Przejdź do zawartości

Po co? (bajka)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Po co?
Pochodzenie Przędze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

PO CO?
BAJKA



Bławatek szafirowy kichnął tak silnie, że aż ładnie ząbkowane płatki jego zafruwały, i do tuż obok leżącej Ostróżki zawołał:

— A niechże go białe grady wytłuką, albo słońce niemiłosiernie spali! Cóż to za zapach przebrzydły i nieznośny! Toż-to od tego na śmierć zakichać się można! Jak żyję, niczem podobnem nie oddychałem!
— Ehe! kochanie moje! — wesołym tonem ozwała się na to zielona gałąź Bylicy — widać to zaraz, że liście masz długie, ale rozum krótki! W niebo wiecznie swem szafirowem okiem spoglądasz, więc o niczem, co się na ziemi dzieje, nie wiesz. Ja zaś, którą bajki chłopskie po całym świecie noszą, znam wszystko, rozumiem wszystko, wiem też dobrze, od czego przykry ten zapach pochodzi.
— Bardzo przykry — z cichym jękiem podjęła Ostróżka — i pojąć nie mogę, skąd się tu bierze, bo u nas w polu nic woni podobnej nie wydawało nigdy.
— Oj, jak to można w tym okropnym zaduchu wspominać choćby o woniach? Ja wprost duszę się tutaj, omdlewam, nie wytrzymam, skonam!
Tak wyrzekała, srodze przytem jęcząc, gwiazda prześliczna, ze śnieżnie białymi promieniami dokoła żółtego środka, której na imię było Chryzantema. Gdy zaś tak wyrzekała, jeden ze śnieżnych promieni jej, czyli płatków, omdlały i zwątlony w dół zwisnął, zupełnie jak opuszczające się w smutku uszka zwierzęce. A mądra Bylica, tęgo na twardej łodydze trzymająca swe głęboko wcięte i białym atłasem podszyte liście, żartowała:
— Oj, wy, twarzyczki ładnie malowane, pieszczoszki i faworytki słońca, gdybyście tak, jak ja, po chatach chłopskich przez setki lat wędrowały, oswoiłybyście się z wynalazkami ludzkimi i nie jęczały tak, nie mdlały, nie konały przy każdem zbliżeniu do wielkiej, do mądrej ludzkości! Ja wiem, co to tak pachnie, że roślinę aż mdłości porywają; wiem, wiem!
— A więc cóż to jest takiego? powiedz, Bylico! — poważnie ozwał się Dzwonek jednostronny, bo z jednej tylko strony wysmukłej swej łodygi mający długi rząd liliowych kieliszków.
— Powiedz, By-li... — zaczął Bławatek i nie skończył, bo znów raz po razie kichać zaczął.
— Powiedz! powiedz! — jednogłośnie przemówiły: Ostróżka fijoletowa, Powój różowy, Chryzantema i duży, żółty Rumian farbiarski, a Bylica, chwilę pomilczawszy, odpowiedziała:
— To jest mydło.
Ale kwiaty na to westchnęły tylko i Bławatek wtedy dopiero, gdy kichać przestał, zapytał:
— A zkądże ty, Bylico, wiedzieć możesz, jak się to nazywa?
— A no — odrzekła Bylica — mówiłam już przecie, że bajki mię po chłopskich chatach noszą, a czasem to i do pałaców...
Nie dokończyła i, pomimo, że rozmaite rzeczy ludzkie dość z blizka znała, wzdrygnęła się i upadła na towarzyszy, wołając i stękając:
— Oj, oj, oj! tego już i ja się nie spodziewałam! Tego to już i ja znosić nie mogę. To jest okropne!
Bo do uprzedniego, ckliwego zapachu mydła przyłączył się teraz zapach inny, daleko jeszcze mocniejszy i przykrzejszy, od którego Bławatek już nie kichać, ale kaszlać począł, a Ostróżka w zamian tak się rozkichała, że aż śpiczaste jej ostrogi wzajem o siebie uderzały, Dzwonek zaś począł w liliowe kielichy bić na trwogę, Chryzantema aż dwa naraz uszka w dół opuściła, a Rumian w sposób tak gruby, jak sam był grubym, klątwami wybuchnął:
— A bodaj cię osty zakłuły i bluszcze ziemne na śmierć udusiły! Bodaj cię wiatr srogi złamał a kret czarny z łona ziemi wyrzucił! Bodaj ci korzenie pędraki poprzegryzały, a łodygę miliony mszyc oblazły!
Tu Chryzantema cienkim głosikiem grubemu głosowi Rumiana zawtórowała:
— Bodaj cię słodkie krople rosy z daleka omijały! Bodajby nigdy nie musnęło cię skrzydło motyle!
— Lecz coby to być mogło? — zagadnęły wszystkie razem. — Niechże przynajmniej wiemy co wydaje z siebie tę ohydę, gorszą jeszcze niż ta, która ulatnia się z mydła! Cóż, Bylico! Takaś niby silna i wszechwiedząca, popisz się teraz ze swoją siłą i wszechwiedzą: Powstań z omdlenia i powiedz: co to?
W sposób ten, miłość własną jej podniecający, zagadnięta, Bylica wysilenia nad samą sobą dokonała i, wyprostowując się nieco, rzekła:
— To jest — nafta! To świeci, ciemności rozprasza, słońce zastępuje, jest bardzo potrzebne, ale zarazem... oj, oj!... zarazem... bardzo obrzydliwe!
