Pierwotni/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pierwotni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Eugeniusz Skiba nie był ani siostrzeńcem, ani żadnym wcale krewnym Żytnickich, pomimo że dawał im nazwę ciotki i wuja. Kiedy i jak przybył do ich domu? nie pamiętał, bo wniesiono go tam, owiniętego w pieluchy, wpół umorzonego przez głód i chorobę, wprost z chaty włościańskiéj, z któréj wszystkie dusze sroga epidemia wywiodła w światy nieznane, tę tylko jednę, zupełnie osieroconą duszyczkę na tym świecie pozostawiając.
A dom Żytnickich był wtedy bardzo ciasnym, ubogim, trosk i pracy i istotnych cierpień pełnym. Ośm lat upłynęło podówczas od chwili, w któréj ojciec Żytnickiego, ekonom, przez życie całe w wielkich dworach służący, umarł, a Żytnicki, niewielki kapitalik w spadku po nim otrzymawszy, wziął w dzierżawę Suszynek, i wnet potém ożenił się z Konstancyą Kołowiczówną, córką posiadacza drobnéj własności ziemskiéj, a siostrą trzech sióstr i dwu braci. Pobrali się oni ze sobą z miłości i nie z miłości. Oboje za młodu byli dość przystojni i podobali się sobie wzajem, tém więcéj, że i wtedy już wysoce w pannie rozwinięta krzykliwość i ruchliwość bynajmniéj Żytnickiego nie raziła, owszem, jako objaw silnego zdrowia i wielkiego w gospodarstwie zamiłowania, jednała go jéj raczéj; zaś flegmatyczność i małomówność kawalera poczytywaną była przez pannę za delikatność obejścia się i dowód niepospolitego męzkiego rozumu. Podobali się więc wzajem sobie, lecz daleko więcéj jeszcze podobało im się to, że ona, jakkolwiek nie posażna, obywatelską córką była, a on, jakkolwiek syn ekonomski, posiadał fundusik, który na dzierżawach powiększać się mógł i wzrastać. Suszynek był jednym z folwarków dobra Odropolskie składających. Domek dzierżawcy składał się tam z dwóch małych izdebek, zimnéj sionki i kuchenki. Cisza i zadowolenie, wrodzone miodowym miesiącom, trwały w domku tym bardzo krótko, poczém izdebka, sionka i kuchenka, i mały, chwastem porosły dziedzińczyk, i niewielki sad owocowy, od rana do nocy, w zimie i w lecie, rozgrzmiewały głosem młodéj pani, donośnym, gniewnym, rozjątrzonym, rozżalonym, mieszającym się z płaczem, wyrzekaniem, łajaniem i przekleństwami. Im więcéj upływało czasu, tém silniéj wzmagało się rozjątrzenie to i rozżalenie kobiety, która, w parę lat po ślubie utraciwszy dziecię i nigdy już potém matką nie zostawszy, gryzła się tém tak bardzo, że, przy rozdraźnioném usposobieniu, zgryzota owa objawiała się w formie niemal szaleństwa. Dzieci w ogóle lubiła zawsze i było to jedyne jéj lubienie, które dosięgnęło stopnia namiętności. Posiadać dzieci własne — wydawało się jéj szczęśliwością nieopisaną i nieograniczoną. Marzyła, jakby to całowała je i okarmiała od rana do wieczora; myślała czasem, że i one tak całowały-by ją i pieściły... Ostatniéj myśli téj towarzyszyła zawsze myśl druga: „Pawełek taki jest obojętny!“ A im więcéj wśród pracy i trosk gospodarskich, a także oswojenia się ze świeżą twarzą jéj i zadartym noskiem, obojętność i flegmatyczność mężczyzny wzrastała, tém więcéj kobieta, niesłychanie żywa i w niezmiernie gruby sposób, ale całkiem na zewnątrz wylewająca się, tęskniła za istotą jakąś, która-by także żywą była i czułą dla niéj i na nią uczucia swe a pieszczoty zlewającą.
Przez rok jeden była matką, i wtedy właśnie, gdy dziecię jéj już zaczynało darzyć ją tém, czego tak gorąco pragnęła, to jest, gdy zaczęło wyciągać ku niéj objęcia, wołając ją nieustannie pieszczotliwemi dźwiękami i nieustannie tśż objadać się najrozmaitszemi przysmakami, które przemocą niemal w drobne usta jego wkładała, z powodu właśnie objadania tego — umarło. Odtąd i Żytnicki także, pomimo apatyczności swéj i pogrążenia się w gospodarstwie, cierpiéć zaczął.
