający z dalekich podróży. Byłeś w Paryżu, byłeś w Londynie, i mnie wybierasz na przyjaciela, choć byłem o cztery lata młodszy... No, stało się to z powodu, żeś się starał o Betty, teraz rozumiem dobrze. Któż się więc miał dla ciebie poświęcić? Témbardziéj, że chodziło tylko o plotki parotygodniowe, kiedy się chciało szeroki świat zwiedzić.
BERNICK. Hm! Mój drogi Janie, muszę ci wyznać, że ta cała historya dotąd nie jest zapomnianą.
JAN. Jeszcze? No, ale cóż mi na tém zależy, kiedy znowu wracam tam do mojéj fermy.
BERNICK. Więc wyjeżdżasz znowu?
JAN. Ma się rozumiéć.
BERNICK. Przecież nie tak zaraz?
JAN. Jak można najprędzéj. Ja tylko dla Lony tu przybyłem.
BERNICK. Tak?... Dlaczegóż?
JAN. Widzisz, Lona nie jest już młodą, a w ostatnich czasach zaczęła tęsknić, choć się do tego nie przyznawała (uśmiecha się), nie mogła się odważyć tak lekkomyślnego, jak ja chłopca, pozostawić bez dozoru... Mnie wąs się puszczał przed dziewiętnastu laty...
BERNICK. Więc...
JAN. Ach, Ryszardzie! teraz muszę ci uczynić wyznanie, które mnie bardzo zawstydza.
BERNICK. Nie powiedziałeś jéj przecie, jak rzeczy stoją w rzeczywistości.
JAN. Powiedziałem. Postąpiłem źle bardzo, ale nie mogłem inaczéj. Ty nie możesz sobie wyobrazić, czém była dla mnie Lona. Tyś jéj zawsze nie cierpiał, ale dla mnie była ona matką prawdziwą. W pierwszym roku, kiedy nam tak było ciężko... jakżeż pracowała! A gdym potém zachorował i długi czas nie mógł zarabiać... ona (temu nie mogłem przeszkodzić) chodziła po kawiarniach, i tam śpiewała, lub miała humorystyczne odczyty, napisała książkę, nad którą potém śmiała się i płakała, a wszystko ażeby mnie przy życiu utrzymać. Czyż mogłem znieść teraz, ażeby usychała z tęsknoty... ona, która dla mnie pracowała i walczyła? Nie, Ryszardzie, to było niepodobieństwem, więc powiedziałem jéj: Jedź, Lono; o mnie bądź spokojną, nie jestem tak lekkomyślnym, jak sądzisz... I ona odgadła.
BERNICK. Jakżeż to przyjęła?
JAN. No, ona uważała — i miała słuszność, że skoro byłem niewinnym, mogę sobie pozwolić na małą wycieczkę tutaj... Ale bądź spokojny, Lona umié milczéć, a ja będę się strzegł podobnych wyznań.
BERNICK. Na to rachuję.
JAN. Daję ci na to moję rękę. A teraz nie mówmy już o tych dawnych sprawach. Na szczęście, jest to jedyne szaleństwo, któregośmy się dopuścili... Teraz chcę tylko używać tych kilku dni, które tu mam spędzić. Nie możesz sobie wyobrazić, jaki śliczny dziś zrobiliśmy spacer. Ktoby się spodziewał, że ta mała istotka, zaledwie od ziemi odrosła, która w teatrze przedstawiała czasami aniołków... no, ale powiedz mi, co się stało z jéj rodzicami?
BERNICK. Ach, mój drogi, nic ci więcéj nie mogę powiedziéć nad to, com napisał zaraz po twoim wyjeździe. Odebrałeś przecież moje listy?
JAN. Naturalnie, mam je nawet obadwa. Więc ten mąż pijaczyna zostawił ją na pastwę...
BERNICK. I potém gdzieś tam kark skręcił.
JAN. Ona także niedługo umarła? Aleś ty przecież uczynił dla niéj wszystko, co się dało?
BERNICK. Była dumną, nic nie zdradziła, lecz nic téż przyjąć nie chciała.
JAN. Dobrześ zrobił, żeś wziął Dinę do domu.
BERNICK. Tak, tak, chociaż właściwie Marta to przeprowadziła.
JAN. Marta? Tak, Marta... prawda... gdzież ona jest dzisiaj?
BERNICK. Ona!.. Jeśli niéma lekcyi, zajmuje się choremi.
JAN. Więc Marta się nią zajęła?
BERNICK. Miała zawsze pewną skłonność do pracy wychowawczéj. Dlatego to przyjęła miejsce w szkole ludowéj. Było to, co prawda, kapitalném głupstwem z jéj strony.
JAN. Wczoraj wyglądała bardzo mizernie, lękam się, czy jéj zdrowie na to pozwala.
BERNICK. O, co do zdrowia, niéma co powiedziéć, ale dla mnie jest to nieprzyjemne, to wygląda, jakbym ja, brat, odmawiał jéj utrzymania.
JAN. Utrzymania? Myślałem, że posiada majątek.
BERNICK. Ani grosza. Pamiętasz pewno, jakie ciężkie chwile przechodziła moja matka, kiedy wyjeżdżałeś. Pewien czas z moją pomocą interes szedł jeszcze, ale na to naturalnie spuszczać się nie mogłem i usunąłem się z firmy. Interes źle poszedł, musiałem przejąć go cały na siebie, a przy bilansie pokazało się, że matka miała tyle co nic, więc kiedy wkrótce potém umarła, Marcie nic się nie dostało.
JAN. Biedna Marta!
BERNICK. Biedna? Czemu? Nie sądzisz przecie, by jéj na czémkolwiek zbywało. Na to nie pozwoliłbym nigdy, mogę śmiało powiedziéć, że jestem dobrym bratem. Naturalnie, mieszka i jada z nami, a za swoją nauczycielską pensyę może się bogato ubierać. Dla samotnéj kobiety czegóż więcéj potrzeba?
JAN. Hm! w Ameryce mamy inne pojęcia.
BERNICK. Wierzę. W tak podkopaném społeczeństwie, jak jest amerykańskie... Ale tu w naszém zacieśnioném kole, gdzie dzięki Bogu do dziś dnia nie doszło zepsucie... tu kobiety zadawalają się przyzwoitém, choć skromném położeniem. Zresztą jest to winą Marty, od dawna mogła miéć inne, gdyby tylko zechciała.
JAN. Masz na myśli małżeństwo?
BERNICK. Tak, mogła wyjść bardzo dobrze, robiono jéj wiele propozycyj. I rzecz dziwna, ona bez majątku, nie młoda już... i do tego nic nieznacząca.
JAN. Nieznacząca?
BERNICK. Nie mam jéj tego za złe. Nawet nie chciałbym, żeby była inną. Rozumiész, że w tak dużym domu, jak nasz, dobrze jest miéć osobę, któréj we wszystkiém i w każdym wypadku zaufać można.
JAN. Tak, ale ona?
BERNICK. Ona? Cóż ona? Nie braknie jéj przecież przedmiotów serdecznego zajęcia, ma Betty i Olafa, no i mnie. Człowiek nie powinien myśléć jedynie o sobie, zwłaszcza téż kobieta; wszyscy musimy w mniejszém lub większém kole działać dla społeczeństwa. Przynajmniéj ja tak robię (z prawéj strony ukazuje się Krapp z aktami w ręku). Oto masz dowód. Czy sądzisz, że to są tylko moje własne interesy? Wcale nie (żywo do Krappa). I cóż?
KRAPP (cicho, wskazując na papiery). Zbiorowe kontrakty kupna są uporządkowane.
BERNICK. Doskonale! wybornie! Szwagrze, musisz mi teraz wybaczyć (ciszéj, ściskając Janowi rękę). Dzięki, Janie, dzięki i bądź przekonany, że zrobię dla ciebie wszystko, co w mojéj mocy. No, rozumiész mnie! Chodźmy, panie Krapp (wchodzą do pokoju radcy).
JAN (spogląda za niemi). Hm! (Idzie ku ogrodowi. W téjże chwili wchodzi Marta Bernick, drzwiami z prawéj strony, ma koszyk na ręku). Marta!
PANNA BERNICK. Ach! Janie... czy to ty jesteś?
JAN. Czy ci tak śpieszno?
PANNA BERNICK. Tak jest... poczekaj chwilę, zaraz tamci nadejdą (chce iść na lewo).
JAN. Słuchaj, Marto, czy ty zawsze się tak śpieszysz?
PANNA BERNICK. Ja?
JAN. Wczoraj tak samo zeszłaś mi z drogi, nie mogłem ci jednego słówka powiedziéć, a dziś...
PANNA BERNICK. Ależ...
JAN. Dawniéj byliśmy zawsze razem... my dawni towarzysze zabaw.
PANNA BERNICK. Ach! Janie, tyle lat upłynęło.
JAN. Dobry Boże! piętnaście lat nie mniéj i nie więcéj. Uważasz może, żem się bardzo zmienił?
PANNA BERNICK. Ty? O tak, ty także... chociaż...
JAN. Co chcesz powiedziéć?
PANNA BERNICK. Nic.
JAN. Nie zdajesz się wcale rada z naszego spotkania, Marto?
PANNA BERNICK. Czekałam tak długo, Janie, czekałam za długo.
JAN. Czekałaś na mój powrót?
PANNA BERNICK. Tak.
JAN. I dlaczegóż sądziłaś, że mam powrócić?
PANNA BERNICK. Ażeby naprawić to, coś zniweczył.
JAN. Ja?
PANNA BERNICK. Czyś zapomniał, że przez ciebie kobieta umarła z nędzy i wstydu? Czyś zapomniał, że przez ciebie wzrastające dziecko ma goryczą zaprawne najpiękniejsze lata?
JAN. I ja to muszę słyszéć z twoich ust? Marto, czyż nigdy brat twój?..
PANNA BERNICK. Cóż mój brat?
JAN. Czy on nigdy... no... to jest czy nikt nigdy nie powiedział jakiego słówka na moje uniewinnienie?
PANNA BERNICK. Ach! Janie, znasz przecież surowe zasady Ryszarda.
JAN. Hm!... tak, tak, znam ja dobrze surowe zasady mego dawnego przyjaciela, Ryszarda... Ale cóż z tego! No, mówiłem z nim i zdaje mi się, że jego poglądy zmieniły się w niejednéj rzeczy.
PANNA BERNICK. Jak możesz tak mówić? Ryszard pozostał zawsze człowiekiem niepospolitym.
JAN. Rozumiałem to trochę inaczéj, ale dajmy temu pokój... Hm! pojmuję teraz, w jakiém mnie świetle widziałaś. Oczekiwałaś powrotu marnotrawnego dziecka.
PANNA BERNICK. Słuchaj, Janie, powiem ci, w jakiém cię świetle widziałam (wskazuje mu coś w ogrodzie). Widzisz to dziewczę, które bawi się na trawniku z Olafem. To Dina. Czy pamiętasz ten niezrozumiały list, jaki do mnie przy wyjeździe pisałeś? Prosiłeś mnie, bym miała do ciebie zaufanie, i ja ufałam ci, Janie. Wszystko złe, które sobie tu potém opowiadano, mogło być skutkiem chwilowego obłędu, zostało spełnione bez namysłu.
JAN. Nie rozumiem cię...
PANNA BERNICK. O, rozumiesz mnie dobrze.. Tylko lepiéj to przemilczmy. Musiałeś jednak odjechać, by nowe życie rozpocząć... Więc widzisz, Janie, ja, twoja towarzyszka od dzieciństwa, zajęłam tu twoje miejsce. Obowiązki, których nie spełniałeś, a raczéj spełniać nie mogłeś, ja wzięłam na siebie. Mówię ci to, ażebyś w tym względzie nic sobie nie wyrzucał. Ja byłam matką dla biednego dziecka, wychowałam je, jak mogłam najlepiéj.
JAN. I na to zmarnowałaś swoje życie?
PANNA BERNICK. Nie zmarnowałam go, tylko ty, Janie, późno wróciłeś.
JAN. Marto!.. gdybym mógł ci powiedziéć... Niechże przynajmniéj podziękuję ci za twą wierną przyjaźń.
PANNA BERNICK (uśmiecha się z przymusem). Hm!... Powiedzieliśmy sobie wszystko wzajemnie... Cicho, ktoś nadchodzi! żegnaj... teraz nie mogę (wychodzi drzwiami w głębi na lewo. Z ogrodu wchodzi panna Hessel z panią Bernick).
PANI BERNICK (jeszcze w ogrodzie). Na miłość boską, Lono, co się z tobą dzieje?
PANNA HESSEL. Puść mnie, powiadam ci, muszę z nim mówić.
PANI BERNICK. Ależ to byłby największy skandal. Ach! Janie, jesteś tu jeszcze?
PANNA HESSEL. Wyjdźże stąd, czemu się dusisz w pokoju! idź do ogrodu i rozmów się z Diną.
JAN. Chciałem właśnie...
PANI BERNICK. Ależ...
PANNA HESSEL. Słuchaj, Janie, czyś się dobrze przypatrzył Dinie?
JAN. Spodziewam się.
PANNA HESSEL. Rozpatrz się w niéj dobrze, Janie. Oto właśnie byłoby coś dla ciebie.
PANI BERNICK. Lono!
JAN. Coś dla mnie?
PANNA HESSEL. Tak... coś do rozpatrzenia. No idź!..
JAN. Z największą przyjemnością. (Idzie do ogrodu).
PANI BERNICK. Lono! drętwieję z przerażenia. Niepodobna, byś to powiedziała na seryo.
PANNA HESSEL. Czemu? czyż nie jest świeżą, zdrową, uczciwą? Jest to jak raz żona dla Jana. Właśnie takiéj patrzeba mu tam daleko. Ta zapełniłaby mu życie, nie tak, jak to czynić może stara przyrodnia siostra.
PANI BERNICK. Ależ Dina! Dina Dorff, pomyślże tylko.
PANNA HESSEL. Myślę przedewszystkiém o jego szczęściu... Muszę mu dopomódz, bo on sobie sam rady nie da, nie ma wyobrażenia, jak postępować z kobietami i dziewczętami.
PANI BERNICK. Co? on? Jan?.. Zdaje mi się, że pod tym względem zostawił właśnie smutne dowody.
PANNA HESSEL. Do licha, z temi głupiemi historyami! Gdzie Bernick? Chcę z nim pomówić.
PANI BERNICK. Lono! powiadam ci, nie czyń tego.
PANNA HESSEL. Więc cóż?.. Ona mu się podoba, on jéj... niechże się pobiorą. Bernick jest człowiekiem rozumnym, wynajdzie jaki sposób.
PANI BERNICK. Czy sądzisz, że amerykańskie nieprzyzwoitości będą tutaj cierpiane?..
PANNA HESSEL. Głupstwo, moja Betty...
PANI BERNICK. I że człowiek jak Ryszard, mający takie moralne zasady...
PANNA HESSEL. Cóż znowu, nie będą one do tego stopnia niedorzeczne.
PANI BERNICK. Co śmiesz mówić?
PANNA HESSEL. Śmiem mówić, że Bernick nie jest moralniejszym od innych mężczyzn.
PANI BERNICK. Więc twoja nienawiść pozostała tak głęboką aż do téj chwili. Więc pocóż tu przyjechałaś, jeśli jéj zapomnieć nie możesz?... Nie rozumiem prawdziwie, jak po téj bezwstydnéj obeldze, którą mu wówczas wyrządziłaś, śmiesz mu się na oczy pokazać?
PANNA HESSEL. Ach! Betty, wówczas uniosłam się szkaradnie.
PANI BERNICK. A jak on ci wspaniałomyślnie przebaczył, on, który w niczém nie zawinił! Bo jeżeliś snuła jakie nadzieje, on do nich przecież nie dał powodu. Aleś ty nienawidziła mnie także (wybucha łzami). Tyś nigdy nie pragnęła mego szczęścia. A teraz jesteś tu, ażeby wszystko na mnie zwalić... ażeby całemu miastu pokazać, w jaką to rodzinę wszedł Ryszard za moją sprawą. Ja muszę cierpiéć z tego powodu, a tyś to zgóry przewidziała; to ohydnie z twojéj strony (odchodzi płacząc drzwiami w głębi na lewo).