Zaledwie mówić dokończyła, wszyscy towarzysze i towarzyszki jej tak się już rozjęczeli, że w przeraźliwe i bezprzestanne te jęki żadne zapytanie, ani przekleństwo, ani jakiekolwiek słowo wmieszać się nie mogło. Kichali przytem, kaszlali i wszystkiem, czem kto mógł, udręczenie swe objawiali, a przyczyną tego były pyłki niezliczone, których mnogość nieskończona uniosła się teraz w powietrze i zapachem ostrym, nawskróś przejmującym, jadu pełnym, stłumiła same nawet wyziewy mydła i nafty.
Bylica prostowała się przecież, jak tylko mogła, i, usiłując w dobrym humorze wytrwać a sławę wszechwiedztwa swojego podtrzymać, wołała:
— Tytuń! tytuń! jest to tytuń! przestańcież tak wrzeszczeć i jęczeć! Nic w tem osobliwego niema. Prosty, ordynarny, najordynarniejszy tytuń! Ludzie się tem od rana do wieczora okadzają i pomimo to ród ich nie wygasł wcale. Żyją.
— Ale my to pewnie, zanim wieczór nadejdzie, żyć przestaniemy. I, ach! nigdy już, nigdy nie opuścimy więzienia tego, ani ujrzymy jak nad kochanem, złotem, szerokiem polem naszem słońce wschodzi i zachodzi! O czemużeśmy raczej w łonach pąków naszych nie pomarły! Czemu ominął nas sierp żniwiarza! Czemu nasion naszych wiatr do morza nie zaniósł i w czystych falach jego nie utopił! Pocośmy się rodziły? Pocośmy żyły? Poco cierpimy? Poco w męczarniach przedwcześnie umrzeć mamy?
I nic dziwnego, że tak wyrzekały, złym losom złorzecząc, kwiaty wykwintne, skoro miejsce, w którem niespodzianie się znalazły, nieznośnem wydaćby się musiało takim nawet najpierwszym lub najgminniejszym obywatelom państwa roślinnego, jak naprzykład: skrzypy, łopiany, osty. I te nawet musiałyby tu więdnąć i usychać, a cóż dopiero taki idealista szafirowy, jak Bławatek, albo taka arystokratka delikatna, jak Chryzantema, albo taki podczaszy wyśmienity, jak szklany Powój z migdałową wonią, albo nakoniec taki muzyk z postacią kształtną i wysmukłą, jak Dzwonek, dumnie noszący dźwięczne imię kampanuli?
Miejscem tem był sklepik ciasny i nie umywany nigdy, od sufitu do podłogi napełniony towarami takimi, jak: mydło, nafta, tytuń, pieprz, brzydkie jakieś sery i tym podobne rzeczy, z zapachami ostrymi i gryzącymi, a z pozorem mdłym, nijakim lub zupełnie szpetnym. Zupełnie szpetne były pudła i pudełka, które ściśle przy sobie na półkach stojąc, okrywały ściany pstrokacizną barw wyblakłych lub zaśniedziałych, lecz przewyższały je w szpetności butle, butelki, gąsiory i słoje, płynami kolorów nijakich napełnione, a okrywające stoły, na których jeszcze więdły cytryny, gniły jabłka, czerstwiały bułki i spaloną żółtością od pstrego tła odznaczały się aż ku brudnej podłodze zwieszające się wieńce obwarzanków. Oprócz tego, za drzwiami otwartemi na małą, ale brudną ulicę wielkiego miasta, bezprzestannie przejeżdżały powozy i wozy, przeciągały tłumy ludzi pieszych, turkotały koła, brzęczały żelaztwa, dzwoniły uprzęże, rozlegały się krzyki, szumiały rozmowy. Przez te drzwi otwarte, okrom grzmotów, łoskotów, hałasów i gwarów, co chwila jeszcze wlatywały do sklepiku rozpylone lub gęste tumany kurzawy, a w dodatku z ulicy i na ulicę wlewały się i wylewały fale ludności. Ludzie wchodzili tu, kupowali, targowali się, sprzeczali, brzękali monetą, odchodzili, w drzwiach rozmijali się z innymi ludźmi, którzy czynili to samo, aby z kolei odejść i miejsca ustąpić znowu innym. Więc widoki szpetne, zapachy ohydne, wrzawa piekielna, kurzawa, ciasnota, duszność i ani jednego powiewu świeżego, ani promyka słońca, ani kropli wody — zaprawdę! było to miejsce takie, w jakiem kwiat wszelki cierpieć srodze, lamentować boleśnie i umierać przedwcześnie musi.
Skąd się tutaj wzięły? — niewiadomo, lecz przypuszczać można, że wśród ludzi, nieustannie tu wchodzących i wychodzących znalazła się ręka jakaś, najprawdopodobniej dziewczęca, albo dziecięca, która je z zamiejskiej przechadzki przyniosła i w roztargnieniu porzuciła. Z zachwyceniem zerwany, w roztargnieniu porzucony, pęk kwiatów polnych leżał w najgłębszym kącie sklepiku, na stole chropawym i poplamionym, pomiędzy kawałami mydła, dużym kręgiem żółtego sera, zczerstwiałemi okruchami bułki, pustą butelką, która ziała wonią octową, i pękatym gąsiorkiem, żadnego zapachu niewydającym jeszcze, bo szczelnie był zamknięty, lecz który przy otworzeniu się wybuchnąłby niezawodnie nowym jakimś, zgryźliwym jadem.
Cóż zatem dziwnego, że kichały, kaszlały, jęczały, wiły się jak na torturach kwiaty, wyrzekając na to, że w pąkach nie pomarły, że wiatr ich nasion w morskich falach nie potopił? Cóż dziwnego, że biedne swe głowy łamały nad tem: po co się urodziły? po co cierpiały? po co matka przyroda stworzyła je dla tak przedwczesnego, żałosnego, tragicznego końca?