W domu panowało istne piekło. Spotykany przy powrocie z pola lub stodoły krzykiem i łajaniem, lub płaczém i wyrzekaniem, zamykał się na klucz w jednéj z izdebek, aby spokojnie módz tam odpocząć, albo zająć się sporządzaniem rachunków i obmyśliwaniem gospodarskich planów. Zawodził się jednak. Pani Konstancya, w tém sroższą wściekłość zamknięciem się męża wprowadzona, do drzwi zamkniętych przysuwała stołek, siadała na nim z robotą jakąś w ręku i, zapalczywie szyjąc, albo robiąc na drutach mężowskie szkarpetki, jeszcze zapalczywiéj gadała, krzyczała, bajała i złorzeczyła. Naturalnie, treść wypowiadanych tych żalów i uraz była wielce szczupłą i jednostajną. Kilka motywów głównych powtarzało się tam nieustannie. Była obywatelską córką, miała wiele świetnych partyi, wyszła za Pawełka z miłości, poświęcała się, a Pawełek jéj nie kocha, obchodzi się z nią jak z psem, romansuje z wiejskiemi dziewczętami, o nią nie dba, o dobre sługi nie postara się dla niéj nigdy, garnca zboża dla kur jéj żałuje, sukien nie sprawia, kuchennego pieca wyreparować nie każe, na garnki pieniędzy nie daje, i t. d.. i t. d.
Zdarzało się nieraz, że w ten sposób gadała, łajała i płakała pod drzwiami przez kilka z rzędu godzin. Z zamkniętego pokoju zaś nietylko odpowiedź żadna nie wychodziła, ale nawet najlżejszy nie dochodził szmer. Grobowa cisza ta rozdraźniała ją do szaleństwa i umilknąć nie pozwalała, lecz gdy nakoniec przychodziła pora wieczerzy, kobieta przez drzwi wołać na nią męża zaczynała, a jeszcze żadnéj odpowiedzi nie otrzymując, milkła, bo zdejmował ją niepokój i nawet strach. Zwoływała dziewki i parobków i zapytywała ich, coby się tam takiego z panem stać mogło? Dziewki uderzały w płacz, parobcy złowieszczo wstrząsali głowami, a wszyscy jednogłośnie utrzymywali, że musić tam z panem co złego stało się... musić zachorował bardzo, albo może nagle zmarł.
Wtedy, ręce łamiąc i z płaczu rycząc, kobieta biegła, leciała raczéj dokoła domu, aby przez okno do zamkniętego pokoju zajrzéć. Okno na oścież otwarte, pokój pusty. Coby to być mogło? Najczęściéj, po długich rozprawach i dochodzeniach, wespół z dziewkami i parobkami toczonych, któraś z dziewek, czy któryś z parobków, przypominali sobie, że widzieli, jak pan okno otworzył, wylazł przez nie na ogród i poszedł sobie... Dokąd poszedł? Zaprowadzało się formalne śledztwo, którego wynik zawsze był jednostajny. Widziano pana idącego do Dymkowa, folwarku, o półtora wiorsty od Suszynka położonego, a należącego do Drożyckich.
Pani Konstancya dowiadywała się, iż przez kilka godzin gadała i krzyczała do zamkniętych drzwi i pustego pokoju. Czasem wprawiało ją to we wściekłość taką, że w ciemny choćby wieczór leciała także do Dymkowa i wpadała tam na młodą podówczas i przystojną Drożycką, z krwawemi wyrzutami za to, że męża jéj bałamuci, że Pawełek w niéj się rozkochał i dla niéj żonę, dom i gospodarstwo zaniedbuje.
Pawełek, którego zwykle znajdowała najspokojniéj w świecie grającego z Drożyckim w rumel-pikietę, wstawał wtedy od gry, z siłą nieprzepartą rękę jéj pod ramię swe wkładał i miotającą się, wrzeszczącą, w grobowém milczeniu do domu odprowadzał; poczém wnet do Dymkowa powracał i przerwaną partyą pikiety z sąsiadem kończył, a czasem u sąsiadów i zanocowywał. Bywały jednak wypadki takie, w których kobieta, uszczęśliwiona tém, że Pawełek ani zachorował, ani nagle zmarł, cierpliwie czekała powrotu męża, a gdy wracał, spotykała go namiętnemi manifestacyami czułości i radości, wieszała się mu na szyję, przemocą niemal wtłaczała się na kolana.