PANNA HESSEL (spoglądając za nią) Biedna Betty. (Bernick wychodzi ze swego pokoju).
BERNICK (we drzwiach). Bardzo dobrze, panie Krapp, wybornie. Poślij pan stowarzyszeniu przeciw nędzy i żebractwu pięćset marek (odwraca głowę). Lona! (przybliża się do niéj). Samą jesteś. Czy tu Betty nie była?
PANNA HESSEL. Nie, czy mam jéj zawołać.
BERNICK. Nie, nie, przeciwnie. O Lono! ty nie wiész, jak gorąco pragnąłem mówić z tobą otwarcie... prosić cię o przebaczenie.
PANNA HESSEL. Słuchaj, Ryszardzie, dajmy pokój sentymentom, to nam nie przystoi.
BERNICK. Musisz mnie wysłuchać, Lono. Wiem dobrze, iż pozory przeciwko mnie świadczą, skoro dowiedziałaś się o tém, co zaszło pomiędzy mną a matką Diny; przysięgam ci jednak, że to był tylko chwilowy obłęd, i że kochałem cię szczerze i prawdziwie.
PANNA HESSEL. Jak sądzisz, dla jakich powodów powróciłam?
BERNICK. Zaklinam cię, cokolwiek zamierzasz, nic nie przedsiębierz, zanim się nie usprawiedliwię, a mogę to uczynić, Lono, przynajmniéj mam wymówki.
PANNA HESSEL. Jak ty się boisz!.. Kochałeś mnie niegdyś, jak mówisz. O tak, w listach nieraz zapewniałeś mnie o tém, może to nawet było prawdą... przynajmniéj wówczas, gdy byłeś stąd daleko, wśród szerokiego, swobodnego, świata, który budził w tobie pragnienie swobody i szerszych horyzontów. Może czułeś w sobie trochę więcéj charakteru i samodzielności, niźli ma ich wielu tutejszych mieszkańców. A potém była to tajemnica pomiędzy nami i nikt nie mógł wyśmiewać twego złego smaku.
BERNICK. Lono, jak możesz sądzić...
PANNA HESSEL. Ale kiedyś powrócił, kiedyś słyszał, jak żartowano ze mnie... kiedy wszyscy śmieli się z mojego zachowania się...
BERNICK. Byłaś wówczas bardzo nieoględna.
PANNA HESSEL. Głównie dlatego, ażeby oburzać te wszystkie wymuszone istoty obojéj płci. A potém, kiedyś poznał tę młodą, czarującą aktorkę...
BERNICK. Było to szaleństwo, nic więcéj, przysięgam ci, że w tych wszystkich plotkach, jakie opowiadano, nie było i dziesiątéj części prawdy.
PANNA HESSEL. Być może. Kiedy jednak Betty wróciła do domu, piękna, kwitnąca, wielbiona od wszystkich.. i kiedy się dowiedziano, że odziedziczy cały majątek ciotki... ja zaś nic nie dostanę...
BERNICK. Tu dochodzimy do rzeczy, Lono; i teraz muszę wypowiedzieć się bez ogródek. Nie kochałem wówczas Betty, nie zerwałem z tobą z powodu nowego uczucia. Stało się to tylko gwoli pieniądzom. Byłem do tego zmuszony.
PANNA HESSEL. I mówisz mi to wprost w oczy?
BERNICK. Tak jest. Posłuchaj mnie, Lono.
PANNA HESSEL. A przecież pisałeś mi, że zostałeś pochwycony niepowściągnioną miłością do Betty, odwoływałeś się do mojéj wspaniałomyślności, zaklinałeś, ażebym przez wzgląd na Betty, przemilczała o tém, co było pomiędzy nami.
BERNICK. Powiadam ci, musiałem to uczynić.
PANNA HESSEL. Przysięgam na żywego Boga, przestaję żałować, żem się wówczas zapomniała.
BERNICK. Pozwól mi spokojnie i chłodno przedstawić ci, jak staliśmy wtedy. Jak pamiętasz, moja matka była na czele interesu, ale nie miała wcale do tego zdolności. Musiałem śpiesznie wracać z Paryża do domu, czasy były krytyczne, a mojém zadaniem było doprowadzić znów interes do kwitnącego stanu. I cóż tu zastałem? Wprawdzie zachowana być musiała pod tym względem największa tajemnica — ale zastałem niemal zupełną ruinę. Ta stara firma, którą trzy pokolenia utrzymały w świetności, była blizką upadku. Cóż miałem czynić ja, jedyny jéj spadkobierca? Musiałem szukać środka ratunku.
PANNA HESSEL. I kosztem kobiety, uratowałeś firmę Bernick’ów?
BERNICK. Wiesz, jak bardzo kochała mnie Betty.
PANNA HESSEL. A ja?
BERNICK. Wierzaj mi, Lono, nie byłabyś nigdy ze mną szczęśliwa.
PANNA HESSEL. Więc może porzuciłeś mnie z troskliwości o moje szczęście?
BERNICK. Czy sądzisz, że działałbym w ten sposób z samolubnych pobudek? Gdybym był wówczas sam, jakże chętnie rozpocząłbym nowy interes na własną rękę, ale ty nie możesz zrozumieć, jak człowiek wzrasta w pojęciu odpowiedzialności za firmę, którą dziedziczy. Setki i tysiące egzystencyj od niego zależy. Pamiętaj, że całe społeczeństwo, do którego należymy oboje, byłoby odebrało cios bolesny, gdyby firma Bernick’ów upadła.
PANNA HESSEL. Czy to także przez wzgląd na społeczeństwo wiernym pozostałeś kłamstwu przez lat piętnaście?
BERNICK. Kłamstwu?
PANNA HESSEL. Czy Betty wié o tém wszystkiém, co miało miejsce wprzódy, w czasie twojego z nią stosunku?
BERNICK. Dlaczegóż miałem ranić bez potrzeby tą świadomością jéj uczucia?
PANNA HESSEL. Bez potrzeby, mówisz? No tak, jesteś przecie przemysłowcem, musisz się znać na tém, co potrzebne. Posłuchaj mnie jednak z kolei, Ryszardzie, ja także chcę mówić spokojnie i chłodno. Powiedz mi, czy jesteś prawdziwie szczęśliwy?
BERNICK. W stosunkach rodzinnych?
PANNA HESSEL. Tak.
BERNICK. Jestem szczęśliwy, Lono. Nie darmo poświęciłaś się dla mnie. Mogę nawet powiedzieć, że szczęście moje zwiększało się z każdym rokiem. Betty jest dobrą i uległą, a z biegiem czasu nauczyła się stosować do moich pojęć.
PANNA HESSEL. Hm!
BERNICK. Dawniéj miała pełno przesadnych wyobrażeń o miłości, nie mogła pogodzić się z tą myślą, że jéj gwałtowna namiętność musi się czasem przemienić w spokojną przyjaźń.
PANNA HESSEL. A teraz się z tém pogodziła?
BERNICK. W zupełności. Możesz sobie przecież wyobrazić, że moje usposobienie musiało w codzienném życiu swój wpływ na nią wywrzéć. Ludzie muszą koniecznie swoje wymagania przystosowywać jedni do drugich, chcąc zająć właściwe miejsce w społeczeństwie. Betty pomału przyszła do tego przekonania i dlatego to nasz dom jest teraz prawdziwym wzorem dla współobywateli.
PANNA HESSEL. Ale ci współobywatele nie wiedzą o twoich kłamstwach.
BERNICK. Moich kłamstwach!
PANNA HESSEL. O tych kłamstwach, któremi żyłeś przez lat piętnaście!
BERNICK. Cóż ty tak nazywasz?
PANNA HESSEL. Kłamstwa! potrójne kłamstwa! Naprzód względem samego siebie, potém kłamstwo względem Betty a wreszcie względem Jana.
BERNICK. Betty nigdy nie żądała wyznań odemnie.
PANNA HESSEL. Bo nie wiedziała o niczém.
BERNICK. I ty nie będziesz ich wymagać przez wzgląd na nią.
PANNA HESSEL. Naturalnie. Potrafię znosić żarty, mam silne barki.
BERNICK. Jan także wymagać ich nie będzie; przyrzekł mi to.
PANNA HESSEL. Ale ty sam, Ryszardzie, czy nie pragniesz raz otrząść się z tych kłamstw?
BERNICK. Miałżebym dobrowolnie poświęcać domowe szczęście i położenie społeczne?
PANNA HESSEL. Jakież prawo masz do tego szczęścia?
BERNICK. Przez lat piętnaście codzień zapracowywałem sobie na nie, zmianą życia, tém, com zdziałał i wytworzył.
PANNA HESSEL. Uczyniłeś wiele dla siebie zarówno jak dla innych. Jesteś najbogatszym i najbardziéj wpływowym w tém mieście. Wszyscy idą za twojém zdaniem, bo mają cię za człowieka bez skazy, twój dom jest wzorowym, wzorowém życie. To wszystko jednak spoczywa na niepewnym gruncie i ty także na takim stoisz. Może nadejść chwila, może paść słówko — które twoję potęgę obali, jeżeli nie zabezpieczysz się we właściwym czasie.
BERNICK. Lono! czegóż ty żądasz?
PANNA HESSEL. Chcę ci dopomódz do zdobycia trwałego gruntu pod nogami.
BERNICK. Zemsta! Chcesz się pomścić, przeczuwałem to, ale tego nie potrafisz. Tu, jeden tylko ma prawo głosu, a on milczy!
PANNA HESSEL. Jan?
BERNICK. Tak, Jan. Gdyby kto inny chciał mnie oskarżyć, zaprzeczę wszystkiemu. Bronić się będę wszystkiemi siłami, walczyć na śmierć i życie. Ale ty tutaj nie zwyciężysz, bo ten jeden, co mógłby mnie zgubić, milczy — i odjeżdża. (Rummel i Wiegeland wchodzą z prawéj strony).
RUMMEL. Dzień dobry, dzień dobry, kochany Bernicku, musisz iść z nami do stowarzyszenia kupieckiego, wiész przecież, że zwołaliśmy posiedzenie z powodu sprawy kolei.
BERNICK. Nie mogę... Niepodobna.
WIEGELAND. Musisz pójść z nami, panie radco.
RUMMEL. Musisz. Są tam ludzie, którzy przeciwko nam stają, redaktor Hammer i inni nastają na przeprowadzenie linii nadbrzeżnéj, upatrują interes prywatny poza nowym projektem.
BERNICK. Wytłómaczcie im.
WIEGELAND. Nasze tłómaczenia nic nie znaczą, panie radco.
RUMMEL. Nie, nie, sam musisz przemówić, tobie nikt podobnego zarzutu nie zrobi.
PANNA HESSEL. O tém jestem przekonaną.
BERNICK. Nie mogę, mówię wam... Jestem nie zdrów... a zresztą... muszę się wprzód namyśléć. (Rohrland wchodzi z prawéj strony).
ROHRLAND. Wybacz, panie radco, jestem w najwyższém wzburzeniu...
BERNICK. Cóż panu jest?
ROHRLAND. Muszę panu jedno pytanie uczynić. Czy młoda dziewczyna, która w twym domu znalazła schronienie, za pańskiém pozwoleniem, pokazuje się jawnie, na ulicy w towarzystwie człowieka, który...
PANNA HESSEL. O kim to mówisz, panie pastorze?
ROHRLAND. Który z pomiędzy wszystkich najdaléj od niéj trzymać powinien?
PANNA HESSEL. Oho!
ROHRLAND. Czy to dzieje się za pańskiém pozwoleniem, panie radco?
BERNICK (szukając kapelusza i rękawiczek). O niczém nie wiem. Przepraszam pana, śpieszę się... muszę iść do stowarzyszenia kupieckiego.
HILMAR (wchodząc od ogrodu, idzie do drzwi w głębi na lewo). Betty! Betty! chodź-no tutaj.
PANI BERNICK (we drzwiach). Cóż takiego?
HILMAR. Chodź do ogrodu i połóż koniec zalecankom, jakich pozwala sobie pewna osoba względem Diny Dorff. Mnie to zdenerwowało.
PANNA HESSEL. Czy tak? I cóż ta osoba mówiła?
HILMAR. Ni mniéj ni więcéj, że Dina ma z nią udać się do Ameryki. O! o!
ROHRLAND. Czy podobna?
PANI BERNICK. Co mówisz?
PANNA HESSEL. Byłoby to doskonale.
BERNICK. Nie może być. Musiałeś się przesłyszéć!
HILMAR. To się sam zapytaj. Oto idzie miła parka! Tylko mnie w to nie mieszajcie.
BERNICK (do Rummela i Wiegelanda), Przyjdę... za chwilę... (Rummel i Wiegeland wychodzą prawą stroną. Jan i Dina przychodzą z ogrodu).
JAN. Wiwat, Lona! Jedzie z nami..
PANI BERNICK. Ależ Janie! ty roztrzepańcze!
ROHRLAND. Czy być może! To przerażający skandal. Przez jakąż sztukę uwodzenia mógł pan...
JAN. Powoli, powoli, przyjacielu. Co to pan mówi?
ROHRLAND. Odpowiedz mi, panno Dino! Czy takie są pani zamiary?.. Czy to z własnéj woli?
DINA. Muszę stąd wyjechać.
ROHRLAND. I to z nim.. z nim?
DINA. Wskaż mi pan kogo innego, coby miał odwagę mnie z sobą zabrać.
ROHRLAND. No, to dowiedz się przynajmniéj, kto on jest.
JAN. Milcz pan!
BERNICK. Ani słowa więcéj.
ROHRLAND. Źle służyłbym społeczeństwu, którego mam strzedz moralności i obyczajów, byłbym odpowiedzialnym wobec téj młodéj dziewczyny, w któréj wychowaniu brałem udział i która mi...
JAN. Strzeż pan samego siebie.
ROHRLAND. Powinna wiedziéć, że to jest człowiek, który przywiódł jéj matkę do nieszczęścia i hańby.
BERNICK. Panie wikary!
DINA. On! (do Jana). Czy to prawda?
JAN. Ryszardzie, ty odpowiedz.
BERNICK. Ani słowa więcéj. Dziś ani słowa więcéj.
DINA. Więc prawda!
ROHRLAND. Prawda!.. prawda!.. I więcéj jeszcze. Ten człowiek, którego obdarzasz pani zaufaniem, nie odszedł stąd z próżnemi rękoma... Kasa wdowy Bernick!.. Radca może zaświadczyć...
PANNA HESSEL. Kłamco!
BERNICK. Ha!..
PANI BERNICK. O Boże! O Boże!
JAN (z podniesioną ręką rzuca się na Rohrlanda). I śmiesz?
PANNA HESSEL (powstrzymując go). Janie, ty go nie uderzysz.
ROHRLAND. Gwałt spełniony na mnie nic nie pomoże. Prawda wychodzi na jaw, a to jest prawda. Radca Bernick sam to powiedział, wié o tém całe miasto. Teraz znasz tego człowieka, panno Dino. (krótkie milczenie).
JAN (po cichu chwytając Bernicka za ramię). Ryszardzie! Ryszardzie! Cóżeś ty zrobił?
PANI BERNICK (ze łzami, stłumionym głosem). Och! Ryszardzie, że téż ja przyniosłam ci ten cały wstyd.
ALTSTEDT (wchodzi szybko z prawéj strony i woła, z ręką na klamce). Chodź pan bez zwłoki, panie radco. Kolej wisi już tylko na włosku.
BERNICK (nieprzytomny). Cóż to?.. Cóż mogę ja?..
PANNA HESSEL. Idź, szwagrze, i wspieraj społeczeństwo.
ALTSTEDT. Tak, chodź pan, potrzebujemy całego twego moralnego wpływu.
JAN (do Bernicka na stronie). Jutro musimy się rozmówić. (Oddala się przez ogród, Bernick jakby nie wiedząc, co robi, wychodzi z Altstedtem drzwiami na prawo).