Tak, tragicznego; bo zostawały one w sprzeczności podstawowej i bolesnej ze wszystkiem, co je otaczało, a kto wie, czy istnieje na ziemi tragedya sroższa nad życie istoty tkwiącej w otoczeniu podstawowo i boleśnie sprzecznem z jej duszą? Dysharmonia, dysonans, zgrzyt; dobre to dla poetów, którzy niemi, jak skrzypacy kalafonią, struny lir swoich do dźwięczności pobudzają; lecz ci, w których duszach rozlegają się one, ogółem biorąc, bardzo rzadko miewają ochotę do śmiechu. Do śmiechu bardzo rzadko, lecz do śpiewania często, bo rzeczą pewną jest, że istnieją dusze do których ból przybywa w postaci czarnoksiężnika, który, gdy laseczką swą w nie uderzy, wytryska z nich zdrój pieśni, a im silniej uderza, tem zdrój wyżej tryska. Najczęściej zaś i najpowszechniej bywa tak z duszami właśnie kwiatowemi, czyli temi, co mają tkanki cienkie, wrażliwe, a nawskróś przepojone płomiennem ciepłem i światłem ojca swego — słońca.
Więc i tym razem, gdy dzień ku końcowi swemu kłonić się już zaczynał, uciszyły się kwiaty, na twardych okruchach, wśród przedmiotów niemile pachnących leżące i, czas jakiś nieruchomo, z trudnością oddychając, w milczeniu przeleżały. Aż Bylica pierwsza się ozwała:
— Ciekawa rzecz, co się tam w tej chwili na kochanem polu naszem dzieje.
Tego tylko było potrzeba, aby kwiaty do śpiewu pobudzić. Ton był podany: wszystkie z kolei podejmować go zaczęły. Bławatek podniósł nieco głowę, szeroko rozwarł swe szafirowe oko i zaśpiewał:
— O, piękne, czyste, rozległe, wonne pole! Z więzienia, do którego wtrąciły mnie złe losy, ślę ku tobie łzę wygnańca i uśmiech, którym w duszy tęskniącej rozkwita wspomnienie!
Bławatek posiadał ten rodzaj głosu, który nazywa się tenorem, a Rumian żółty, motyw jego podejmując, basem czystym i głębokim, chociaż nieco zbyt grobowym, pieśń ciągnął dalej:
— O, miedzo moja rodzinna, miedzo zielona, Rumianami potężnymi, braćmi mymi najeżona, koronkami przytulii, puchami kocanek zasłana, czy w tej chwili z nieba wysokiego padają już na cię krople rosy słodkie, przeczyste, perliste?
— Ach, któż tu, w tem miejscu rozpaczy i zgrozy, wspomina o rosie słodkiej, przeczystej, perlistej? — pięknym mezosopranem przerwała śpiew Rumianowi Ostróźka i sama jedna zawodziła dalej: — Ileż razy, ile razy o tej przedwieczornej porze lubego Kąkolu mego, który z za kłosów złocistych pochylał ku mnie rumiane swe lica, zapytywałam: Miły mój, czyś pił już dzisiaj rosę? A on mi na to: o, droga, gdy pierwszą kroplę jej ześlą mi nieba, jak brylant wnet ją złożę na twych pięknych włosach! Takeśmy rozmawiali z sobą o tej przedwieczornej porze, gdy czerwone słońce zataczało się na wzgórza...
— A gdy z za lasu księżyc wschodził, srebrną światłością jego oblana, stałam pośród cichego pola gwiazdą śnieżną, która z niw ziemskich jak równa równym patrzy prosto w oczy gwiazdom złotym, na nieba polach wysokich rozkwitłym. Na świat spływały woale księżycowe, w powietrzu stały, ramionami się oplatając, świeżość i cisza, a jam rosę piła, włosy na wiatr puszczała i, w okrąg promienny płatki swe roztaczając, gwiazda ziemska, patrzałam prosto w oblicza gwiazd niebieskich.
Tak, z obwisłymi jak u smutnego zwierzątka płatkami, śpiewała gwieździsta przedtem Chryzantema, a wtórowały jej: Dzwonek, w kielichy swe uderzający, i Powój, który ze swej czarki szklanej wydawał długie, bezustanne trele. Zdjęta żalem i niemocą, Chryzantema przestała już śpiewać, a Powój trylował jeszcze, trylował ciągle cieniutką, wiolinową nutką, a że przy tem różowe wargi jego rozwierały się szeroko, więc ulatywała z nich woń migdałowa tak silna i przejmująca, że zagłuszyła na chwilę zjadliwe zapachy mydła, nafty i tytuniu. W te zaś powojowe trele wmieszało się wkrótce westchnienie Bławatka:
— A teraz!
— A teraz! — powtórzyły głosy wszystkie i umilkły, zdławione głębokiem nad tak wielką zmiennością losów zadumaniem.
Aż nareszcie Rumian potężnym basem swym rozpoczął znowu:
— Ach, nic tak nie boli...
A wszystkie inne głosy zgodnym i pełnym bezbrzeżnego smutku chórem dokończyły:
— ..... jak chwile szczęścia
Wspominać w niedoli!
