Przejdź do zawartości

Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/Skarb ukryty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Zmorski
Tytuł Podania i baśni ludu w Mazowszu
Podtytuł (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)
Data wyd. 1852
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Skarb ukryty.



Baśń.

Jan parobczak był to zuch,
Śmiał się z strachów i upiorów,
A topielców, czartów, zmorów
Bał się — gdyby pająk much.

A. Niewiarowski.

Możny jeden, ale zły i łakomy pan, choć bez pracy wziął dziedzictwem liczne a zyskowne włości, i skarbiec w złoto, w srebro bogaty, nie przestając wszelakoż na tém co posiadał, całe życie łożył tylko na pomnożenie zbiorów, — nie dbając, w swém zaślepieniu, czyli godziwie, albo niegodziwie. Więc nie dość, że przez wiek wszystek nie wsparł biednego w potrzebie, chociażby kawałkiem chleba, — ale na podobieństwo upiora, co się człowieczą krwią tuczy, wyciskał z ludzi ostatnie mienie i krew ich.
Ludzie nieszczęśni we włościach jego, pracą i głodem wycieńczeni srodze, podobniejsi byli marom, niżeli żywym stworzeniom; pomimo to przecie, okrutny pan coraz ich srożéj gnębił. — Lud marzł w zimie w lichych chatach, przez pół z poszycia odartych, bez iskierki ognia w piecu; — bo skąpy pan z niezmiernych kniei nie dał wziąść gałązki drwa; na przednówku marł z puchliny, żołędziowego najadłszy się chleba; w lecie ginął w niemocy od znoju i skwarów; w jesieni z pijaństwa, — przepijając w arendzie całoroczną pracę: bo pan za wymuszoną gwałtem robociznę zawdy kartkami na gorzałkę płacił. A tymczasem skarby skąpca rosły z każdym dniem widomie. — Darmo mu ludzie pobożni, darmo bogobojna żona, przypominali by się upamiętał, — grożąc za ludzką krzywdę sprawiedliwą karą Boża; on śmiał się z gróźb i przestróg, a żonie pogroził pięścią by mu w sprawy nie wglądała.
Jako zaś łakomi ludzie nikomu wierzyć nie radzi, ale własnego cienia ustrzedzby się chcieli, — tak téż i ten oto chciwiec, trwożliwy o swe pieniądze wynalazłszy w zwaliskach starego lamusu opustoszałe piwnice, poprzenosił do nich jednéj nocy wszystkie skarby tajemnie. — Nazajutrz — (było li to dopuszczenie Boże, czy że się okrutnik dźwigając noc całą oberwał?) legł chory w lożu; a niechcąc wołać ani lekarza, ani księdza, ażeby im nie zapłacić, skonał — klnąc w chwili śmierci niebu i ziemi. Że był szlachcic i bogaty, chociaż zmarł bez rozgrzeszenia, pochowano go jednak za wsią na smętarzu, w lochach pod starą kaplicą.
Alić w kilka dni po jego pogrzebie, ukazał się znak widomy, jako o pomstę do Boga woła krzywda biednych, — i jako dusza co się za żywota w ziemskich utopiła dobrach, po śmierci odjąć się od nich nie mogąc, cierpi męki potępienia. Każdego dnia o północy — widywali wszyscy ludzie — umarły dziedzic wychodził z smętarza, śmiertelnym okryty całunem; a obszedłszy w koło gumna, znikał w sadzie po za dworem, — i aż nad samém dopiero świtaniem powracał nazad do grobu.
Z razu trwoga niesłychana ogarnęła gminę cała przed tak okropném zjawieniem; o zmroku już żadna żywa dusza nie śmiała zajrzéć do sadu, — a z nadchodzącą północą wszystko kryło się po chatach, i z drzeniem słuchało, ścisnąwszy się w kupę, ponurego owczarskich psów wycia, gdy mimo gumien szedł potępieniec. —