AKT III.
Salon przy ogrodzie Bernicka.
(Bernick ze szpicrutą w ręku wychodzi rozgniewany z ostatnich drzwi po lewéj stronie i zostawia je za sobą nawpół otwarte).

BERNICK. No! raz przecie poznał, że niéma żartów. Rózgi nie prędko zapomni (do kogoś znajdującego się w pokoju). Co mówisz? — A ja ci powiadam, że jesteś nierozsądną matką, uniewinniasz go, osłaniasz jego psie figle. Niby to nie są psie figle? A jakże nazwiesz to, że się wykradł z domu i z rybakami popłynął na morze, powrócił dopiéro o godzinie dziesiątéj, a ja byłem w śmiertelnéj trwodze, ja, który mam tyle innych kłopotów. A jeszcze łotr śmiał mi grozić, że ucieknie. Niechno sprobuje!.. Ty? O ja wiem, że ty mało się troszczysz o jego dobro! I sądzę nawet, że gdyby życie naraził... Czy tak? Ale ja tego nie chcę... piękna mi pociecha być bezdzietnym, żadnego oporu, Betty! Będzie w kozie. To postanowione (ktoś stuka). Cicho! niech się nikt nie domyśla. (Krapp wchodzi z prawéj strony),
KRAPP. Czy pan ma chwilkę czasu, panie radco?
BERNICK (odrzucając szpicrutę). Mam, mam, pan idzie z warsztatów?
KRAPP. Prosto z warsztatów. Hm...
BERNICK. No? nic przecież z „Palmą”.
KRAPP. „Palma” może jutro wypłynąć, ale...
BERNICK. Więc idzie o „Gazelę”, przeczuwałem, że ten nieugięty...
KRAPP. „Gazela” może także wypłynąć, tylko — niedaleko popłynie.
BERNICK. Co pan przez to rozumie?
KRAPP. Przepraszam, panie radco; tamte drzwi stoją niedomknięte, czy tam kto jest?
BERNICK (drzwi zamyka). Tak. Więc mi pan powié to, czego inni słyszéć nie powinni.
KRAPP. Co jest?... Oto naczelny cieśla Auler chce, ażeby „Gazela” poszła na dno z ludźmi i ładunkiem.
BERNICK. Boże mój! Jak pan może coś podobnego myśléć!
KRAPP. Inaczéj tego sobie wytłómaczyć nie umiem.
BERNICK. No, powiedz mi pan krótko...
KRAPP. Zaraz. Pan wié, jak powolnie szły roboty w warsztacie od czasu, jak sprowadziliśmy nowe maszyny i mamy nowych niewprawnych robotników.
BERNICK. No tak, tak.
KRAPP. Otóż dziś rano przyszedłszy tam, spostrzegłem, że naprawa amerykańskiego okrętu bardzo się posunęła, wielka dziura na dnie i zupełnie wygniłe miejsca...
BERNICK. No i cóż?
KRAPP. Pozornie są naprawione, wyglądają jakby całkiem nowe. Słyszałem, że sam Auler całą noc pracował tam przy świetle.
BERNICK. Więc cóż?
KRAPP. Poszedłem to obejrzeć, ludzie właśnie byli przy śniadaniu, więc mogłem, nie zauważony przez nikogo, przypatrzyć się z zewnątrz i z wewnątrz robocie. Przyszło mi z wielkim trudem, zejść na dno naładowanego okrętu... Dzieje się tam źle, panie radco.
BERNICK. Nie mogę temu wierzyć, panie Krapp. Nie podobna mi posądzać Aulera o coś podobnego.
KRAPP. Przykro mi, ale jest to czysta prawda. Powtarzam, tam się źle dzieje. Nie dano żadnéj nowéj belki, o ile to sprawdzić mogłem, tylko deskami pokryto i pomalowano zepsute miejsca. Czysta fuszerka. „Gazela” nigdy nie dopłynie do New-Yorku, pójdzie na dno jak dziurawy garnek.
BERNICK. To niegodziwie... Jak pan sądzi, w jakim on to celu uczynił?
KRAPP. Może chce zdyskredytować maszyny; chce się zemścić; chce, żeby pan znów przyjął dawnych robotników.
BERNICK. I z tego powodu poświęca życie tylu ludzi.
KRAPP. Mówił niedawno, że załoga „Gazeli” to nie ludzie, tylko bydlęta.
BERNICK. Być może, ale czyż nie pomyślałby o wielkim kapitale, który tym sposobem przepadnie?
KRAPP. Auler, panie radco, nie ma sympatyi dla wielkich kapitałów.
BERNICK. Zapewne, zapewne, jest duchem niespokojnym, przecież czyn tak niesumienny... Słuchaj, panie Krapp, taką rzecz trzeba sprawdzić. Nie mów pan o tém nikomu ani słówka. Gdyby się coś podobnego rozniosło, byłaby to ujma dla naszych warsztatów.
KRAPP. Rozumie się... jednakże...
BERNICK. W czasie południa postaraj się pan znowu obejrzéć „Gazelę”; musimy być zupełnie pewni.
KRAPP. Zrobi się to, panie radco, ale z przeproszeniem, co pan w takim razie zamierzasz?
BERNICK. Naturalnie zdać odpowiedni raport. Nie możemy przecież stać się wspólnikami podobnego czynu. Muszę miéć czyste sumienie, a przytém to, że nie powstrzymują mnie żadne względy tam, gdzie idzie o sprawiedliwość, zrobi dobre wrażenie na prasie i całém społeczeństwie.
KRAPP. To wielka prawda, panie radco.
BERNICK. Ale przedewszystkiém trzeba miéć pewność. Aż do téj chwili ani słówka.
KRAPP. Ani słówka, a pewność, tę pan miéć będzie (odchodzi przez ogród na ulicę).
BERNICK (półgłosem). Buntownik! nie, to być nie może... nie do uwierzenia. (Chce iść do swego pokoju, gdy z prawéj strony wchodzi Hilmar).
HILMAR. Dzień dobry, Bernicku. Winszuję ci wczorajszego zwycięstwa w stowarzyszeniu kupieckiém.
BERNICK. Dziękuję.
HILMAR. Było to świetne zwycięstwo, jak słyszałem. Zwycięstwo inteligentnego poczucia obywatelskiego nad samolubstwem i przesądem, Coś jak razzia Francuzów nad Kabylami... Dziwna rzecz, iż po tém nieprzyjemném zajściu, jakie tu miało miejsce...
BERNICK. Tak, tak, zostaw to...
HILMAR. Główna walka jednak dopiéro będzie stoczona.
BERNICK. W sprawie kolei?
HILMAR. Wiész przecie, co redaktor Hammer przygotowuje.
BERNICK (zdziwiony). Nie! Cóż to?
HILMAR. Pochwycił obiegające pogłoski i ma napisać artykuł.
BERNICK. Cóż to za pogłoski?
HILMAR. O tych wielkich zakupach ziemi koło projektowanéj kolei.
BERNICK. Co ty mówisz? Czy rzeczywiście rozeszły się takie pogłoski?
HILMAR. Rozeszły się po całém mieście. Słyszałem o tém w klubie. Jeden z naszych adwokatów zakupił potajemnie wszystkie lasy, wszystkie kopalnie, wszystkie spadki wód.
BERNICK. Czy nie mówią dla kogo?
HILMAR. W klubie mówiono, że działał w imieniu zagranicznéj kompanii, która zwąchała twoje zamiary i pośpieszyła się z zakupem, zanim wzrosną ceny.. Jak to nikczemnie!
BERNICK. Nikczemnie?
HILMAR. No tak!.. Tym sposobem wcisną się do nas obcy. I żeby się téż znalazł u nas adwokat, który się tego podjął... dla zysku.
BERNICK. Jest to jednak dopiéro pogłoska.
HILMAR. Znalazła przecież wiarę, a jutro lub pojutrze redaktor Hammer przedstawi to naturalnie jako fakt. Jest ogólne rozgoryczenie i sam słyszałem, jak niektórzy twierdzili, że jeśli pogłoska się sprawdzi, wymażą się z listy.
BERNICK. Niepodobna.
HILMAR. Tak? A dlaczegóż to myślisz te kramarskie dusze tak chętnie brały współudział w twojém przedsięwzięciu? Czy sądzisz, że nie oblizywali się zawczasu?
BERNICK. Powiadam ci, że to niepodobna. Jest przecież tyle obywatelskiego poczucia w naszém małém społeczeństwie...
HILMAR. Tutaj! Ty zawsze byłeś optymistą, bo innych sądzisz według siebie. Ale ja, który jestem niezłym spostrzegaczem, mówię ci, niéma tu nikogo, naturalnie nas nie rachując, nikogo, powtarzam, któryby podniósł w górę sztandar ducha (idzie w głąb sceny). O! o! otóż znowu oni.
BERNICK. Kto?
HILMAR. Tych dwoje z Ameryki (wygląda na prawo). Któż tam jest z niemi? Tak, na Boga! to kapitan „Gazeli”. O! o!
BERNICK. Cóż oni mogą miéć z nim wspólnego?
HILMAR. Ach! to właśnie towarzystwo dla nich. On pewno prowadził handel niewolnikami, albo téż był rozbójnikiem morskim; a kto tam wié, co oni także porabiali przez te wszystkie lata.
BERNICK. To niesprawiedliwie mówić o nich w ten sposób.
HILMAR. Zawsze jesteś optymistą. No, ale teraz mamy ich znowu na karku; muszę uciekać, póki czas (idzie do drzwi na lewo. Panna Hessel wchodzi z prawéj strony).
PANNA HESSEL. Cóż to, Hilmarze, uciekasz przedemną?
HILMAR. Wcale nie... śpieszno mi... muszę z Betty pomówić (wychodzi drzwiami w głębi na lewo).
BERNICK (po krótkiém milczeniu). Cóż, Lono?
PANNA HESSEL. No cóż?
BERNICK. Cóż o mnie sądzisz dzisiaj?
PANNA HESSEL. To samo co wczoraj. Cóż znaczy jedno kłamstwo więcéj.
BERNICK. Musisz to wszystko raz zrozumiéć. Gdzież Jan?
PANNA HESSEL. Idzie, tylko musiał się z kimś rozmówić.
BERNICK. Po tém, coś wczoraj słyszała, pojmujesz, że gdyby prawda wyszła na jaw, moja cała egzystencya byłaby podkopaną.
PANNA HESSEL. Pojmuję to.
BERNICK. Rozumié się samo przez się, że nie popełniłem przestępstwa, o którém rozniosła się pogłoska.
PANNA HESSEL. Rozumie się samo przez się. Któż więc był złodziejem?
BERNICK. Złodzieja nie było wcale. Pieniędzy nikt nie ukradł, nie brakło w kasie jednego grosza.
PANNA HESSEL. Jakto?..
BERNICK. Powiadam ci, ani jednego grosza.
PANNA HESSEL. Skądże ta pogłoska, ta hańbiąca pogłoska, że Jan...
BERNICK. Lono, sądzę, że z tobą mogę mówić jak z nikim innym. Nic nie przemilczę. Miałem udział w rozpowszechnieniu téj pogłoski.
PANNA HESSEL. Ty? Jakżeż mogłeś tak postąpić wobec tego, który dla ciebie...
BERNICK. Zanim mnie osądzisz, pomyśl, w jakich znajdowałem się okolicznościach. Opowiadałem ci to wczoraj. Gdym powrócił, zastałem moję matkę uwikłaną w cały szereg nierozsądnych przedsiębiorstw... dodaj do tego różnego rodzaju klęski, wszystko złe się na mnie waliło. Groziła nam ruina, a ja byłem nawpół lekkomyślny, nawpół zwątpiały.
PANNA HESSEL. Hm!
BERNICK. Lono, możesz być pewna, że te wszystkie pogłoski szerzyły się, gdy już ty i Jan byliście daleko! To nie pierwsza jego lekkomyślna sprawka, mówili jedni. Dorff wymógł od niego wielką sumę za to, że milczał i poszedł w swoję stronę, powiarzali inni. W tym właśnie czasie naszemu domowi trudno było dotrzymać zobowiązań. Cóż dziwnego, że plotki miejskie łączyły te dwa fakty. A ponieważ ona tu pozostała i prowadziła nędzny żywot, pomyślano, że pieniądze zabrane zostały do Ameryki, a głos ogólny ciągle powiększał domniemaną sumę.
PANNA HESSEL. A ty, Ryszardzie?
BERNICK. Ja uczepiłem się tych pogłosek jak deski zbawienia.
PANNA HESSEL. I powtarzałeś je?..
BERNICK. Nie zaprzeczałem im. Wierzyciele nas ścigali, a one służyły do ich uspokojenia. Usuwały bowiem wątpliwość co do solidności naszéj firmy, ulegaliśmy wypadkowéj klęsce, ale gdyby nas nie ścigano... gdyby nam zostawiono czas... każdy odebrałby swoje.
PANNA HESSEL. I każdy téż swoje odebrał?
BERNICK. Tak jest, Lono, te pogłoski nas uratowały i uczyniły mnie tém, czém dziś jestem.
PANNA HESSEL. Więc kłamstwo uczyniło cię, czém dziś jesteś...
BERNICK. Komuż ono wówczas szkodziło? Jan miał zamiar nigdy do kraju nie wracać.
PANNA HESSEL. Pytasz, komu szkodziło. Spojrz w samego siebie i powiedz, czyś żadnéj szkody nie odniósł?
BERNICK. Przejrzyj nawskroś każdego człowieka — w każdym znajdziesz jeden przynajmniéj punkt ciemny, któryby chciano zataić.
PANNA HESSEL. A nazywacie siebie podporami społeczeństwa?
BERNICK. Społeczeństwo lepszych od nas nie posiada.
PANNA HESSEL. A cóż na tém zależy, ażeby takie społeczeństwo miało lub nie miało podpór? Cóż w niém ma znaczenie? Pozór tylko i kłamstwo. Wszakże ty, pierwszy obywatel w mieście, żyjesz po pańsku, jesteś szanowany, wpływowy — ty, coś niewinnego napiętnował przestępstwem.
BERNICK. Czy sądzisz, że nie czuję, jak przeciw niemu zawiniłem, jestem gotów tę krzywdę naprawić?
PANNA HESSEL. Jakim sposobem? Czy otwartém wyznaniem?
BERNICK. I ty mogłabyś tego żądać?
PANNA HESSEL. Cóż innego może nagrodzić taką niesprawiedliwość?
BERNICK. Lono, jestem bogaty, Jan może, jakie chce, postawić mi żądania.
PANNA HESSEL. Poważ się tylko ofiarować mu pieniądze, zobaczysz, co ci odpowié.
BERNICK. Czy znasz jego zamiary?
PANNA HESSEL. Nie, od wczoraj jest zamknięty w sobie. Jak gdyby to wszystko uczyniło go na raz dojrzałym człowiekiem.
BERNICK. Muszę z nim mówić.
PANNA HESSEL. Otóż i on. (Jan wchodzi z prawéj strony).
BERNICK (idąc naprzeciw niego). Janie!
JAN (cofając się). Teraz na mnie koléj. Wczoraj dałem ci słowo, że milczéć będę.
BERNICK. I uczyniłeś to
JAN. Nie wiedziałem jeszcze wszystkiego.
BERNICK. Pozwól, niech ci w dwóch słowach zbieg okoliczności objawię.
JAN. Nie potrzeba. Ja je odgaduję. Firma wasza znajdowała się wówczas w ciężkich kłopotach, a kiedym się oddalił, zniweczyłeś dobre imię bezbronnego i te kłopoty zwaliłeś na mnie. Nie będę ci tego zbytecznie wymawiać — byliśmy obadwaj młodzi i lekkomyślni. Ale dziś potrzeba mi, ażeby wiedziano prawdę, i ty musisz ją powiedziéć.
BERNICK. A mnie właśnie teraz potrzeba całego mego moralnego wpływu i dlatego teraz powiedziéć jéj nie mogę.
JAN. Nie chodzi mi o bajki, któreś puścił między ludzi, ale o tamto... musisz teraz winę przyjąć na siebie. Dina ma zostać moją żoną, i to właśnie tu, w tém mieście, chcę z nią zamieszkać.
PANNA HESSEL. Tu?
BERNICK. Z Diną? Ożenić się z Diną, tu, w tém mieście!
JAN. Właśnie tutaj. Chcę tu pozostać, ażeby te wszystkie kłamstwa i oszczerstwa zniweczyć. Ale ażeby ją pozyskać, muszę koniecznie być bez skazy.
BERNICK. Czyś pomyślał, że jeśli wezmę na siebie jedno, przyznam się tém samém także do drugiego? Powiesz mi, iż mogę księgami rachunkowemi przekonać, iż żadne przeniewierzenie miejsca nie miało? Ja tego zrobić nie mogę, bo nasze księgi były wówczas bardzo nieporządnie prowadzone. Ale gdybym mógł nawet, cóżbym na tém zyskał? Byłbym uważany jako człowiek, który kiedyś ratował się kłamstwem a potém przez długie lat piętnaście żadném słowem przeciw niemu nie zaprotestował. Nie znasz naszego społeczeństwa, bo inaczéj wiedziałbyś, żeby mnie to od razu zgubiło.
JAN. Odpowiem ci tylko, że chcę miéć za żonę córkę pani Dorff i z nią tutaj zamieszkać.
BERNICK (ocierając pot z czoła). Posłuchaj mnie, Janie, i ty także, Lono. W obecnéj chwili znajduję się w niezwyczajnych okolicznościach. A są one takie, że ten cios, we mnie wymierzony, całe moje położenie zniweczy od razu — i nietylko zniweczy to położenie, ale całą wielką, bogatą w następstwa przyszłość tutejszego społeczeństwa, do którego przecież z urodzenia należycie.
JAN. A ja, jeśli nie wymierzę na ciebie tego ciosu, zniweczę całe moje przyszłe szczęście.
PANNA HESSEL. Mów daléj, Bernicku.
BERNICK. Słuchajcie więc. Idzie o tę koléj a rzecz nie jest tak łatwą, jak wam się wydaje. Mówiono wam zapewne, że przeszłego roku krzątano się tu około budowy linii nadmorskiéj. Miała ona wielu stronników w mieście a szczególniéj w prasie, ale ja potrafiłem ich obezwładnić, bo ta koléj szkodziłaby naszéj żegludze nadbrzeżnéj.
PANNA HESSEL. Czy masz udział w téj żegludze?
BERNICK. Mam. Nikt jednak nie śmiał mnie z téj strony zaczepić, bo broniło mnie moje nieskazitelne imię. Ja-bym wreszcie mógł ponieść tę stratę, ale dla miasta byłby to zupełny upadek. Zdecydowano się więc na linię boczną. Wówczas ja wywiedziałem się potajemnie, czy odnoga kolei mogła być do nas przeprowadzoną.
PANNA HESSEL. Czemuż czyniłeś to tajemnie?
BERNICK. Czyście słyszeli o wielkich zakupach lasów, kopalń i wód?
JAN. Tak, uczyniła to jakaś zagraniczna kompania.
BERNICK. W obecném położeniu te posiadłości mają bardzo małą wartość, i zostały téż tanio stosunkowo kupione. Gdyby jednak czekano, aż się rozejdzie wiadomość o budowie odnogi kolejowéj, żądanoby za nie cen bajecznych.
PANNA HESSEL. Tak, tak więc...
BERNICK. Teraz powiem to, co rozmaicie sądzone być może, a co w naszém społeczeństwie może tylko przedsięwziąć człowiek, mający nieskazitelne imię i szacunek powszechny.
PANNA HESSEL. Cóż to?
BERNICK. Ja zakupiłem to wszystko.
JAN. Na własny rachunek?
BERNICK. Na własny. Jeśli odnoga kolejowa przyjdzie do skutku jestem milionerem, jeśli nie, jestem zrujnowany.
PANNA HESSEL. To wielkie ryzyko.
BERNICK. Rzuciłem w nie całe moje mienie.
PANNA HESSEL. Nie myślałam o mieniu; ale gdy się to wyda...
BERNICK. Otóż tu leży węzeł. Z mojém nieskazitelném imieniem, mogę rzecz całą wziąć na swoje barki, stanąć przed współobywatelami i powiedziéć: Patrzcie, na com się odważył dla dobra społeczeństwa!
PANNA HESSEL. Społeczeństwa?
BERNICK. Tak — i nikt nie będzie śmiał wątpić o moich najlepszych zamiarach.
PANNA HESSEL. Jednak są tu jeszcze ludzie, którzyby jawniéj od ciebie działali bez wstecznych myśli i pobocznych względów.
BERNICK. Którzyż to?
PANNA HESSEL. Rummel i Altstedt i Wiegeland... naturalnie...
BERNICK. Ażeby ich sobie zjednać, byłem zmuszony przypuścić ich do interesu.
PANNA HESSEL. I cóż?
BERNICK. Wymówili sobie piątą część zysku do podziału pomiędzy siebie.
PANNA HESSEL. O! te podpory społeczeństwa...