Na to Bylica dłużej już w milczeniu wytrwać nie mogła. Nie śpiewała nigdy; mówić lubiła bardzo, ale śpiewać wcale nie umiała. Głosu nie miała, więc ile tylko w tej duszności okropnej i różnych innych mękach sił jej starczyło, tak silnie zawołała:
— A przestańcież choć raz gorzkie żale, jak dziady pod kościołem, wyśpiewywać! Ej, ej! ja to zawsze myślałam sobie, że największem dobrodziejstwem Stwórcy jest to, iż żadnego ze stworzeń swoich nieśmiertelnem nie uczynił. Bywają niekiedy położenia takie, że myśl o śmierci ciecze na nie, jak balsam na ranę. Lecz są jeszcze i inne balsamy, a pośród nich najskuteczniejszy — bajka. Często, razem z bajkami krążąc po siedliskach ludzkich, słyszałam pytanie: po co na świecie istnieją bajki? I różnie różni odpowiadają na to, ale najpospolitsze jest zdanie — że dla zabijania czasu. Bo wy nie wiecie o tem, że ludzie mają pewnego wroga zaciętego, któremu na imię: Czas, i który wiecznie chodzi po świecie z Nudą na ręku. Nuda jest zresztą jednem tylko z pomiędzy wielu dzieci Czasu, lecz ludzie najgorzej jej się boją i gdy tylko ją na ręku ojca ujrzą, wnet na obojga razem rzucają się z orężami najrozmaitszymi, które tam u nich noszą najdziwniejsze i najniezrozumialsze nazwy, jako to: karty, szklanki, bijatyki, plotki, flirty, komplimenty, rozmowy, czyli przelewanie z pustego w próżne, i tak dalej, bez końca litania cała nazw, udzielanych orężom do zabijania Czasu z Nudą, a do której-to litanii głowy lekkomyślne uczepić próbują imię bajki. Ale to jest nieprawda. Bajka wcale nie do zabijania Czasu służy, tylko... aha! zgadnijcie do czego? Oto do pocieszania. Tak, tak. Mój Boże! ileż to razy w mojej włóczędze po świecie widziałam ja smutnych, których bajka rozweseliła; słabych, których pokrzepiła; bezsennych, którym czarne noce przeciągnąć przez życie dopomogła; chorych, którzy, głosu jej słuchając, mniej cierpieli. Za to też tylko ja bajarzy szanuję i lubię — za to pocieszanie. Jak tam zresztą jest, to jest, dość, że tak samo jak myśl o śmierci, tylko w sposób słodszy i milszy, bajka leje balsam kojący na rany tych wszystkich, których młyn życia choć parę razy już tęgo na kole swem obrócił. Bo wy, niewiniątka, twarzyczki ładnie malowane, lecz doświadczenia żadnego niemające, ani domyślacie się pewnie tego, czem właściwie jest życie. Otóż ja wam powiem: życie to taki młyn, który serce istoty żyjącej na swe koło chwyta i — dalej z niem w drogę! W okrąg, w okrąg niesie, pędzi, szarpie, drze, tłucze dopóty, aż wszystkie kwiaty, jakie tylko w sercu wyrosły, wysypią się zeń w postaci mąki szarej i gorzkiej...
— Słuchaj, Bylico — ozwał się w tem miejscu poważny Dzwonek — mówisz płynnie i nawet dość ozdobnie, szkoda tylko, że w mowie twojej ładu niema. Zaczęłaś od śmierci, wpadłaś na bajkę, a z niej wskoczyłaś na koło młyńskie, do którego przyrównywasz życie. Jakoś nie trzyma się jedno z drugiem...
— Nie przerywaj jej, Dzwonku — jednogłośnie poprosiły Ostróżka, Bławatek i Powój; — z przyjemnością, tego co mówi, słuchamy i ulgę to nam w cierpieniach przynosi.
— A co? — z tryumfem zawołała Bylica — otóż i macie potwierdzenie tego, co mówiłam. Zaczęłam tylko o tem i owem rozpowiadać, a jużeście ulgę w cierpieniach swych uczuły! Niesłuszny zaś zarzut uczyniłeś mi, Dzwonku, że w mowie mojej jedno drugiego się nie trzyma. Na świecie wszystko się z sobą trzyma i wiąże, a sztuka rozumu w tem właśnie, aby wiązadło dostrzedz i zrozumieć. Tak też i w mowie mojej: śmierć to pociecha, i bajka pociecha, a życie jest młynem, bo serca żyjących na gorzką mąkę miele, i jest zarazem bajką, bo gdy przeminie, to tak jak z bajki wątpliwość wynika: czy było, albo nie było? Bajka znów ze swej strony jest życiem, bo żyje w niej dusza tego, kto ją wymyślił, i jest zwierciadłem, bo jak w zwierciadle odbijają się w niej dusze i losy żyjących. Czy zrozumiałeś, Dzwonku?
— Nie bardzo; snać dla umysłu mego wszystko to jest zbyt skomplikowane — ze szlachetną otwartością odparł Dzwonek i dodał: — oto lepiej opowiedz bajkę jaką, abym choć na chwilę zapomniał o bólu, który łodydze mojej sprawiają okruchy zeschłej bułki. Uf! jakby mię kto na rozsypanym grochu rozciągnął! Oj!
— Co tam groch! Świeżego powietrza nam brak, i w tem najgorsza męka nasza! — odezwał się Rumian.
— Ach, tak, tak, tak! — zatrylował Powój; — choć jednego powiewu świeżego powietrza, choć tak słabego, jaki sprawia przelatujące skrzydło skowronka!
— Choć kropli rosy, choć jednej, tak drobnej jak centka na skrzydle motylem! Tak pić chcę, że chyba wkrótce już umrę z pragnienia! — jęczała Chryzantema.
— A mnie — żałosnym tonem ozwał się Bławatek — nic tak mocno tu nie dokucza, jak ta ciągła chęć do kichania! Powstrzymuję się, jak tylko mogę, aby delikatne tkanki moje nie popękały, lecz gdy tylko... za-le-ci mię, gdy tyl-ko za-le-ci...
Tu kichnął raz, drugi, trzeci i okresu rozpoczętego za nic do końca zbudować nie mógł. Ostróżka tymczasem z cicha zaszeptała:
— Co tam kichanie! Mnie do lubego kąkolu mego tak tęskno... tęskno...