Wszakże pomału — pomału, nawet dzieci i kobiety oswoiły się ze strachem; a co śmielszych chłopaków wzięła piéc ciekawość, wyśledzić w sadzie upiora, co robi? Uwziąwszy się więc, wypatrzyli rychło, że strach wszedłszy do sadu, kroczył do starego lamusu, i znikał w jego zwaliskach do świtu.
To gdy nazajutrz w karczmie rozpowiadały chłopaki, starzy odgadnęli zaraz, że pewnie na miejscu owém zmarły przechował pieniądze; szli zatém na dwór do pani, którą serdecznie kochali, radząc, żeby szukać kazała. Wyprawieni ze dwora słudzy szukali pilnie dzień cały, — napracowali się srodze, przerzucając stosy gruzów; a w wieczór, nic nie znalazłszy, wrócili znużeni do domów.
Był zaś tam we dworze na ów czas parobek, imieniem Jan, — jedyny czy do roboty, do wypitki czy wybitki, — a zuch i zawadjaka coby djabłu nie zszedł z drogi. Ten za dni kilka po marném szukaniu, przyszedł do pokoju pani, a pokłoniwszy się do kolan jéj, prosił, by mu pozwoliła na swą rękę szukać skarbu.
„Pan Bóg z tobą miły Janku!“ — odpowiedziała mu wdowa: — „jeśli on ci dopomoże, ja dajęć wolność ku temu; a gdybyś za Jego wolą przenajświętszą co znalazł, podzielim się sprawiedliwie.“ —
W tenże więc dzień, kiedy zmierzchło dobrze, — a był wieczór dżdżysty i ciemny, — Jan szedł z rodzonym na smętarz. — Otwarli wrota kaplicy, — odemknęli ciężkie żelazne drzwi grobów, — i śmiały parobczak, skrzesawszy ognia, spuścił się do lochu, przykazawszy bratu wchód za sobą zawalić, — zamknąć za sobą kaplicę, — a we wsi nie powiadać o niczém nikomu.
Przy jasnym blasku smolnego łuczywa, znalazł wnet trumnę swego niegdy pana, świecąca między minnej świeżym złocistym galonem. Tuż obok niéj stała druga, z prostego dębowego drzewa, zdrowa jeszcze, jakby dziś spuszczona: Jan odćwiekował ją żywo, wyjął leżącego w niéj trupa, i zawlokłszy w kąt lochu, sam jego okrył się całunem, a potém legł cichutko w trumnie, wiekiem się przysłaniając. Nie długo leżał, a oto i północ przyszła. Potępieniec z okropnym poruszył się jękiem, — odrzucił wieko z łoskotem, — powstał: a blada posępna łuna, bijąca od jego trupiéj głowy, oświeciła cały loch.
Jan, patrząc nań przez szparę, czuł jak mu zimne mrowie od wielkiego palca w nogach szło do głowy i włosy dębem stawały; — lecz nie czas było namyślać się już: zebrał całą odwagę do serca, i odrzuciwszy wierzch z trumny, stanął przed swoim nieboszczykiem panem.
— „Kto tutaj?“ — podziemnym głosem odezwało się widmo.
— „To ja, Jan Zmora, parobek twój panie.“ —
— „Po co tu przyszedłeś?“
— „Służyć ci panie po śmierci, — jakom ci służył za żywota.“ —
— „Żywyś ty, czy umarły?“ — zapytał strach. —
— „A dyć umarly, mój panie. Nie mogłem żyć już dłużéj ze strasznego żalu po moim drogim panisku, a konając uprosiłem, żeby mnie chociaż przy was pogrzebali.“ —
Upiór nie dowierzając obszedł go wkoło, wietrząc, czy żywéj nie poczuje duszy; ale Jan tak się od stóp do głowy trupim owinął całunem, że cuchnął wszędzie niby trup.
— „Kiedyżeś umarł?“
— „W niedzielę.“
— „A kiedyś chowany?“
— „Dzisiaj o południu.“ —
— „A na którą idziesz drogę?“
— „Na tę, co i ty — mój panie! bo cię na krok nie odstąpię.“ —