BERNICK. A czyż to nie samo społeczeństwo nas zmusza szukać dróg krzywych? Cóżby się stało, gdybym nie działał w tajemnicy? Wszyscy jeden przez drugiego rzuciliby się na przedsiębiorstwo i rozszarpaliby je, rozdrobnili, popsuli, zgubili. W całém mieście niéma nikogo prócz mnie, coby tak wielkie przedsiębiorstwo umiał poprowadzić. W tym kraju tylko przybysze mają dar prowadzenia interesów na wielką skalę. Moje sumienie więc jest czyste. W moich rękach jedynie te posiadłości mogą stać się błogosławieństwem dla tysiąców, którym chleb zapewnią.
PANNA HESSEL. Może masz w tém słuszność.
JAN. Ale ja tych tysięcy nie znam, a tu idzie o szczęście mego życia.
BERNICK. Idzie tu o dobrobyt twego rodzinnego miasta. Jak wyjdą na jaw niektóre fakta, rzucające cień na lata mojéj młodości, wszyscy przeciwnicy rzucą się na mnie zjednoczonemi siłami. Nasze społeczeństwo nie przebacza podobnych grzechów. Roztrząsanoby całe moje dotychczasowe życie, dopatrzono tysiąca drobnych okoliczności, które tłómaczonoby i naciągano zgodnie do tego, co odkrytém zostało. Przygniecionoby mnie ciężarem pogłosek i przypuszczeń. Musiałbym się cofnąć od przedsiębiorstwa kolejowego, a gdy ja się cofnę, ono upadnie. Będę jednocześnie zrujnowany i zabity moralnie.
PANNA HESSEL. Janie, po tém, coś teraz usłyszał, musisz wyjechać i milczéć.
BERNICK. Tak jest, musisz to uczynić.
JAN. Dobrze, wyjadę i będę milczał; ale powrócę i przemówię wówczas.
BERNICK. Pozostań tam, Janie, milcz, a ja chętnie podzielę się z tobą...
JAN. Zatrzymaj swoje pieniądze, a mnie wróć moje dobre imię.
BERNICK. Poświęcając własne.
JAN. Ty i twoje społeczeństwo załatwicie to między sobą. Ja muszę pozyskać Dinę. Dlatego jutro odpływam na „Gazeli”.
BERNICK (z żywością). Na „Gazeli”?
JAN. Tak, kapitan obiecał mnie zabrać. Odjeżdżam więc, sprzedaję moję firmę, urządzam interesa, a za dwa miesiące będę tutaj znowu.
BERNICK. I wtedy chcesz wyjawić...
JAN. Wtedy niech winowajca sam odpowiada za siebie.
BERNICK. Zapominasz, że spadnie na moje barki to także, czego nie popełniłem.
JAN. Któż przez lat piętnaście korzystał z tych haniebnych pogłosek?
BERNICK. Doprowadzasz mnie do ostateczności! Otóż jeśli przemówisz, ja wszystkiemu zaprzeczę. Powiem, że to jest spisek przeciwko mnie... zemsta... żeś powrócił, ażeby wyłudzić odemnie pieniądze.
PANNA HESSEL. Wstydź się, Ryszardzie.
BERNICK. Powiadam, że w takiéj ostateczności, kiedy idzie o moje istnienie, wszystkiemu zaprzeczę.
JAN. Na ten wypadek mam twoje dwa listy. Są w moim kufrze z innemi papierami. Czytałem je dziś jeszcze, przemawiają aż nadto wyraźnie.
BERNICK. I ty chcesz je ujawnić?
JAN. Jeśli tego zajdzie potrzeba.
BERNICK. I powrócisz za dwa miesiące?
JAN. Tak się spodziewam. Wiatr pomyślny, za trzy tygodnie będę w New-Yorku, jeśli „Gazela” nie zatonie.
BERNICK (zdziwiony). Zatonie? Dlaczegożby „Gazela” miała zatonąć?
JAN. Ja nie sądzę.
BERNICK (zaledwie słyszalnym głosem). Zatonąć!
JAN. Wiesz teraz, jak rzeczy stoją. Urządź się stosownie i żegnaj. Pozdrów odemnie Betty, jakkolwiek nie przyjęła mnie jak siostra. Z Martą muszę się jeszcze zobaczyć... ona powié Dinie... ona mnie pochwali. (Oddala się drzwiami w głębi na lewo).
BERNICK (do siebie) „Gazela” (gwałtownie). Lono, musisz temu przeszkodzić.
PANNA HESSEL. Widzisz sam, Ryszardzie, że nie mam już na niego żadnego wpływu (idzie za Janem do pokoju na lewo).
BERNICK (niespokojny i zamyślony). Zatonie?... (Auler wchodzi z prawéj strony).
AULER. Przepraszam, panie radco... Może przychodzę nie w porę?
BERNICK (zwracając się ku niemu gwałtownie). Czego pan chce?
AULER. Chciałbym o coś zapytać, panie radco.
BERNICK. Dobrze, tylko prędko, o co chcesz pan pytać?
AULER. Chciałem zapytać, czy to rzecz niezmienna i ja mam być wydalony, jeśliby „Gazela” jutro wypłynąć nie mogła?
BERNICK. Cóż to ma znaczyć? Wszak statek będzie pod żaglem?
AULER. Będzie. Ale gdyby nie był, czy byłbym wydalony?
BERNICK. Na cóż te próżne pytania?
AULER. Chciałbym, panie radco, miéć pewność pod tym względem. Niech mi pan powié, czy byłbym wydalony?
BERNICK. Nie zwykłem moich słów cofać.
AULER. Więc jutro utraciłbym moje miejsce i ten dom, obejmujący moich najbliższych, utraciłbym sposobność oddziaływania na maluczkich, stojących najniżéj w społeczeństwie.
BERNICK. Aulerze!
AULER. Dobrze więc, „Gazela” musi wypłynąć (krótkie milczenie).
BERNICK. Słuchaj pan, nie mogę wszystkiego sam dojrzéć, nie mogę brać za wszystko odpowiedzialności, musisz mnie więc zapewnić, że naprawa uskutecznioną jest bez zarzutu.
AULER. Miałem bardzo krótki termin, panie radco.
BERNICK. Ale przecież naprawa jest bez zarzutu.
AULER. Mamy teraz pogodę... lato (znowu milczenie).
BERNICK. Masz mi pan co więcéj do powiedzenia?
AULER. Nic więcéj, panie radco.
BERNICK. Więc... „Gazela” wypłynie...
AULER. Jutro?
BERNICK. Tak.
AULER. Dobrze. (Żegna się i odchodzi). Bernick stoi chwilę niepewny. Potém szybko idzie ku drzwiom, jak gdyby chciał Aulera zatrzymać, zostaje jednak z ręką na klamce pełen niepokoju. W téj chwili drzwi się otwierają i wchodzi Krapp).
KRAPP (półgłosem). Aha! był tutaj. Czy co wyznał?
BERNICK. Hm... Co pan odkrył?
KRAPP. Czegóż więcéj potrzeba? Widać mu z oczów wyrzuty sumienia.
BERNICK. Cóż znowu... Tego widziéć nie można. Czyś pan co odkrył? tak lub nie?
KRAPP. Nie mogłem się tam dostać, było już zapóźno, robiono przygotowania, ażeby okręt spuścić na morze i właśnie ten pośpiech jasno pokazuje, że...
BERNICK. To nic nie znaczy. Więc była już rewizya?
KRAPP. Ma się rozumiéć... ale...
BERNICK. Widzi pan. I nic nie zganiono?
KRAPP. Pan wié dobrze, panie radco, jak się robią podobne rewizye, zwłaszcza w warsztatach, mających tak dobrą sławę jak nasze.
BERNICK. Wszystko jedno. Nie spada na nas żadna odpowiedzialność.
KRAPP. Panie radco, czy pan rzeczywiście nie poznał po Aulerze...
BERNICK. Mówię panu, że mnie Auler uspokoił zupełnie.
KRAPP. A ja jestem przekonany, że...
BERNICK. Co to znaczy, panie Krapp?... Mogę sądzić, że pan Aulera nie lubi, ale jeśli chcesz pan z nim walki, trzeba szukać innéj sposobności... Wiész pan, jak wiele zależy mi na tém... a raczej zależy właścicielom statku, ażeby „Gazela” jutro wypłynęła.
KRAPP. Dobrze, dobrze... tak się stanie, tylko wątpię abyśmy kiedykolwiek już o niéj słyszeli... hm... (Wiegeland wchodzi z prawéj strony).
WIEGELAND. Pokorny sługa, panie radco, czy masz pan chwilkę...
BERNICK. Jestem na usługi.
WIEGELAND. Chciałem tylko zapytać, czy pan także jest za tém, by „Palma” jutro wypłynęła?
BERNICK. Naturalnie. To rzecz postanowiona.
WIEGELAND. Tak, ale właśnie był u mnie kapitan i powiedział, że zapowiada się burza.
KRAPP. Od rana barometr spada gwałtownie.
BERNICK. Czy tak? Więc można się rzeczywiście spodziewać burzy?
WIEGELAND. Powtarzam to, co mi powiedział kapitan. „Palma” jest w ręku Opatrzności. Zresztą żeglować będzie po morzu Północném. Przytém w Anglii towar, jakim jest naładowana, ma teraz tak wysoką cenę, że...
BERNICK. Na opóźnieniu ponieślibyśmy prawdopodobnie duże straty.
WIEGELAND. Statek jest mocno zbudowany, a obok tego zaasekurowany. Ryzyko jest daleko większe dla „Gazeli”.
BERNICK. Co pan chce przez to powiedziéć?
WIEGELAND. Bo ona także jutro odpływa.
BERNICK. Tak, właściciele nalegają gwałtownie, a do tego...
WIEGELAND. No, kiedy puszcza się na morze ta stara łupina, do tego z taką załogą, byłoby prawdziwym wstydem, gdybyśmy...
BERNICK. Dobrze, dobrze. Ma pan pewno przy sobie papiery okrętowe?
WIEGELAND. Oto są.
BERNICK. Załatw to pan z Krappem.
KRAPP. Proszę, zaraz to ukończymy.
WIEGELAND. Najchętniéj. A potem, panie radco, zdamy się na Opatrzność. (Wchodzi z Krappem do gabinetu Bernicka. Przez ogród wchodzi Rohrland).
ROHRLAND. O téj porze pan radca w domu?
BERNICK. Jak pan widzi.
ROHRLAND. Właściwie przychodzę do pańskiéj żony, ona potrzebuje pewnie jakiego słówka pociechy.
BERNICK. Być może. Ale ja także chciałbym z panem pomówić.
ROHRLAND. Cieszy mnie to, panie radco. O cóż chodzi? Jesteś pan blady i znękany.
BERNICK. Ja? Czyż tak wyglądam? Ach! inaczéj być nie może przy wszystkiém, co teraz na mnie spada. Moje interesy... a potém przedsiębiorstwo kolejowe... Słyszałeś pan... Pozwól mi pan zadać sobie pytanie.
ROHRLAND. Z największą przyjemnością, panie radco.
BERNICK. Oto, co mi na myśl przyszło... Kiedy kto stoi na czele tak wielkich przedsiębiorstw... przedsiębiorstw, od których zależy dobro i byt tysiąców... gdyby wymagały one jednéj, jedynéj ofiary?...
ROHRLAND. Jak to pan rozumie?
BERNICK. Weźmy przykład. Ktoś chce założyć wielką fabrykę. Wié on na pewno — bo tego nauczyła go długa praktyka — że prędzéj lub późniéj z powodu téj fabryki jakiś procent robotników życie utraci...
ROHRLAND. Tak, to rzecz prawdopodobna...
BERNICK. Albo téż ktoś zajmuje się przemysłem górniczym. Bierze pracowników zarówno ojców rodziny jak i ludzi bez obowiązków. Można jednak być z góry przekonanym, że nie wszyscy z kopalni powrócą...
ROHRLAND. Ma pan słuszność.
BERNICK. Dobrze, a zatém ten, co powołuje do życia podobne przemysły, wié, że one niejednego pozbawią życia. Jednak przedsiębiorstwo przyniesie korzyść powszechną, a każde ludzkie życie okupioném z pewnością zostanie dobrobytem setek i tysiąców.
ROHRLAND. Aha! pan myśli o kolei, i o tych niebezpiecznych robotach i rozsadzaniach, których wymaga.
BERNICK. Tak, właśnie myślę o kolei... A przytém... koléj powoła do życia fabryki, przemysły górnicze. Cóż pan o tém sądzi?
ROHRLAND. Kochany panie radco, jesteś sumiennym do zbytku. Ja sądzę, że skoro Opatrzność daje panu w ręce takie przedsiębiorstwo...
BERNICK. Tak... tak właśnie... Opatrzność.
ROHRLAND. Nie ma pan powodu do żadnych skrupułów i możesz pan budować swą koléj.
BERNICK. Dobrze, ale jeszcze panu przedstawię fakt poszczególny. Dajmy na to, że jest mina założona w niebezpieczném miejscu. Bez rozsadzenia skały koléj nie może przyjść do skutku. Dajmy na to inżynier jest przekonany, że ten, co tego dokona, zginie, rzecz przecie musi być dokonaną i jest obowiązkiem inżyniera wyznaczyć na to robotnika.
ROHRLAND. Hm!..
BERNICK. Wiem, co pan powié. Gdyby inżynier sam wziął lont w rękę i minę podpalił, byłby to wielki czyn. Ale tak się nie dzieje. Trzeba więc poświęcić robotnika.
ROHRLAND. Tego u nas żaden inżynier nie uczyni.
BERNICK. W innych wielkich krajach żaden inżynier nie pomyślałby nawet o uczynieniu tego własną ręką.
ROHRLAND. W wielkich krajach? Tak, wierzę. W tych zepsutych, niesumiennych społeczeństwach...
BERNICK. Te społeczeństwa mają swoje dobre strony.
ROHRLAND. I pan to może mówić, pan, który sam...
BERNICK. W wielkich społeczeństwach łatwo znaléźć miejsce na pożyteczne przedsiębiorstwa... Tam ludzie mają odwagę nieść ofiary dla rzeczy wielkich... gdy tutaj na każdym kroku powstrzymują nas drobne okoliczności, trzymają marne względy...
ROHRLAND. Życie ludzkie nie należy do marnych względów.
BERNICK. Jeśli to życie stoi na zawadzie dobru tysiąców?
ROHRLAND. Ależ pan wynajduje niemożliwe wypadki, panie radco. Nie rozumiem pana dzisiaj. Zapatrujesz się na wielkie społeczeństwa, lecz tam cóż znaczy życie ludzkie? Tam traktuje się je tak samo jak kapitał. My przecież stoimy tutaj na inném zupełnie moralném stanowisku. Patrz pan naprzykład na naszych budowniczych okrętowych. Wskaż mi pan jednego z pomiędzy nich, któryby dla zysku naraził życie ludzkie, a potém pomyśl o tych łotrach wśród wielkich społeczeństw, którzy nie wahają się wysyłać na morze jedne po drugich statki niezdatne do żeglugi.
BERNICK. Ja nie mówię o statkach do żeglugi niezdolnych.
ROHRLAND. Ale ja o nich mówię, panie radco.
BERNICK. Tak... Dlaczego?... To niéma nic z nami wspólnego. Och! te maleńkie względy. U nas gdyby gienerał prowadził wojsko w ogień i widział wymordowane, miałby potém noce bezsenne. Gdzieindziéj tak nie jest. Niech pan posłucha tylko co ten stamtąd przybyły opowiada.
ROHRLAND. Kto?.. Ten... Ten Amerykanin?
BERNICK. On sam. Niechno pan posłucha, jak tam w Ameryce...
ROHRLAND. Więc on tu jest jeszcze? I pan mi tego nie mówi? Chcę zaraz.
BERNICK. To się na nic nie zda. Już go pan nie spotkasz.
ROHRLAND. Obaczymy... Ha! otóż i on. (Jan Tönnesen wychodzi z pokoju na lewo).
JAN (mówi do kogoś przez drzwi otwarte). Tak jest, Dino, to ułożone, ja cię nie porzucam. Powracam wkrótce, a wówczas się porozumiemy.
ROHRLAND. Przepraszam. Co pan przez to rozumie? Czego pan żąda?
JAN. Chcę, ażeby ta młoda osoba, przed którą mnie pan wczoraj haniebnie oszkalował, została moją żoną.
ROHRLAND. Pańską żoną? I pan sądzi, że...
JAN. Że ona będzie moją żoną.
ROHRLAND. No to się państwo dowiedzą (idzie do drzwi napół otwartych). Pani Bernick, czy pani łaskawie zechce być świadkiem... i pani także, panno Marto... Niech Dina tu przyjdzie (spostrzega pannę Hessel). Ach! i pani tutaj.
PANNA HESSEL (we drzwiach). Czy mam przyjść także?
ROHRLAND. I owszem. Im więcéj osób, tém lepiéj.
BERNICK. Cóż to znaczy? (Panna Hessel, pani Bernick, panna Bernick. Dina i Hilmar wchodzą).
PANI BERNICK. Pomimo najlepszych chęci nie mogłam temu przeszkodzić.
ROHRLAND. Ja temu przeszkodzę. Panno Dino, jesteś nierozważną, ale nie chcę cię zbytecznie ganić! Długi czas brakło ci moralnéj podpory, jaka ci była potrzebną. Ganię samego siebie, że ci wcześniéj téj podpory nie dałem...
DINA. Niech pan teraz nie mówi!
PANI BERNICK. Ale cóż to wszystko ma znaczyć?
ROHRLAND. Właśnie teraz powinienem i chcę przemówić. Wzgląd na ciebie musi wszystkie inne względy przeważyć... Pamiętasz przecież obietnicę, którą ci uczyniłem. Pamiętasz także, coś mi wzajem obiecała, kiedy czas odpowiedni nadejdzie. Teraz dłużéj wahać się nie mogę i dlatego (zwracając się do Jana) ta młoda osoba, o którą się pan stara, jest moją narzeczoną.
PANI BERNICK. Co pan mówi?
BERNICK. Dina!
JAN. Ona?.. pańską....
PANNA BERNICK. Nie, nie, Dina!
PANNA HESSEL. Kłamstwo!
JAN. Dino, czy to prawda?
DINA (po krótkiém wahaniu). Tak.
ROHRLAND. A więc cała sztuka uwodzenia na nic się nie zda. Krok, który czynię, ażeby cię ocalić, niech będzie wygłoszony we wszystkich warstwach naszego społeczeństwa. Mam przekonanie, że nikt go na złe nie wytłómaczy... Sądzę jednak, pani Bernick, że należy ją stąd oddalić i poszukać schronienia, w którémby odzyskała spokój i równowagę.
PANI BERNICK. Tak jest. Chodź, Dino! Cóż to za szczęście dla ciebie. (Wychodzi na lewo z Diną i Rohrlandem).
PANNA BERNICK. Żegnaj, Janie (odchodzi).
HILMAR (w drzwiach od ogrodu). No! już muszę powiedziéć.
PANNA HESSEL (która oczyma śledziła Dinę). Nie trać odwagi, Janie. Ja tu zostaję i zmogę pastora (wychodzi na prawo).
BERNICK. Teraz więc nie odpływasz na „Gazeli”?
JAN. Właśnie odpływam.
BERNICK. No, to nie powracasz.
JAN. Powracam.
BERNICK. Po tém odkryciu? Czegóż tu chcesz jeszcze?
JAN. Zemścić się na was wszystkich... Zmiażdżyć, ilu będę mógł. (Wychodzi na prawo. Wiegeland i Krapp wychodzą z pokoju Bernicka).
WIEGELAND. Papiery są już w porządku, panie radco.
BERNICK. Dobrze, dobrze.
KRAPP (półgłosem). I „Gazela” ma wypłynąć stanowczo?
BERNICK. Stanowczo. (Wchodzi do swego pokoju. Wiegeland i Krapp wychodzą na prawo. Hilmar chce iść za niemi, ale w téjże chwili z pokoju na lewo wygląda Olaf).
OLAF. Wuju! Wuju Hilmarze!
HILMAR. Co! jesteś tutaj? Czemu nie siedzisz na górze? Jesteś przecież w kozie.
OLAF (postępując parę kroków naprzód). Pst! Wuju, czy wiész nowinę!
HILMAR. Wiem, żeś dziś dostał rózgą.
OLAF (oglądając się na pokój ojca). Nie będzie mnie on bił więcéj. Czy wiesz, że wuj Jan jutro odpływa amerykańskim statkiem?
HILMAR. Cóż ci na tém zależy? Ot, ruszaj lepiéj na górę.
OLAF. Ja może także będę polował na bawoły.
HILMAR. Dudku jakiś! Cóż taki smyk jak ty...
OLAF. Poczekajno tylko do jutra... obaczysz!
HILMAR. Niezdaro! (idzie do ogrodu, Olaf ucieka do pokoju na lewo i zamyka drzwi, widząc z prawéj strony wracającego Krappa).
KRAPP (Idzie do drzwi Bernicka i otwiera je nawpół). Przebacz, panie radco, że przychodzę raz jeszcze, ale spodziewaną jest wielka burza (czeka jakiś czas i nie ma odpowiedzi). Czy pomimo to „Gazela” ma odpłynąć? (chwila milczenia).
BERNICK (ze swego pokoju). Pomimo to „Gazela” odpłynie. (Krapp zamyka drzwi i znowu wychodzi na prawo).