A żółty Rumian grobowym basem swym rozpoczął:
— O! miedzo moja rodzinna, miedzo zielona, Rumianami potężnymi, braćmi mymi, najeżona...
Lecz przerwała im śpiew ten Bylica:
— Otóż i znowu wydaje mi się, jakobym wśród dziadów pod kościołem żebrzących siedziała! Nie lubię tego. Takie wyrzekanie i lamenty to brak ambicyi, brak tego poczucia honoru, które pomiędzy ludźmi sprawiają, że w cierpieniach swych i niedostatkach wszelkich milczą jedni przed drugimi jak nieme kamienie, niepowodzenia wstydząc się więcej niż grzechu, a rozdartego serca — niż podartej odzieży, której jednak wstydzą się także bardzo. To piękne jest i pożyteczne, gdyż, jedni o drugich nic nie wiedząc, jedni drugim pomocy nieść nie mogą i tak do tego przywykają, że każdy sam o sobie tylko myśli, sam za siebie czuje, sam sobie radzi, — co wszystko razem wzięte, nazywa się u nich indywidualizmem. Śliczna to rzecz i drogocenna ten indywidualizm, zwłaszcza wtedy, gdy dojdzie do szczytu takiej góry, na której — jak brat witający brata — pada w objęcia egoizmu. Dużo mogłabym o tem powiedzieć, ale pocóż? skoro wy ani zrozumieć mię nie możecie, ani potraficie kiedykolwiek naśladować pod tym względem ludzi, wy, kwiaty, wiecznie myślące i marzące tylko o kochaniach, wywnętrzaniach się, podziałach wzajemnych, rosach, motylach, wietrzykach i tym podobnych mamidłach próżnych i nic honorowego w sobie nie mających. Bajkę wam lepiej opowiem; to was pocieszy.
Zamyśliła się na chwilę, przebierając między bajkami, których pamięć miała pełną, gdy ni z tego, ni z owego, Chryzantema, głowę osłabioną od palącego pragnienia przypodnosząc, przemówiła:
— Ja opowiem!
Bylica krzywo nieco spojrzała na tę arystokratkę, zawsze dla niej niezbyt sympatyczną, a która teraz do współzawodnictwa z nią występowała. Jednak we wspólnem więzieniu nie wypadało towarzyszce niedoli wojny wypowiadać; więc tylko z cicha sarknęła:
— Ciekawam, jaka to będzie bajka! Pewnie pańska i wykwintna!
A Chryzantema, pomyślawszy chwilę i śnieżne płatki w krąg promienisty roztaczając, mówić zaczęła:
— Byłam raz w Niemczech...
— Oho! aż tak daleko! — mruknęła z przekąsem Bylica; lecz kwiat promienisty, przerwą tą niezmieszany wcale, ciągnął dalej:
— Byłam raz w Niemczech i rozkwitłam w ogródku pewnej dziewczyny ślicznej, złotowłosej, imieniem Gretchen, która szalenie rozkochała się była w pięknym brunecie, Fauście. Pewnego ranka, ślicz... oj! oj, oj! Kachu! kachu! kchu, chu, chu, chu! Kurzawa z uli...cy... do gard... gard...ła! Kachu! kchu! aj, aj!
— A czchi! a czchi! — Bławatek kichać począł, a gruby Rumian, kurzawą okryty, według zwyczaju swego klątwami wybuchnął:
— A bodajby cię ulewa niebieska do twardej ziemi przybiła! Bodajby cię zimne wiatry do piekła zawiodły, abyś dyabłom, nie kwiatom, gardła zasypywała!
Gdy uspokoili się nieco, Bławatek pierwszy do Chryzantemy przemówił:
— No, i co dalej?
Chryzantema, jakkolwiek kaszlem mocno zmęczona, mówiła dalej:
— Pewnego ranka śliczna Gretchen chodziła po swym ogródku niezmiernie smutna, ponieważ do serca jej zakradła się wątpliwość, czy Faust ją kocha; lecz gdy spojrzenie jej cudnych oczu na mnie upadło, ucieszyła się bardzo i zawołała: o, jakże to dobrze, że spotykam cię, siostro! (nazywała mię siostrą dlatego, że sama do kwiatu była bardzo podobna). Ty mi ciężar nieznośny z serca zdejmiesz — zagadkę, na której życie swe zawiesiłam, rozwiążesz! To mówiąc, zerwała mię i najpierw pocałowawszy (oni, ludzie, zawsze tak robią: najpierw kogoś całują, a potem mu włosy z głowy po jednemu wyrywają), zaczęła mi z piersi wyrywać po jednym płatku, przy każdym zapytując: kocha? nie kocha?
Tu Chryzantema, może na wspomnienie o smutnej pamięci Gretchen, znowu białe uszka żałośnie w dół opuściła i umilkła.
— Cóż tedy jej odpowiedziałaś? — zapytało parę głosów.
Po krótkiem jeszcze milczeniu opowiadaczka rzekła:
— Odpowiedziałam: kocha!
— No, i nierozsądnie uczyniłaś, bo stąd całe nieszczęście wyniknęło! — wybuchnęła nakoniec Bylica, i rada, że przenoszącej ją o wiele w piękności arystokratce dokuczyć może, prawiła dalej: — Bo po pierwsze: wzajemność dla miłości tem samem jest, co oliwa dla ognia; gdybyś więc była tego płomienia tą oliwą nie podlała, możeby Gretchen, zamiast skończyć w więzieniu tragicznie i rychło, przez długie lata spokojnie piekła smaczne speckkucheny i Schatzowi jakiemuś, mniej niż Faust przemądrzałemu, robiła wyborne skarpetki. Powtóre: nie należy nigdy za nic ręczyć. Prawdziwy mędrzec na całe życie wyrzec się winien wymawiania dwóch wyrazów: zawsze i nigdy, zwłaszcza, gdy idzie o rzecz tak nieskończenie kruchą i nieczystą, jak wierność mężczyzny. A po trzecie...