— „To chodź za mną,“ — rzecze nieboszczyk. — No, idźże przodem. —
— „Nie, — mój panie! idź ty przodem, a ja za tobą, jakom chodził za żywota.“ —
Szedł tedy upiór milcząc po schodach ku górze, a Jan za nim krok w krok tuż. Kiedy stanęli u wnijścia umarły zawołał głośno:
— „Otwórzcie się drzwi!“ — i ogromne drzwi żelazne odwaliły się z łoskotem.
Minęli ciemną kaplicę, — i znowu na rozkaz upiora otwarły się jéj podwoje. — Kiedy pośrodkiem smętarza wązką przechodzili ścieszką, Jan widział w lewo i w prawo gromady duchów powstające z mogił: jedne klękały przy krzyżach swoich, modląc się z cicha, — drugie siadłszy na mogiłach, jęczały i łkaly smutnie, — a upiory i strzygi biegły za smętarz z ludzi krew przez noc ssać. — Z smętarza zwyczajną drogą kroczył potępieniec ku dworowi, i ominąwszy gumna, wszedł do sadu, a wreszcie między zwaliska lamusu.
— „Otwórz się!“ zawołał umarły: — i ogromny kamień leżący u wnijścia odwalił się na bok, odkrywając zbutwiałe schody piwnicy. — Nieboszczyk przodem, parobek śmiały za nim, weszli do pustego sklepu, krwawém gorejącego światłem.
Na okrąg ścian w kotłach, w garncach mnogich stały złote i srebrne pieniądze, czyszcząc się z grzechów swojego pana we krwawym płomieniu; w pośrodku leżał wielki płaski głaz.
— „Licz pieniądze!“ — ponuro odezwało się straszydło.
— „Licz ty je sam, panie, — jakoś je za życia liczył,“ — odpowiedział Jan parobczak.
Umarły wtedy począł na płaskim kamieniu liczyć, garnek po garnku, kocił biorąc po kotle, pieniądze, — od ostatniego poczynając, a na pierwszym kończąc groszu. — Kiedy zaś wszystkie policzył, zawołał na parobczaka:
— „No! czas nam już nazad w drogę,“ — i wyszedł z lochu, — Jan za nim.
— „Zamknij się!“ — zawołał parobek, gdy wyszli na wierzch ziemi; ale na słowa żywego człowieka kamień został nieporuszony, zostawując wolny wchód do skarbów. — I podwoje u kaplicy, i drzwi żelazne grobów również otworem zostały, choć Jan zamknąć im się rozkazywał.
Zaledwie podążyli znijść po schodach między trumny, kury ozwały się po raz trzeci: i umarły bezwładnie upadł na swoje posłanie. Grobowa jasność zagasła na jego twarzy, a wieko samo zatrzasło się na trumnie. — Śmiały parobczak natenczas, ażeby upiór nie mógł więcéj wstawać, przebódł mu serce osikowym kołem a trumnę dziewięćkroć lipowém opasał łykiem. — Potém, wyszedłszy z lochu do kaplicy, klęknął przed ółtarzem i gorąco dziękował Bogu za okazaną sobie łaskę. —
Kiedy już był dzień dobry, poszedłszy najpiérw z dobrą wieścią do pani, kazał założyć do fury cztéry konie, i przewiózł z lamusu skarb wszystek. — W kilka zaś dni, za zgodą pani, Jana i całéj gminy, tak rozdziélono znalezione piéniądze: jedną ćwierć dano na kościół, — drugą na wszystkich biédnych ludzi, których nieboszczyk krzywdził przez życie swe całe, — trzecią część wzięła pani wdowa, — czwartą parobek Jan. —
Tak Jan, z chudego pachołka zostawszy bogaczem, zakupił sobie tęgi kawał ziemi, i w pracy, uczciwości a prostocie świętéj żyje dotąd na Mazurach, — opowiadając, gdy mu się gość zdarzy, jakową sztuką znalazł skarb ukryty. — Jeśliby się więc miał znaleść kto taki, coby wątpił o prawdzie téj powieści, może się iść spytać jego samego. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.