AKT IV.
Salon, wychodzący na ogród w domu radcy handlowego.

(Stół do roboty jest odsunięty, czas burzliwy, ściemniać się zaczyna, a podczas pierwszéj sceny ściemnia się zupełnie. Służący zapala żyrandol, służące znoszą doniczki kwiatów, lampy, świece, które stawiają na stołach i konsolach. Rummel we fraku, rękawiczkach, białym krawacie stoi na środku, wydając rozkazy).
RUMMEL (do służącego). Zapalaj co drugą świecę, Jakóbie, ażeby pokój nie wyglądał zbyt świątecznie, bo to ma być niespodzianka. A te wszystkie kwiaty? No tak... Niech zostaną... Wszakże mogły stać tu zawsze. (Bernick wychodzi ze swego pokoju).
BERNICK (we drzwiach). Co to wszystko znaczy?
RUMMEL. Ach! to ty!.. Szkoda (do służby). Możecie teraz odejść. (Służący wychodzą drzwiami w głębi na lewo).
BERNICK (zbliżając się). Cóż to znaczy?
RUMMEL. Znaczy, że przyszła dla ciebie wspaniała chwila. Miasto wyprawia dziś serenadę najznakomitszemu ze swych obywateli.
BERNICK. Co mówisz?
RUMMEL. Serenadę z muzyką. Chcieliśmy wszyscy wziąć pochodnie, ale to niepodobna przy tak burzliwym czasie, będziemy więc illuminować, a gdy to gazety opiszą, będzie równie dobrze wyglądać.
BERNICK. Słuchaj, ja nie chcę o tém nic wiedziéć.
RUMMEL. To już napróżno, będą tu za pół godziny.
BERNICK. Czego-żeś mi tego wcześniéj nie powiedział?
RUMMEL. Właśnie z powodu, żem się lękał jakiego oporu z twéj strony, więc spiskowałem z twoją żoną i ona to pozwoliła mi tu trochę pogospodarować, sama zaś zajmie się chłodnikami.
BERNICK (nasłuchując). Co to? Czy już idą? Zdaje mi się, że słyszę śpiewy.
RUMMEL (we drzwiach od ogrodu). Śpiewy? Ach! to Amerykanie. Pewno holują „Gazelę”.
BERNICK. Odpływa! Tak... Nie, nie róbcie tego dzisiaj... Jestem cierpiący.
RUMMEL. Rzeczywiście źle wyglądasz, ale musisz zebrać siły. Do licha! musisz zebrać siły. Gdybyś ty wiedział, jak krzątaliśmy się ja, Wiegeland i Altstedt, żeby całą uroczystość urządzić! Musimy zmiażdżyć naszych przeciwników, tym dowodem powszechnego szacunku. W mieście szerzą się jakieś pogłoski. Niepodobna dłużéj taić tych wielkich zakupów. Musisz dziś wieczór jeszcze przemówić, wśród śpiewów, brzęku szklanic, w podnieceniu świątecznego nastroju, uwiadomić współobywateli, na coś się odważył dla dobra społeczeństwa. W tak uroczystym momencie jak ten, który przeczuwam, można u nas dokazać rzeczy niesłychanych. Tylko trzeba umiéć skorzystać z chwili; inaczéj wszystko na nic.
BERNICK. Tak, tak, tak...
RUMMEL. Szczególniéj téż, gdy idzie o wyjaśnienie rzeczy tak drażliwych. Dzięki Bogu przy twojém nieskazitelném imieniu, można się na to ważyć, ale i my porozumiéć się musimy. Hilmar napisał pieśń na twoję cześć. Zaczyna się bardzo pięknie: „W górę wznieśmy sztandar ducha”, a wikary Rohrland, ma miéć stosowną mowę. Naturalnie musisz mu odpowiedzieć.
BERNICK. Dziś wieczór nie jestem w stanie. Czybyś ty nie mógł...
RUMMEL. Niepodobna gdybym chciał nawet. Mowa będzie naturalnie zwróconą do ciebie. Może téż i do nas wypowiedzą słów parę. Porozumiałem się już w tym względzie z Altstedtem i Wiegelandem. Sądzimy, żeś ty powinien odpowiedziéć okrzykiem na cześć naszego towarzystwa. Altstedt doda słów kilka o jego wpływie na wszystkie warstwy społeczne, Wiegeland znów krótko przemówi o konieczności, ażeby moralne podstawy, na których się dziś wspieramy, nie były naruszone nowemi przedsiębiorstwami. Ja zaś zwrócę się do kobiet, których skromniejsze działanie ma także wielkie społeczne znaczenie. Ale ty nie słuchasz.
BERNICK. Tak... to jest... Powiedz mi, czy morze jest bardzo groźne?
RUMMEL. Aha! lękasz się o „Palmę”... Jest dobrze zaasekurowana.
BERNICK. Tak, jest zaasekurowana, jednak...
RUMMEL. I w wybornym stanie, a to najważniejsze.
BERNICK. Hm! Chociażby nawet statek został uszkodzony, to jeszcze nie racya ażeby ludzie potonęli... Statek i ładunek mogą zginąć... Można kufry i papiery ut...
RUMMEL. Do dyabła! Komuż zależy na kufrach i papierach?
BERNICK. Nie zależy... nie, nie, ja tylko chciałem powiedzieć... Słuchaj... Śpiewają znowu.
RUMMEL. To na „Palmie”; (Wiegeland wchodzi z prawéj strony).
WIEGELAND. Na „Palmie”; właśnie ją holują. Dobry wieczór, dobry wieczór, panie radco.
BERNICK. A pan, jako znający morze, ufasz stale, że...
WIEGELAND. Ufam Opatrzności, panie radco. Przytém sam byłem na statku i rozdałem traktaciki, po których spodziewam się błogiego skutku. (Altstedt i Krapp wchodzą z prawéj strony).
ALTSTEDT. Skoro tylko to się uda, wszystko dobrze pójdzie... Ach! dobry wieczór, dobry wieczór!
BERNICK. Czy się co stało, panie Krapp?
KRAPP. Ja nic nie mówię, panie radco.
ALTSTEDT. Cała załoga „Gazeli” spita jak bele. Daję słowo uczciwości, że te bydlęta poginą. (Panna Hessel wchodzi z prawéj strony).
PANNA HESSEL (do Bernicka). Teraz już mogę cię od niego pozdrowić.
BERNICK. Już jest na statku?
PANNA HESSEL. W każdym razie nie długo tam będzie. Pożegnaliśmy się w hotelu.
BERNICK. Trwa w swojém postanowieniu?
PANNA HESSEL. Niewzruszony jak głaz.
RUMMEL (przy oknie). Do licha! z temi nowomodnemi urządzeniami, nie mogę spuścić stor.
PANNA HESSEL. Chcesz pan wyjść? Sądziłam, że teraz...
RUMMEL. Tylko chwilowo. Pani wié przecież, co się gotuje?
PANNA HESSEL. Wiem. Zaraz panu pomogę (bierze sznur). Spuszczę zasłonę na mego szwagra... chociażbym ją podnieść wolała.
RUMMEL. To się późniéj zrobi. Gdy tłum napełni ogród, podniesiemy zasłony, ażeby ujrzeli wszyscy uszczęśliwioną rodzinę... Dom obywatelski powinien miéć szklane ściany.
BERNICK (zdaje się chcieć coś powiedziéć, ale odwraca się szybko i idzie do swego pokoju).
RUMMEL. Teraz zróbmy ostatnią naradę... Chodź, panie Krapp; musisz nam dać niektóre faktyczne objaśnienia. (Panowie wchodzą do pokoju radcy. Panna Hessel spuściła zasłony okien i chce właśnie spuścić je w otwartych drzwiach ogrodowych, gdy Olaf zeskakuje z góry na wschody. Ma on pled na ramionach i zawiniątko w ręku).
PANNA HESSEL. Ach! Boże odpuść, jakżeś mnie przestraszył, dzieciaku!
OLAF (chowając zawiniątko). Cyt, ciociu!
PANNA HESSEL. Czyś ty oknem wyskoczył? Gdzież to tak?
OLAF. Cyt!.. nic nie mów... ja do wuja Jana... tylko do portu. Wiész... muszę go pożegnać... Dobranoc, ciociu! (Wybiega przez ogród).
PANNA HESSEL. Zostań! Olaf... Olaf! (Jan w podróżném ubraniu, z torebką przewieszoną przez ramię, wchodzi ostrożnie przez drzwi prawe).
JAN. Lono!
PANNA HESSEL (odwracając się). Co! Znowu tu wracasz!
JAN. Mam jeszcze parę minut przed sobą. Muszę ją raz jeszcze zobaczyć. Nie możemy rozstać się w ten sposób.
(Panna Bernick i Dina, obiedwie w płaszczach, Dina z workiem podróżnym w ręku, wchodzą drzwiami po lewéj stronie w głębi).
DINA. Do niego... do niego...
PANNA BERNICK. Powinnaś iść do niego, Dino.
DINA. Otóż i on.
JAN. Dino!
DINA. Zabierz mnie pan z sobą.
JAN. Jakto?
PANNA HESSEL. Chciałabyś?...
DINA. Tak. Weź mnie pan z sobą. Tamten pisał do mnie, chce dziś wieczór wszystkim swoje zamiary wyjawić.
JAN. Dino! Ty go nie kochasz?
DINA. Nigdym go nie kochała. Rzuciłabym się do morza, gdybym miała zostać jego narzeczoną. Och! jakże on mnie wczoraj zranił swém wspaniałomyślném przemówieniem! Jakże mi dał uczuć, że raczy podnieść do siebie tak marną, jak ja, istotę! Nie chcę, ażeby uważano mnie w ten sposób. Chcę uciec stąd daleko. Czy mogę z panem odpłynąć?
JAN. Ależ tak, tak, tak po tysiąc razy.
DINA. Nie będę panu ciężarem na długo. Niech mi pan tylko pomoże tam się dostać, a potém trochę z początku coś wynaléźć.
JAN. Wynajdziemy coś, Dino, wynajdziemy.
PANNA HESSEL (pokazując na drzwi pokoju radcy). Cicho! cicho!
JAN. Dino! będę cię nosił na rękach!
DINA. Nie pozwolę na to... Chcę sama dać sobie radę, a tam, to przecież możliwe. Bylem się stąd wydostała. Och! te wszystkie panie... Nie wiecie o tém... one także do mnie napisały. Upominały mnie, ażebym zrozumiała moje szczęście i oceniła, jak on się wspaniałomyślnie znalazł względem mnie. Jutro i pojutrze i codzień będą mi się przyglądać, ażeby ocenić, czy godną jestem mego szczęścia. Na to wszystko bierze mnie obrzydzenie.
JAN. Powiedz mi, Dino, czy dlatego tylko odjeżdżasz? czy ja niczém dla ciebie jestem?
DINA. Jesteś mi droższym, niż świat cały.
JAN. O, Dino!
DINA. Wszyscy mi tu mówią, żem powinna pana nienawidzić, że moim obowiązkiem jest panem pogardzać; ale ja takiego obowiązku nie pojmuję i podobno nigdy nie pojmę.
PANNA HESSEL. Niezawodnie, dziecko, nie pojmiesz.
PANNA BERNICK. I pojąć nie powinnaś. Pójdziesz za nim, jak żona za mężem.
JAN. O, tak!
PANNA HESSEL. Co?... Muszę cię uściskać, Marto. Nie spodziewałam się tego po tobie.
PANNA BERNICK. Wierzę, bom ja się sama tego nie spodziewała. Raz jednak lody muszą być przełamane. Och! co my tu cierpimy z powodu tych ciasnych nawyknień i obyczajów! Zbuntuj się przeciwko nim, Dino, zostań jego żoną. Musi raz stać się coś takiego, co zniweczy wszystkie „nie wypada”.
JAN. Co na to odpowiesz, Dino?
DINA. Chcę zostać twoją żoną.
JAN. Dino!
DINA. Wprzód jednak pragnę pracować, być czémś sama przez się... Ja nie chcę być tą rzeczą, którą się bierze.
PANNA HESSEL. Tak, masz słuszność. Tak być powinno.
JAN. Dobrze, będę czekał i miał nadzieję...
PANNA HESSEL. Że ją zdobędziesz. Ale teraz na statek.
JAN. Tak, na statek. Ach! Lono, siostro droga, jeszcze słówko. (Prowadzi ją w głąb sceny i mówi coś szybko).
PANNA BERNICK. Dino! O, tyś szczęśliwa!... Niech ci się przypatrzę raz jeszcze... raz ostatni... Niech cię uściskam.
DINA. Nie ostatni raz. Nie, najdroższa, ukochana ciociu, zobaczymy się znowu.
PANNA BERNICK. Nigdy! Przyrzecz mi, Dino, że tu nigdy nie wrócisz. (Bierze jéj ręce i patrzy w oczy). Idź do szczęścia, drogie dziecię... po za morze. Och! ileż razy wśród szkoły wyrywałam się duszą po za nie! Tam musi być tak pięknie, horyzonty muszą być szersze, chmury się wyżéj unoszą, swobodniejsze powietrze ludzi otacza.
DINA. Ciociu! ty kiedyś popłyniesz tam za nami.
PANNA BERNICK. Ja? Nigdy, nigdy! Tu jest moje życiowe zadanie.
DINA. Być na zawsze rozłączoną z tobą... Nie... Tego sobie nawet wyobrazić nie mogę.
PANNA BERNICK. Ach! człowiek ze wszystkiém rozłączyć się może, Dino. (Całuje ją). Przyrzecz mi, że go szczęśliwym uczynisz.
DINA. Nie, nie przyrzeknę. Nie cierpię przyrzeczeń. Wszystko będzie tak, jak Bóg pozwoli.
PANNA BERNICK. Masz słuszność; pozostań taką, jaką jesteś: szczerą wobec saméj siebie.
DINA. Taką będę, ciociu.
PANNA HESSEL (kładzie do kieszeni jakieś papiery, które jéj Jan oddaje). Dobrze, dobrze, mój drogi. Ale teraz na statek.
JAN. Niéma już czasu do stracenia. Żegnaj, Lono. Dzięki za twoję miłość. Żegnaj, Marto. Tobie także dzięki za wierną przyjaźń.
PANNA BERNICK. Żegnaj, Janie, żegnaj, Dino. Bądźcie razem szczęśliwi. (Obiedwie z panną Hessel patrzą na Jana i Dinę, którzy szybko oddalają się przez ogród. Panna Hessel zamyka za niemi drzwi i zapuszcza storę).
PANNA HESSEL. Same więc pozostałyśmy, Marto. Tyś utraciła ją, a ja jego.
PANNA BERNICK. Ty... jego?
PANNA HESSEL. Ach! ja go tam już prawie straciłam. Chciał stanąć o własnéj sile, dlatego to wmówiłam mu, że zatęskniłam do kraju.
PANNA BERNICK. Dlatego? Teraz rozumiem, z jakiego powodu wróciłaś. Ale on ciebie znów zapotrzebuje i zawezwie cię.
PANNA HESSEL. Starą przyrodnią siostrę?... Na co mu ona teraz?... Ażeby osiągnąć szczęście, mężczyźni wiele związków rozerwą.
PANNA BERNICK. Prawda! tak czynią zwykle!...
PANNA HESSEL. Ale my będziemy trzymać się razem, Marto.
PANNA BERNICK. Czémże mogę być dla ciebie?
PANNA HESSEL. Możesz być wszystkiém... My przybrane matki.. utraciłyśmy obiedwie nasze dzieci. Jesteśmy teraz same.
PANNA BERNICK. Tak, same. I dlatego wiedz wszystko... Kochałam go...
PANNA HESSEL. Marto! (chwyta ją za rękę). Czy to prawda?
PANNA BERNICK. Treść mego życia zamyka się w tych słowach. Kochałam, czekałam na niego. Rok po roku miałam nadzieję, że powróci... I powrócił... tylko nie patrzał na mnie.
PANNA HESSEL. Tyś go kochała? A przecież tyś to sama dała mu w ręce szczęście.
PANNA BERNICK. Więc dlatego, żem go kochała, nie miałam dać mu szczęścia? Tak jest, kochałam go. Od dnia wyjazdu on był całém mojém życiem. Pytasz może, czy miałam powody do nadziei? Tak sądziłam, może i słusznie.. Ale gdy powrócił!.. zdawało się, że o wszystkiem zapomniał. Nie widział mnie nawet.
PANNA HESSEL. Dina przesłoniła cię, Marto.
PANNA BERNICK. I dobrze się stało. Gdy wyjeżdżał, byliśmy w jednym wieku. Kiedym go znów zobaczyła.. zrozumiałam jasno, żem była dziesięć lat od niego starszą. On żył w słonecznej atmosferze, młodość i zdrowie wciągał w siebie z każdym oddechem; ja zaś siedziałam tutaj i przędłam, przędłam...
PANNA HESSEL. Nić jego szczęścia.
PANNA BERNICK. Tak, była to nić złota, bez śladu goryczy. Nieprawdaż, Lono? byłyśmy obie dla niego dobremi siostrami.
PANNA HESSEL (kładąc jéj rękę na ramieniu). Marto!