Lecz jakiem miało być to potrzecie, nikt nigdy dowiedzieć się nie miał, albowiem Bylica umilkła nagle, w wyprężonej postawie jej łodygi i liści odmalowało się przerażenie, aż istotnie z przerażeniem zaszeptała:
— Nowe nieszczęście spadnie na nas! Przygotujcie się do nowego nieszczęścia! Trzymajcie na wodzy nerwy, albowiem wnet, wnet coś zapewne okropnego w nie ugodzi!
— Jakie nieszczęście? — krzyknęły kwiaty. — Jakto, nowe jeszcze nieszczęście? Cóż nowego nam zagraża? Czyśmy nie wyczerpały jeszcze aż do dna czary niedoli naszej?
Niestety! Niedola miewa czasem czary tak głębokie, że dna ich zobaczyć niepodobna! Tym razem człowiek barczysty i krępy, zezowaty, ospowaty, włosami ciemnymi obrosły, zapewne właściciel sklepiku, głośno stukając buciskami, głośno do kogoś przemawiając, zbliżał się ku stolikowi, na którym wśród mydła, sera i butelek leżały polne kwiaty. Pewnie ten gąsior, dotąd szczelnie zamknięty, otworzy i wypuści zeń na świat nowy zdrój męki i jadu! Tak przypuszczała Bylica, lecz stało się jeszcze gorzej. Ku gąsiorowi istotnie dążył, ale po niego sięgając, tak szeroko zamachnął ramieniem, że rękawem odzieży kwiaty ze stolika zrzucił. Rozsypały się i wszystkie co do jednego na ziemię pospadały, na brudną, twardą, szorstką ziemię, po której chodziły w różne strony liczne stopy duże, ciężkie, grubo obute, powołane do rozdeptywania kwiatów bez cienia skrupułu lub żalu, bez wiedzy nawet tego, co czynią.
— Już tedy przyszła ostatnia godzina nasza! — zaszeptały kwiaty i umilkły.
Rzecz dziwna. Przedtem, aczkolwiek dokuczliwe, lecz stosunkowo lżejsze bóle i niewygody znosząc, jęczały, kichały, kaszlały, lamentowały bez miary ni końca; a teraz, nieszczęściem ostatecznem dotknięte, wtedy nawet, gdy z otworzonego gąsiora wybuchnęła najjadowitsza z pomiędzy wszystkich woń spirytusu, gdy grube i ciężkie stopy co chwilę im najhaniebniejszą ze śmierci zagrażały, a ostatnia pociecha, którą było trzymanie się w kupie, przepadła, teraz, w rozsypce, w pomieszaniu, oko w oko z tuż, tuż nadchodzącym swym końcem, ani głosu nie wydawały z siebie, ani najlżejszem nie poruszały się westchnieniem, tylko, głowy swe tył poodrzucawszy, przymrużonemi oczyma patrzały na wszystko, niczemu już nie dziwiąc się, o nic nie dbając, niczego nie lękając się, ani pragnąc. Zupełnie, jak kolorowe trupki...
Wtem, co to takiego? Nad rozsypanymi po brudnej podłodze kolorowymi trupkami schylają się dwie twarze drobne, a tak piękne, że niemal anielskie, dwie pary oczów tak błękitnych, że do nieba są podobne, ze zdziwioną radością patrzeć poczynają w umierające oczy kwiatów i dwie pary rączyn, któreby za pączki różane poczytać można, nieśmiało, łagodnie, pieszczotliwie dotykają łodyg, liści, koron, aż nakoniec podejmują je z ziemi i w drobnych paluszkach, z uwagą, z ostrożnością, z czułością kędyś unoszą...

∗             ∗
A było to tak. W tej właśnie chwili, gdy kwiaty w sklepiku nieszczęsne losy swe w sposób najrozmaitszy znosiły i opłakiwały, na znajdujące się za sklepikiem podwórze, niezmiernie do studni podobne, ponieważ czworokąt wysokich murów je otaczał, z podziemia noszącego nazwę sutereny, wypełzło stworzonko, na pierwszy rzut oka bardzo dziwne, ale gdy mu się było przyjrzeć bardzo ładne. Miało ono dwie bose stopki, dwie rączyny, do pączków różanych podobne, sukienkę czerwoną w czarne centki, bardzo podartą, a nad tą sukienką — głowę, oblaną bladem złotem włosów, z twarzyczką chudą, lecz śliczną. Z otworu podziemia wypełzłszy, stworzonko to nigdzie dalej nie poszło, lecz, na jednym z kamieni bruku przysiadłszy, pochyliło się nad otworem i spojrzenie swe w nim zatopiło, czegoś snadź spodziewając się stamtąd, oczekując. Po chwili odrobinę zniecierpliwionym głosem zawołało:

— Mi-si! plę-dzej!
Aha! łatwo to było stworzeniu temu wołać: plędzej! ale drugiemu z otworu wyleźć bardzo trudno! Mniejsze jeszcze od tamtego, tak samo, jak tamto, miało bose stopki, rumiane rączyny, główkę ze złotymi włosami i sukienkę czerwoną, równie w czarne centki i równie podartą. Kiedy po długich zapewne trudach wydostało się nad ziemię i na bruku podwórza stanęło, zachwiało się na bosych stopkach tak, że najpewniejby upadło, gdyby stworzonko pierwsze, nieco większe, nie rozstawiło przed niem rączyn i tym sposobem go nie podtrzymało. Czyniąc to rzekło z powagą:
— Nie pad-nij!