(Bernick wychodzi ze swego pokoju).

BERNICK (do panów, którzy w nim zostali). Dobrze. Róbcie, jak chcecie. Gdy czas nadejdzie, będę gotowy. (zamyka drzwi) Ach! jesteście tutaj. Słuchaj, Marto, musisz się trochę przystroić i powiedz Betty, ażeby się także ubrała. Naturalnie, nie potrzeba wielkich tualet, tylko ładnych domowych sukien; ale pośpieszcie się.
PANNA HESSEL. Potrzeba téż szczęśliwych, wyjaśnionych twarzy i promieniejących oczu...
BERNICK. Olaf niech przyjdzie także, chcę go miéć przy sobie.
PANNA HESSEL. Hm! Olaf...
PANNA BERNICK. Powiem to Betty. (oddala się drzwiami w głębi na lewo).
PANNA HESSEL. Nadeszła więc wielka, uroczysta chwila.
BERNICK (chodzi niespokojnie tu i tam). Nadeszła.
PANNA HESSEL. W podobnéj chwili człowiek musi być dumnym i szczęśliwym.
BERNICK (spogląda na nią). Hm!
PANNA HESSEL. Słyszałam, że całe miasto ma być iluminowane.
BERNICK. Tak, podobno.
PANNA HESSEL. Kilka stowarzyszeń stawi się ze swemi chorągwiami. Twoje imię jaśniéć będzie w transparencie. Na wszystkie strony będą rozesłane telegramy: „Podpora społeczeństwa, radca handlowy Bernick wraz ze swą uszczęśliwioną rodziną otrzymał hołd uznania od współobywateli”.
BERNICK. Nie skończy się na tém. Będą krzyczeć: wiwat! Tłum wyciągnie mnie z domu, a ja będę zmuszony kłaniać się i dziękować.
PANNA HESSEL. Ach! Zmuszony!
BERNICK. Czy sądzisz, że w téj chwili czuję się szczęśliwym?
PANNA HESSEL. Nie, nie sądzę, ażebyś mógł czuć się zupełnie szczęśliwym.
BERNICK. Lono! ty mną pogardzasz?
PANNA HESSEL. Jeszcze nie.
BERNICK. Bo téż nie masz prawa mną pogardzać. Lono! ty nie masz wyobrażenia, jak się czuję samotnym w tém marném, skarlałém społeczeństwie, do którego musiałem przystosowywać się rok po roku i przystosowywać moje cele. Cóż ja właściwie dokonałem, jakkolwiek się moje działanie może różnorodnie przedstawiać. Wszystko to są drobiazgi, rzeczy bez wartości! A jednak nic innego, nic większego nie byłoby tu cierpianém. Gdybym był chciał choć krokiem jednym wystąpić poza koło zaklęte tutejszych pojęć, utraciłbym odrazu całą swą potęgę... Wiész że ty, czém jesteśmy my wszyscy, uważani za podpory społeczeństwa? Jesteśmy tylko narzędziami tego społeczeństwa, ni mniéj, ni więcéj.
PANNA HESSEL. Czemu dostrzegasz to dziś dopiéro?
BERNICK. Bo w ostatnich czasach... odkąd tu jesteś... szczególniéj zaś dziś wieczór, wiele bardzo myślałem. Lono! dlaczegóż dawniéj tak cię mało znałem?
PANNA HESSEL. To i cóż?
BERNICK. Nie porzuciłbym cię nigdy. A gdybym cię miał przy sobie, nigdy nie doszedłbym do punktu, na którym teraz stoję.
PANNA HESSEL. A nie myślisz o tém, czém ona dla ciebie być mogła, ona, którąś postawił na mojém miejscu.
BERNICK. Wiem to tylko, że nie była dla mnie taką, jakiéj potrzebowałem.
PANNA HESSEL. Boś nigdy się jéj nie zwierzał ze swoich życiowych celów!... boś nigdy z nią nie zostawał w szczerym stosunku, boś pozwalał na to, by cierpiała z powodu hańby, jaką ci przynosili jéj krewni.
BERNICK. O, tak; wszystko to z kłamstwa pochodzi.
PANNA HESSEL. Więc czemu z kłamstwem nie zerwiesz?
BERNICK. Teraz? Teraz już za późno.
PANNA HESSEL. Pomyśl, Ryszardzie, jakie dobro dają ci te wszystkie krętactwa i pozory.
BERNICK. Żadnego zgoła. Chciałbym zginąć razem z tém zepsutém społeczeństwem. Ale po nas wyrośnie drugie pokolenie; mam syna, dla którego pracuję, jemu to chcę przygotować prawdziwe życiowe cele. Przyjdzie czas, w którym prawda wniknie w życie społeczne i na niéj oprze on byt szczęśliwszy, niż ten, co był udziałem jego ojca.
PANNA HESSEL. Kłamstwo było twoją podstawą. Pomyśl, jakie dziedzictwo synowi zostawisz?
BERNICK (z wielkim niepokojem). Zostawię mu stokroć gorsze dziedzictwo, niżeli to sobie wyobrażasz. Ale raz przecież klątwa ustąpić musi... A przecież... przecież (z wybuchem). Jak mogliście to wszystko na mnie zwalić! Stało się. Teraz muszę brnąć daléj, niepodobna mi się zatrzymać. I nie uda wam się mnie zgubić!

(Hilmar z otwartym listem w ręku wchodzi zmieszany z prawéj strony).

HILMAR. To dopiéro... Betty! Betty!
BERNICK. Co się stało? Czy już idą?
HILMAR. Nie, nie, tylko muszę bez zwłoki z kimciś pomówić. (wychodzi drzwiami na lewo w głębi).
PANNA HESSEL. Ryszardzie... Mówisz, żeśmy tu przybyli, aby cię zgubić. Niech-że ci raz powiem, z jakiego kruszcu odlany jest ten syn marnotrawny, od którego stroni wasze moralne społeczeństwo jak od dotkniętego zarazą. On może się bez was obejść, bo jest teraz daleko.
BERNICK. Ale on chce powrócić.
PANNA HESSEL. Jan nie powróci tu nigdy. Porzucił te miejsca na zawsze, a Dina uczyniła to samo.
BERNICK. Nigdy nie powróci? Dina z nim?
PANNA HESSEL. Tak; zostanie jego żoną. Oboje policzkują wasze cnotliwe społeczeństwo... jak ja niegdyś.
BERNICK. Popłynęli... ona także... na „Gazeli”?
PANNA HESSEL. Nie. Tak drogiéj osoby nie chciał powierzyć niesfornym łotrom. Jan i Dina popłynęli na „Palmie”.
BERNICK. Ha!... więc... daremnie (idzie szybko do swego pokoju, otwiera drzwi i woła) Panie Krapp, zatrzymaj pan „Gazelę”. Niech się dziś na morze nie puszcza!
KRAPP (z za sceny). „Gazela” już jest pewno na morzu, panie radco.
BERNICK (zamyka drzwi i mówi bezdźwięcznym głosem): Za późno... i daremnie.
PANNA HESSEL. Co chcesz powiedzieć?
BERNICK. Nic, nic. Oddal się ode mnie!
PANNA HESSEL. Hm! Słuchaj, Ryszardzie. Jan kazał ci powiedziéć, że mnie powierza swoje dobre imię, które ci niegdyś pożyczył... a które mu ukradłeś w czasie jego nieobecności. Jan milczéć będzie, a ja mogę w téj sprawie postąpić, jak mi się podoba. Patrz, mam w ręku twoje dwa listy.
BERNICK. Masz je! A teraz... teraz chcesz... dziś wieczór jeszcze... może podczas serenady...
PANNA HESSEL. Nie przybyłam tu, ażeby cię zdradzić, tylko żeby cię poruszyć i doprowadzić do wyznania dobrowolnego. To mi się nie udało, pozostań więc w kłamstwie. Patrz... oto drę twoje listy, zbierz ich kawałki, znasz je. Teraz nic już przeciw tobie nie zaświadczy. Teraz bądź spokojny i bądź szczęśliwy, jeśli nim być możesz.
BERNICK (wzruszony). Lono! Czemużeś tego wcześniéj nie uczyniła? Teraz już zapóźno. Teraz zniweczyłem całe swoje życie... niepodobna mi żyć daléj.
PANNA HESSEL. Cóż się to stało?
BERNICK. Nie pytaj... a przecież... żyć muszę, chcę żyć dla mego syna. On to wszystko odpokutuje i nagrodzi.
PANNA HESSEL. Ryszardzie!

(Hilmar szybko powraca).

HILMAR. Nikogo niéma. I Betty także niéma.
BERNICK. Co tobie?
HILMAR. Nie śmiem ci powiedziéć.
BERNICK. Cóż takiego? Mów-że!
HILMAR. A więc... Olaf uciekł na „Gazeli”.
BERNICK (chwiejąc się). Olaf... na „Gazeli”. Nie, ty kłamiesz.
PANNA HESSEL. To prawda. Teraz rozumiem... widziałam, jak oknem wyskoczył.
BERNICK (we drzwiach swego pokoju wola zrozpaczony): Krapp! Za jakąbądź cenę zatrzymać „Gazelę”!
KRAPP (wychodząc na scenę). Niepodobna, panie radco. Jakże pan może myśleć, ażeby...
BERNICK. Musicie ją zatrzymać. Jest na niéj Olaf.
RUMMEL (wychodzi). Co? Olaf uciekł? Niepodobna!
ALTSTEDT (wychodzi). Odeślą go ze sternikiem, panie radco.
HILMAR. Nie, nie; on do mnie napisał; (pokazuje list) powiada, że się ukryje wśród ładunku, dopóki statek nie będzie na pełném morzu.
BERNICK. Nigdy go już nie zobaczę!
RUMMEL. Co znowu! Okręt pewny, dobrze zbudowany... tylko-co naprawiony.
WIEGELAND (który także wyszedł na scenę). We własnych pana warsztatach.
BERNICK. Powiadam wam, że już go nigdy nie zobaczę... Straciłem go, Lono... a teraz widzę, że... on nigdy moim nie był (nasłuchuje). Co to jest?
RUMMEL. Muzyka! Nadchodzi korowód!
BERNICK. Nie mogę teraz przyjąć nikogo.
RUMMEL. To niepodobna!
ALTSTEDT. Niepodobna, panie radco. Pamiętaj-że pan, jak wiele na tém zależy.
BERNICK. Cóż mi teraz wszystko znaczy? Dla kogóż pracowałem?
RUMMEL. I możesz się o to pytać? Wszakże masz nas i społeczeństwo.
WIEGELAND. To wielka prawda.
ALTSTEDT. Nie zapominaj, panie radco, że my...

(Panna Bernick wychodzi lewemi drzwiami. Zdaleka dochodzą dźwięki muzyki).

PANNA BERNICK. Korowód nadchodzi, a Betty niéma; nie rozumiem, doprawdy, gdzie...
BERNICK. Niéma jéj w domu? Widzisz, Lono, nie jest mi ona podporą ani w radości, ani w cierpieniu.
RUMMEL. Odsłonić story! Pomóż mi, panie Krapp, i ty także, Altstedt. Nieodżałowana szkoda, że rodzina jest rozproszona teraz właśnie... sprzecznie z programem. (Za podniesieniem wszystkich stor i zasłon widać naprzeciwko wielki transparent z napisem: „Niech żyje radca Bernick, podpora naszego spółeczeństwa!
BERNICK (cofając się). Precz z tém wszystkiém! nie mogę na to patrzéć! Zgaście to, zgaście.
RUMMEL. Czyś przy zdrowych zmysłach?
PANNA BERNICK. Co mu jest, Lono?
PANNA HESSEL. Pst! (mówi z nią po cichu)
BERNICK. Precz z szyderczym napisem! Czyż nie widzicie, że te wszystkie światła zdają się drwić z nas ognistemi językami?
RUMMEL. Nie.. przyznać muszę.
BERNICK. Ha! ja rozumiem... To wszystko, to światła w domu, w którym trup leży.
KRAPP. Hm!
RUMMEL. Doprawdy, bierzesz to zanadto do serca.
ALTSTEDT. Chłopiec zrobi wycieczkę po za ocean, a potém będziecie go znów mieli.
WIEGELAND. Złóż swoję ufność w Bogu, panie radco.
RUMMEL. Zaufaj téż statkowi; ten przecież, jak sądzę, nie powinien zatonąć.
KRAPP. Hm!
RUMMEL. Gdyby to była jedna z tych pływających trumien, jakie wystawia owo wielkie społeczeństwo...
BERNICK. Czuję to. O! o!

(Pani Bernick, w wielkiéj chustce na głowie, wchodzi drzwiami od ogrodu).

PANI BERNICK. Ryszardzie! Ryszardzie! Czy wiész...
BERNICK. Tak jest, wiem. Ale ty, ty nic nie dostrzegłaś... ty nigdy nie miałaś macierzyńskiego oka.
PANI BERNICK. Słuchaj-że...
BERNICK. Dlaczegoż eś nie czuwała nad nim... A teraz ja go straciłem. Oddaj mi go, jeżeli możesz.
PANI BERNICK. Właśnie że mogę; mam go.
BERNICK. Masz go?
WSZYSCY PANOWIE. Ach!
HILMAR. No, pomyśléć tylko...
PANI BERNICK. Masz go znowu, Ryszardzie,
PANNA HESSEL. Tylko zasłuż na niego.
BERNICK. Masz go?... Naprawdę?... Gdzież on jest?
PANI BERNICK. Nie dowiész się, aż mu przebaczysz.
BERNICK. Cóż mówić o przebaczeniu?... Ale jakżeś się dowiedziała?
PANI BERNICK. Czy sądzisz, że matka nic nie dostrzeże? Byłam w śmiertelnéj trwodze, ażebyś ty się nie dowiedział. Parę słów, które mu się wczoraj wyrwały... potém pokój opróżniony... brak torby podróżnéj i rzeczy...
BERNICK. Tak, tak?
PANI BERNICK. Pobiegłam, znalazłam Aulera, wsiedliśmy do jego żaglowéj łodzi. Amerykański statek miał właśnie odpływać. Bogu niech będą dzięki, zdążyliśmy na czas... weszliśmy na pokład, przeszukano cały okręt. I znaleźliśmy go. O, Ryszardzie! ty go karać nie będziesz.
BERNICK. Betty!
PANI BERNICK. I Aulera także.
BERNICK. Auler! Cóż ty o nim wiész? Czy „Gazela” jest znowu pod żaglem?
PANI BERNICK. Nie; i to właśnie...
BERNICK. Mów-że.
PANI BERNICK. Auler był prawie tak wzruszony, jak ja. Przeszukanie statku zabrało wiele czasu. Zapanowała ciemność. Sternik robił trudności; wtedy Auler odważył się w twojém imieniu...
BERNICK. Cóż?
PANI BERNICK. Zatrzymać statek do jutra.
KRAPP. Hm!
BERNICK. Co za szczęście!
PANI BERNICK. I ty się nie gniewasz?
BERNICK. Betty! Jakiż to nadmiar szczęścia!
RUMMEL. Jesteś sumienny do zbytku.
HILMAR. Tak, skoro idzie o walkę z żywiołami, wówczas o! o!
KRAPP (stojąc w oknie). Oto korowód wchodzi przez ogród.
BERNICK. O, teraz przyjść może.
RUMMEL. Cały ogród pełen łudzi.
ALTSTEDT. Ulica jest natłoczona.
RUMMEL. Całe miasto jest na nogach. Jest to wspaniała chwila!
WIEGELAND. Używajmy jéj pokorném sercem, panie Rummel.
RUMMEL. Wszystkie chorągwie rozpostarte. Co za korowód!... Ach! jest i komitet z Rohrlandem na czele.
BERNICK. Niech że wejdą.
RUMMEL. Ale słuchaj... w podnieconym stanie umysłu, w jakim...
BERNICK. Więc cóż?
RUMMEL. To ja nie będę zmuszony przemówić w twojém imieniu...
BERNICK. Nie, dziękuję ci. Dziś sam przemówię.
RUMMEL. Wiész-że przynajmniéj, co masz powiedziéć?
BERNICK. Bądź spokojny. Teraz wiem to już dobrze.
(Muzyka umilkła. Otwierają się drzwi od ogrodu, wchodzi Rohrland na czele komitetu uroczystości, za nim wchodzi kilku służących, niosących nakryty koszyk. Daléj wchodzą obywatele miasta wszystkich stanów, cały salon jest natłoczony, w ogrodzie i na ulicy widać tłumy z chorągwiami).
ROHRLAND. Szanowny panie radco! Zdumienie, jakie czytam na twojém obliczu, świadczy, że wciskamy się nieoczekiwani do twego szczęśliwego rodzinnego kółka, do twego spokojnego ogniska, otoczeni przez stęsknionych przyjaciół i współobywateli. Ale było to potrzebą serc naszych złożyć ci wyrazy uznania. Tak było już nieraz, ale po raz pierwszy wypowiadamy to jednogłośnie. Nieraz już pragnęliśmy wyrazić ci dzięki za te szerokie moralne podstawy, na których chcesz oprzéć nasze społeczeństwo...
GŁOSY W TŁUMIE I WIEGELAND. Brawo! Brawo!
ROHRLAND. Dzisiaj czcimy cię szczególniéj jako przewidującego, niezmordowanego, zapominającego o sobie, ofiarnego współobywatela, który podjął inicyatywę przedsiębiorstwa, co według jednomyślnych poglądów rzeczoznawców nada nową dźwignię dobrobytowi i pomyślności naszego społeczeństwa.
GŁOSY. Brawo! brawo!
ROHRLAND. Panie radco! przez szereg lat byłeś pan jaśniejącym przykładem dla wszystkich. Nie mówię tu o wzorowém życiu rodzinném, ani też nieskazitelném moralném prowadzeniu. O tém mówi się w ścisłych kółkach, a nie wśród podobnéj uroczystości. Ja chcę podnieść tylko obywatelską działalność, którą wszyscy osądzić mogą. Wspaniałe okręty wychodzą z twoich warsztatów i na dalekich morzach rozwijają swoje flagi. Nieskończona liczba szczęśliwych robotników spogląda na ciebie, jak na ojca. Otwierając im nowe pole zarobków, powołując do życia nowe przedsiębiorstwo, ugruntowałeś dobrobyt setek rodzin. Innemi słowami, jesteś prawdziwym filarem naszego społeczeństwa.
GŁOSY. Słuchajcie! słuchajcie! Brawo!
ROHRLAND. I właśnie ten blask bezinteresowności, cechujący całą twoję tak nieskończenie dobroczynną działalność, podnosi jéj całe znaczenie w chwili, gdy masz nas obdarzyć — nie lękam się wypowiedziéć tego prozaicznego słowa bez omówień — gdy masz nas obdarzyć koleją żelazną.
WIELE GŁOSÓW. Brawo! brawo!
ROHRLAND. Jak słyszymy, to przedsiębiorstwo natrafia na trudności, powstające głównie z małodusznych, samolubnych względów..
GŁOSY. Słuchajcie! słuchajcie!
ROHRLAND. Wiadomém jest, że niektóre osobistości, nie należące do naszego społeczeństwa, potrafiły wmówić pracującym mieszkańcom miasta, że tu chodzi o zyski, które umieli sobie zapewnić ci, co myślą tylko o dobru ogólném.
GŁOSY. Tak, tak. Słuchajcie! słuchajcie!
ROHRLAND. Ta godna pożałowania pogłoska doszła naturalnie do twojéj wiadomości, panie radco, ale pomimo to, stoisz niezachwianie przy twojém przedsiębiorstwie, bo wiész, iż dobry obywatel nietylko swoje rodzinne miasto miéć powinien na oku.
RÓŻNE GŁOSY. Nie, nie! tak, tak!
ROHRLAND. Więc téż, uznając w tobie współziomka i obywatela, człowieka w całém tego słowa znaczeniu, niesiemy ci nasze hołdy. Oby twoje przedsiębiorstwo prawdziwe i trwałe korzyści przyniosło naszemu społeczeństwu... Koléj żelazna jest to droga, którą mogą się do nas dostać szkodliwe pierwiastki, ale także możemy się ich szybko pozbyć za jéj pomocą. A niestety, od zepsutych zagranicznych żywiołów i teraz nie możemy się uważać za zupełnie wolnych. Właśnie jednak, jak wieść głosi, w ten świąteczny wieczór pozbyliśmy się szczęśliwie niektórych prędzéj, niż się można było tego spodziewać.
GŁOSY. Pst! pst!
ROHRLAND. Uważam to za pomyślną wróżbę dla przedsiębiorstwa; a że tutaj téj kwestyi dotykam, jest najlepszym dowodem, że znajdujemy się w domu, w którym względy etyczne stoją wyżej od związków rodzinnych.
GŁOSY. Słuchajcie! słuchajcie! Brawo!
BERNICK (przerywając). Pozwólcie...
ROHRLAND. Jeszcze tylko słów parę, panie radco... Działając dla dobra miasta, nie myślałeś z pewnością o żadnych zyskach, jednakże nie możesz odrzucić skromnéj oznaki uznania od wdzięcznych obywateli... zwłaszcza téż w ważnéj chwili, w któréj według zapewnienia ludzi, znających się na rzeczy, stoimy na progu nowéj epoki...
WIELE GŁOSÓW. Brawo! słuchajcie! słuchajcie!