Nie upadło, lecz zaledwie z niejaką mocą utrwaliło się na stopkach, wnet żałośliwym tonem zawołało:
— Mi-mi!
Były to tedy Misi i Mimi; imiona niewiedzieć jakie i stworzonka niewiedzieć jakie, z pod ziemi na kształt robaczków wypełzłe, a podobne do cherubinów. Podobieństwo to z cherubinami tworzyły ich twarzyczki okrągłe, z mistrzowską doskonałością linii zarysowane, świecące dwiema parami oczu błękitnych jak niezapominajki i dwiema parami warg, podobnych do blado-czerwonych goździczków. Tylko że cherubiny miewają zwykle piękne rumieńce na policzkach, a one ich nie miały ani śladu. I nic dziwnego: głodne musiały być, gdyż z ust tego, które wypełzło na ostatku, zaraz po pierwszym okrzyku wyszedł drugi, jeszcze żałośniejszy:
— Chleb-ka!
Mimi zrazu nie odpowiedziało nic i wydawało się pogrążonem w głębokiem zamyśleniu, poczem, z odznaczającą je powagą, rzekło:
— Kodź!
I ująwszy Misi za rączynę, razem z niem puściło się w podróż. Była to podróż prawdziwa i do odbycia wcale niełatwa, bo dno studni, zwane podwórzem, jakkolwiek w rzeczywistości niewielką przestrzeń zajmowało, im wydawało się bardzo rozległem, a kamienie ostre i nierówne srodze bosym stopkom pochód naprzód utrudniały. To też Mimi i Misi szły z wielką powagą i uwagą, w milczeniu doskonałem, a tylko raz, gdy drobniejsze, potknąwszy się o kamień, znowu o mało nie upadło, większe ozwało się z ostrzeżeniem:
— Nie pad-nij!
— Nie! — tonem uległości odpowiedziało drobniejsze, i szły dalej, na kaczy sposób kołysząc się nieco w obie strony, a do mówienia, tembardziej do śmiania się, nie okazując usposobienia najmniejszego. Były smutne i, gdyby smutek mógł kiedykolwiek z takiemi jak one stworzonkami chodzić w parze, niezupełnie omyliłby się ten, ktoby powiedział, że były smutne.
W górze, nad otworem studni, wisiała szmata błękitu niebieskiego, który kędyś tam był może nieskazitelnym i świetnym, lecz tu, z za woalu kurzawy i wyziewów różnych, wyglądał spłowiało i mętnie. Sucho, twardo i dumnie wznosiły się ze stron czterech mury wysokie i suche, zimne połyski rzucały długie rzędy ich okien. Dnem zaś studni po różowych, ostrych kamieniach dwie boże krówki bose, w czerwonych sukienkach, czy dwa cherubiny ze złotymi włosy, kaczowatym nieco chodem, za rączyny się trzymając, w milczeniu głębokiem odbywały trudną swoją podróż. Kierowały się ku małym drzwiczkom, wiodącym od strony podwórza do sklepiku, do tego samego sklepiku, w którym tego samego dnia i w tej samej chwili odgrywała się tragedya kwiatów polnych.
Rzecz była w tem, że gdy matka wyrobnica spóźniała się z powrotem do podziemnego gniazda, lub zrana je opuszczając, nie miała czem napełnić dziobków piskląt, Misi i Mimi zawsze dążyły ku miejscu temu, gdzie sklepikarka litościwa w wyciągające się ku niej rączyny wkładała często bułkę lub obwarzanek, w rękach czasu przeobrażone w skamieniałość. Więc ku tym nizkim drzwiczkom, jak ku jedynej gwieździe nadziei, skierowały one swą wątłą nawę zawsze, ilekroć czarnemi skrzydły okrył ją ptak ten drapieżny i bezlitosny, który nazywa się głodem.
Nakoniec przybyły do celu podróży i zwycięsko, choć nie bez trudności, przestąpiwszy skałę, progiem zwaną, znalazły się w sklepiku. U ściany jego, u samej ściany, tuż przy progu stanęły, i wnet, jakby za dotknięciem różdżki magicznej, twarzyczka Misi wykrzywiła się do płaczu. Nieszczęście! zawód okropny! klęska! Sklepikarki nie było — niewiadomo wcale dokąd poszła, a sprzedażą towarów zajmował się sam sklepikarz, człek gruby, krępy, ospowaty, zezowaty, wprost straszny. Mimi i Misi lękały się go okropnie, choć przyczyny słusznej ku temu nie miały, bo nigdy nie uczynił im nic złego; lecz na dnie ich świadomości oddawna osiadło przekonanie głębokie, iż uczynić mógłby, wraz z nazwą, do osoby jego przywiązaną, a która brzmiała: stlasny pan! Więc Misi «stlasnego pana» ujrzawszy, cherubinowe usta swe do płaczu wykrzywiło i byłoby pewno beknęło na głos, gdyby Mimi, opiekujące się niem troskliwie i roztropnie, nie przestrzegło:
— Nie pla-kaj!
— Nie — ulegle odpowiedziało Misi i stało się jeszcze cichsze, niż wprzódy; w zamian zaś sam opiekun po kilku sekundach nie wytrwał w milczeniu i cicho szepnął:
— Bulki!
Cherubinowe źrenice jego tkwiły w bułkach, duży kosz napełniających, i zrazu rozżarzone, jak blaskiem płomienia oblane turkusy szybko potem zachodzić poczęły szklistą powłoką. To samo zupełnie działo się ze źrenicami Misi i minuta nie upłynęła, gdy po chudych, lecz mistrzowsko zarysowanych policzkach obojga ciekły sznurki świecących łez. Cicho ciekły, bo w trwodze przed «stlasnym panem» boże krówki bez łkania, bez wydawania z siebie głosu, choćby najcichszego, zmaczały u piersi czerwone swe sukienki łzami tak obfitemi, że zamiast czarnych osypały je gęsto centki brylantowe.
Wówczas-to sklepikarz szerokiem zamachnięciem ramienia zrzucił ze stołu kwiaty polne, które rozsypały się po brudnej ziemi i leżały na niej jak kolorowe trupki.
Mimi i Misi, odkąd żyły, nie widziały nigdy żadnego kwiatu i nie domyślały się nawet, że są na świecie przedmioty tak interesujące, nadzwyczajne, śliczne. O «strasznym panu» zapominając, Misi wykrzyknęło:
— Cio to?
A Mimi odpowiedziało:
— Ca-ca!
I mniej niż w parę sekund rączyny ich ostrożnie, delikatnie, prawie trwożnie błądziły po liściach, łodygach i koronach pomdlałych kwiatów.
Podróż powrotna. Łup inny wcale, niż początkowo zamierzany, lecz niemniej snać miły, bo Mimi i Misi unoszą go szybko, w obawie może pogoni, aby go im nie odebrano. Daleko szybciej niż przedtem, idą i nie trzymają się już za rączyny, bo każde w obu swoich niesie po kilka łodyg i kolorowych główek, które, z kurzawy, duszności i okropnych zapachów wyniesione, błękit nieba, choć spłowiały, ujrzawszy, zaczynają potrochu cucić się, wyprostowywać, poruszać liśćmi, rozwierać korony...
Było na podwórzu tem miejsce jedno, wielce przez Misi i Mimi lubione, a mianowicie: kąt pomiędzy klatką jakichś schodów zewnętrznych a trójkątem ślepego muru, bez okien. Ciemnawe i ciasne miejsce to było, niestety, śmietniskiem i w głębi swej posiadało spore, ze śmiecia usypane wzgórze; lecz ponieważ Misi i Mimi nie wiedziały wcale o hańbie, przywiązanej do wszystkich miejsc podobnych, a nikt ich w niem dostrzedz i, co zatem idzie, dokuczyć im nie mógł, więc uczyniły z niego scenę codzienną dla rzadkich swych zabaw częstych niedoli. Tu przybyły i teraz, na kamieniach bruku posiadały, a kwiaty na zboczu wzgórza umieściwszy, z silnie zaciśniętemi od wzruszenia piąstkami i nizko pochylonemi głowami przypatrywać się im poczęły.
Pierwszy Bławatek rozwarł swe duże, szafirowe oko i, z głębi łodygi westchnienie ulgi wydając, przemówił:
— Uf! jak mi dobrze! Oddycham! Już mię zupełnie ta przeklęta chęć do kichania opuściła! Patrz, patrz, Ostróżko, jakie to białe skabiozy pochylają się nad nami? Zupełnie podobne kwitły niegdyś w sąsiedztwie naszem, pod lasem! Bledziuchne są i okrągłe!
— Ja zaś — odrzekła Ostróżka — widzę dwie pary niezapominajek, pomiędzy nami a niebem zawieszonych. Błyszczą tak, jakby rosą były oblane...
— A ja — ozwała się Chryzantema — najwyraźniej dostrzegam dwa czerwone goździczki...
— Czyżbyśmy się znowu na pole, pomiędzy kwiaty dostały? — zapytał Dzwonek.
— Jesteście wszystkie nierozsądne — zawyrokowała Bylica. — To nie są skabiozy, ani goździki, ani żadne inne kwiaty. To są — dzieci.
— Ładne dzieci! — zadzwonił Dzwonek.
— Miłe dzieci! — grubym basem potwierdził Rumian żółty.
— Dobre dzieci, bo z piekła nas wyniosły i śmierć uczynią nam lżejszą! — westchnęła Bylica.
— Trzeba im za to pokazać, jak wygląda gwiazda! — rzekła Chryzantema i wszystkie swe śnieżne płatki w promienisty okrąg rozwinęła.
A Powój, uczuwszy w tej chwili zalatujący tu powiew wietrzyka, tak się ucieszył, że z całego kieliszka na wiolinową nutę zaśpiewał:
— Try-li-li! Try li-li-li!
Przyczem wylał z siebie cały strumień słodkiej, migdałowej woni.
Misi i Mimi, po raz pierwszy w życiu widząc kwiaty, rozmowy ich nietylko zrozumieć, ale nawet dosłyszeć nie mogły i tylko spoglądając na szafirowe oko Bławatka, na jaskrawo żółte oblicze Rumiana, na liliowe kielichy Dzwonka, na liście Bylicy zielone, głęboko wycięte i białym atłasem podszyte, uczuwały coraz większą i coraz szerzej rozlewającą się po wnętrzach ich uciechę. Z czego właściwie tak się cieszyły? — powiedzieć trudno, bo przecież w losach ich nic pomyślnego nie zaszło; jednak cieszyły się i w uciesze tej zupełnie przestały — na chwilę zapewne — czuć w sobie szpony i dziób czarnego ptaka. Gdy zaś Chryzantema rozwinęła się w gwiazdę promienistą, a z różowego kieliszka Powoju wytrysnął strumień słodkiej woni, Mimi i Misi jednomyślnie na twardych siedzeniach swych podskoczyły i wybuchnęły śmiechem.
— Che, che, che! — śmiało się Mimi.
— Chi, chi, chi, chi! — wtórowało opiekunowi swemu Misi.
Tak z męk i śmierci zamordowanych roślin wykwitła radość głodnych dzieci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.