(Rohrland daje znak służącym, którzy zbliżają się z koszem. Członkowie komitetu wyjmują z niego po kolei przedmioty wspomniane).

ROHRLAND. Ofiarujemy ci, panie radco, srebrny serwis do kawy. Niech przystraja on twój stół, gdy, jak to się często zdarzało, i nadal będziemy mieli przyjemność gromadzenia się w twym gościnnym domu. — Prosimy także i was, panowie, którzy z taką gotowością staliście przy najpierwszym z naszych współobywateli, ażebyście chcieli przyjąć mały upominek na pamiątkę téj chwili. Ten srebrny puhar należy się panu Rummel, który tyle razy przy pieniących się puharach wymownemi słowy walczył w imieniu obywatelskich spraw naszego społeczeństwa. Obyś pan miał często sposobność puhar ten wnosić i wypróżniać. — Panu, szanowny panie Altstedt, ofiarujemy album z fotografiami współobywateli. Znane pańskie i uznane powszechnie uczucia ludzkości zjednały panu przyjaciół we wszystkich stronnictwach. — Panu zaś, panie Wiegeland, ofiarujemy do twego gabinetu te moralne przepisy, wypisane na welinowym papierze, w ozdobnéj oprawie. Doszedłeś pan do głębokich poglądów na życie, a pracę swą uszlachetniałeś wyższemi myślami. (Zwracając się do tłumu). A teraz, przyjaciele, niech żyje radca handlowy Bernick oraz jego towarzysze walki! Niech żyją podpory naszego społeczeństwa!
TŁUM. Niech żyje radca Bernick! Niech żyją podpory społeczeństwa! Wiwat! wiwat! wiwat!
PANNA HESSEL. Winszuję, szwagrze! (Milczenie pełne oczekiwania).
BERNICK (poważnie i powoli). Współobywatele! Wasz rzecznik powiedział, że stoimy dzisiaj na progu nowych czasów, i mam nadzieję, że ta przepowiednia się sprawdzi. Zanim się to jednak stanie, musimy zdobyć sobie prawdę... prawdę, która do dnia dzisiejszego zewsząd była wygnaną. (Zdumienie słuchaczów). Muszę zacząć od odrzucenia pochwał, któremi mnie obsypał pan wikary. Nie zasłużyłem na nie, bo aż do téj chwili nie byłem bezinteresownym, a choć nie zawsze myślałem o samym zysku, to jednak pragnienie potęgi, wpływu, uznania, były to główne sprężyny moich działań.
RUMMEL (półgłosem). Co to jest?
BERNICK. Jednakże nie mam powodu robić sobie wyrzutów co do moich współobywateli, bo sądzę, że do téj chwili byłem jednym z najpożyteczniejszych pomiędzy niemi.
WIELE GŁOSÓW. Tak, tak, tak.
BERNICK. Ale oskarżam się o to, że często używałem z braku odwagi dróg krzywych, gdyż znałem upodobania naszego społeczeństwa i lękałem się, ażeby, jak to się często dzieje, nie upatrywano w każdéj sprawie nieuczciwych pobudek... A teraz przychodzę do najważniejszéj rzeczy.
RUMMEL (niespokojny). Hm! hm!
BERNICK. Rozeszły się tu pogłoski o wielkich zakupach ziemi. Te ziemie wszystkie ja zakupiłem, ja jeden.
STŁUMIONE GŁOSY. Co on mówi? Radca? Radca Bernick?
BERNICK. Ziemie te obecnie znajdują się w moich rękach. Naturalnie zwierzyłem się z moich zamiarów panom Rummel, Altstedt i Wiegeland, i porozumieliśmy się w tym względzie.
RUMMEL. To nieprawda! Dowodów! dowodów!
WIEGELAND. Nie porozumiewaliśmy się nigdy!
ALTSTEDT. Muszę przyznać.
BERNICK. Słusznie. Nie porozumieliśmy się jeszcze co do rzeczy, którą chcę teraz powiedziéć. Mam przecież nadzieję, że panowie zgodzą się na to, com dziś wieczór postanowił, aby te ziemie puścić na akcye; kto zechce więc, może miéć udział w interesie.
WIELE GŁOSÓW. Wiwat radca Bernick! Niech żyje!
RUMMEL (cicho do Bernicka). Jakaż to nikczemna zdrada!
ALTSTEDT (tak samo). Sprzątnąć nam to z przed nosa!
WIEGELAND. Na szatana! Biada mi! Cóż-em powiedział!
TŁUM (zewnątrz). Wiwat! wiwat! wiwat!
BERNICK. Uciszcie się, panowie. Nie mam prawa do tych okrzyków, bo tego postanowienia nie uczyniłem odrazu. Miałem zamiar wszystko dla siebie zachować. Mam bowiem przekonanie, że ta własność najlepiéj opłaciłaby się, będąc w jedném ręku. Macie przecież wolny wybór, ale jeżeli chcecie, jestem gotów zarządzać nią wedle moich planów.
GŁOSY. Tak! tak!
BERNICK. Wprzód jednak, moi współobywatele dobrze poznać mnie muszą. Niech każdy wówczas osądzi, na czém polegać będą owe nowe czasy, które od dziś zacząć się mają. Dawne, ze swemi udawaniami, kuglarstwem, próżnością, kłamliwą uczciwością i marnemi względami niech staną otworem, jak muzeum ku powszechnéj nauce; a do tego muzeum — nieprawdaż, panowie — darujemy tak serwis do kawy, jak puhar, album i moralne przepisy, pięknie oprawne na welinie.
RUMMEL. Naturalnie.
WIEGELAND (mruczy). Skoroście wszystko inne zabrali...
ALTSTEDT. Bądźcie tak dobrzy...
BERNICK. A teraz następuje mój główny rachunek ze społeczeństwem. Wypowiedziano tu głośno, że opuściły nas dzisiaj zepsute żywioły; otóż ja mogę do tych słów dodać coś, o czém nikt nie wie. Człowiek, o którym była tu mowa, nie sam wyjechał. Towarzyszy mu, ażeby żoną jego zostać...
PANNA HESSEL (głośno). Dina Dorff!
ROHRLAND. Co?
PANI BERNICK. Co mówisz? (wielkie wzburzenie w tłumie).
ROHRLAND. Porzuciła? Uciekła?... z nim... Niepodobna!
BERNICK. Ażeby żoną jego zostać, szanowny panie! Dodam do tego coś jeszcze. (po cichu). Betty! zbierz odwagę i znieś, co teraz nastąpi. (Głośno). Należy skłonić głowę przed człowiekiem, który wspaniałomyślnie przyjął na siebie cudzą winę. Współobywatele!... precz z kłamstwem, omało nie zatruło ono całéj mojéj istoty. Dowiedzcie się wszystkiego. Ja-to przed piętnastu laty byłem tym winowajcą.
PANI BERNICK (drżącym głosem). Ryszardzie!
PANNA BERNICK (tak samo). Ach! Janie!
PANNA HESSEL. Nakoniec odnalazłeś samego siebie. (Milczące zdumienie wśród obecnych).
BERNICK. Tak jest, panowie, jam przewinił, a on kraj opuścił. Zatrzéć kłamliwe pogłoski, które wówczas powstały, dziś już niepodobna. Ja jednak milczałem wobec nich przez lat piętnaście. Czy dziś doprowadzą mnie one do upadku... to niech każdy sam sobie rozważy.
ROHRLAND. Co za grom! Najpierwszy obywatel miasta! (Ciszéj do pani Bernick) Jakże nad panią ubolewam!
HILMAR. Takie wyznanie! No, już muszę powiedziéć...
BERNICK. Dziś nie chcę słyszéć o żadném postanowieniu. Idźcie panowie do domu, ażeby się namyśléć... wejrzéć we własną istotę. Gdy się umysły uspokoją, pokaże się dopiéro, czym stracił lub zyskał. Żegnam panów. Sam muszę jeszcze wiele odpokutować, ale to już jest rzeczą mego sumienia. Dobranoc. Precz z wszystkiemi uroczystemi przygotowaniami! Czujemy wszyscy, że one nie są na miejscu.
ROHRLAND. Nie, z pewnością. (Ciszej do pani Bernick). Uciekła! a zatém nie była mnie godną. (Półgłosem do członków komitetu). Tak, panowie, po tém, co zaszło, sądzę, iż najlepiéj uczynimy, rozchodząc się po cichu.
HILMAR. Jakże tu jednak daléj podnosić duchowy sztandar, który... O! o!

(Wieść rozniosła się szeptem z ust do ust. Niektórzy uczestnicy pochodu rozchodzą się przez ogród. Rummel, Altstedt, Wiegeland odchodzą, zamieniając ciche, ale gwałtowne słowa. Hilmar wysuwa się na prawo. W salonie zostają w milczeniu Bernick, jego żona, siostra, panna Hessel i Krapp).

BERNICK. Betty! czy możesz mi przebaczyć?
PANI BERNICK (spogląda na niego z uśmiechem). Czy wiesz, Ryszardzie, żeś mi teraz dał nadzieję dobréj przyszłości?
BERNICK. Jakto?
PANI BERNICK. Przez wiele lat sądziłam, żem cię niegdyś posiadła, a potém utraciła, ale teraz moim będziesz.
BERNICK (obejmując ją). Betty! jestem twoim. Teraz dopiéro poznałem cię prawdziwie przez Lonę. Ale niechże Olaf tu przyjdzie.
PANI BERNICK. Zaraz go będziesz miał... Panie Krapp! (Mówi z nim po cichu w głębi. Krapp wychodzi do ogrodu. Tymczasem pogaszono wszystkie światła i transparenty na przeciwległych domach).
BERNICK (półgłosem). Dzięki ci, Lono; uratowałaś to wszystko, co najlepszego było we mnie i dla mnie.
PANNA HESSEL. Tego tylko pragnęłam.
BERNICK. Tak... albo nie? Nie mogę cię zrozumieć.
PANNA HESSEL. Hm!
BERNICK. Więc niéma w tobie nienawiści? Nie szukasz zemsty? Dlaczegożeś powróciła?
PANNA HESSEL. Stara miłość nie rdzewieje.
BERNICK. Lono!
PANNA HESSEL. Gdy Jan opowiedział mi, jak rzeczy stały, przysięgłam sobie, że bohater mojéj młodości musi żyć w prawdzie — swobodny.
BERNICK. Czyż ja zasłużyłem na to?
PANNA HESSEL. My, kobiety, nie pytamy o zasługę, Ryszardzie.

(Auler z Olafem wchodzą przez ogród).

BERNICK (idąc naprzeciw). Olaf!
OLAF. Ojcze! ja tego już nigdy nie zrobię!
BERNICK. Nie uciekniesz?
OLAF. Obiecuję to, ojcze!
BERNICK. A ja ci obiecuję, że nigdy nie będziesz miał do tego powodu. Od dnia dzisiejszego chcę, żebyś wzrastał nie jako dziedzic mych życiowych zadań, ale jak człowiek, który je sam sobie wytknąć powinien.
OLAF. Więc ja mogę zostać tém, czémbym pragnął?
BERNICK. Możesz.
OLAF. Dzięki ci, ojcze!... tylko słuchaj... ja nie chcę być podporą społeczeństwa.
BERNICK. Tak? I dlaczegoż-to?
OLAF. O... ja myślę, że to musi być bardzo nudne.
BERNICK. Będziesz porządnym chłopcem, Olafie, a nad to, co Bóg da. — Ach! ty tutaj, Aulerze?
AULER. Wiem, panie radco... jestem oddalony.
BERNICK. Zostaniemy z sobą, Aulerze, przebacz mi...
AULER. Jakto? Przecież statek dziś nie odpłynął?
BERNICK. I jutro także nie. Dałem ci za krótki termin. Trzeba z gruntu naprawić „Gazelę”.
AULER. To się zrobi panie, radco... nawet za pomocą nowych maszyn.
BERNICK. Tak będzie dobrze, Aulerze. Gruntownie i uczciwie. Wiele u nas rzeczy wymaga gruntownéj i uczciwéj naprawy. A teraz dobranoc!
AULER. Dobranoc, panie radco... i dziękuję, dziękuję, dziękuję! (wychodzi na prawo).
PANNA HESSEL. No, więc już wszyscy poszli.
BERNICK. Jesteśmy sami. Moje nazwisko nie jaśnieje już na transparencie. Światła w oknach pogasły.
PANNA HESSEL. Czy pragniesz, ażeby je znów zapalono?
BERNICK. Za nic! Gdzież ja zaszedłem! zadrżelibyście ze zgrozy, gdybyście się tego domyślali. Teraz jest mi tak, jak gdybym po zatruciu powrócił do zmysłów i spokoju. Czuję to, mogę być jeszcze młodym i zdrowym. Chodźcie bliżéj... przytulcie się do mnie. Chodź tu, Betty, chodź, Olafie, mój synu! i ty, Marto. Przez ileż lat nie zważałem na ciebie!
PANNA HESSEL. Bardzo wierzę. Wasze społeczeństwo nie zwraca uwagi na kobietę.
BERNICK. Wielka prawda... i właśnie dlatego... Tak, Lono, to stanowczo ułożone: pozostaniesz z Betty i ze mną.
PANI BERNICK. Tak jest, Lono, zostaniesz z nami.
PANNA HESSEL. Jestem za was odpowiedzialna. Bo przecież jesteście młodemi ludźmi, którzy się tylko-co odnaleźli, a ja jestem waszą opiekunką. Ja i ty, Marto... dwie stare ciotki... Czemu się przyglądasz?
PANNA BERNICK. Jak się niebo wyjaśniło! Jakie piękne morze! „Palma“ ma szczęście.
PANNA HESSEL. Ma téż szczęście na pokładzie.
BERNICK. A my... czeka nas dzień ciężkiéj, poważnéj pracy, mnie szczególniéj. Ale niech będzie, co chce. Ufajcie mi tylko, wy wierne i szczere. Nauczyłem się dziś tego jeszcze, że kobiety są prawdziwemi podporami społeczeństwa.
PANNA HESSEL. Toś się, szwagrze, niepewnéj mądrości nauczył. (Kładzie mu rękę na ramieniu). Swoboda i prawda... oto podpory społeczeństwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.