On, gniewowi zarówno jak czułości nieprzystępny, odpłacał pieszczoty jéj kilku obojętnemi słowy, co najwięcéj wymożonym pocałunkiem, po czém oddawał się cały przyjemności zjadania nagromadzonych dlań przez nią przysmaków, albo szedł spać. Wtedy ona znowu podnosiła burzę gniewów i żalów, a szlochając w poduszkach, krzyczała do Boga:
— Dzieci! dzieci! dzieci!
Ośm lat upłynęło w ten sposób. Żytnicki, zawsze flegmatyczny, obojętny, ociężały, schudł jednak znacznie, i żarliwym miłośnikiem gospodarstwa będąc, począł opuszczać ręce i zaniedbywać się w pracy. Parę razy, w same zbiory, z miasteczka do domu wrócił niezupełnie trzeźwy. Co i jak mu było, nie powiedział o tém nigdy nikomu ani pół słowa, ale ludzie mówili sami, że robaka zgryzoty zalewać zaczyna.
W téj-to porze zapanowała po wsiach epidemia gwałtowna. Żytnickim dano znać dnia pewnego, że jedna z chat najbliższéj wioski opustoszała całkiem i że zostało w niéj jedno malutkie dziecię, z którém niewiadomo było, co począć.
Nikt z sąsiadów włościan, strapionych i przerażonych, obarczać się niém nie chciał. Czy do dworu Odropolskiego je zanieść? czy do plebanii z niém się udać? jak pan dzierżawca poradzi i rozporządzi? Żytnicki mruknął:
— Zanieście tam bębna tego do dworu... pewnie go do piekarni wezmą!
Ale Żytnicka krzyknęła:
— Czekajcie-no! nie wynosić mi dziecka z chaty! Pójdę sama, zobaczę i poradzę!
Zarzuciła chustkę na głowę i pobiegła. Iść do wsi w porze owéj było ze strony jéj bohaterstwem wielkiém, lękała się bowiem zarazy tak dalece, że od rana do wieczora opijała się różnemi wódkami i kroplami, nic prawie nie jadła, a nocami krzyczała w niebogłosy, że już, już chorować zaczyna i zaraz umrze. Ale wyraz: dziecko, zelektryzował ją. Jedyny to był punkt na którym wyobraźnia jéj bujać była zdolna. Wyidealizowała sobie pojęcie dziecka. Gdy kto wyraz ten wymówił, ona wnet w myśli swéj dodawała: „Anioł“. I przed oczyma jéj unosiło się w powietrzu coś skrzydlatego a lejącego z siebie błękit i promienność. Gdy usłyszała smutną wieść ze wsi, przed wyobraźnią jéj wnet stanął obraz szaréj, pustéj, przez śmierć wymiecionéj izby chłopskiéj, i bijącego się o ściany jéj, skrzydlatego anioła. Biegnąc ku wsi, dwa razy rozpłakała się i dwa razy, niewiadomo za co, złajała od ostatnich wyrazów parobka, który szedł za nią, aby jéj chatę, o którą rzecz szła, wskazać.
W kwadrans potém wróciła do domu, niosąc dziecko, roku jeszcze niemające, a owinięte w chustkę jéj, którą zdjęła z siebie, sama z odkrytą głową w słotę i wicher do domu wracając. Położyła je w poduszkach, chuchała, dmuchała, poiła, karmiła, kąpała i leczyła, aż w parę miesięcy, wychudzony, wpół tylko żywy dzieciak, przemienił się w chłopaka o zdrowéj białéj cerze, wesołych, szafirowych oczach, śmiejącego się, szczebioczącego, a tak już silnego, że gdy po raz piérwszy wkładała mu zrobione przez się pończoszki, różową stopką tak bryknął, że omało jéj oka nie wybił. Parę godzin kąpała obrzękłe oko w zimnéj wodzie, a potém do Pawełka poszła. Z niezwykłym spokojem na twarzy i w postawie stanęła przed mężem, popatrzyła mu w twarz z błagalną czułością, i nagle, przyklęknąwszy, w rękę go pocałowała.
— Mój Pawełku! — ze łzami w oczach szepnęła — niech on u nas zostanie!
Żytnicki zachmurzył się z razu, ale potém ręką machnął i mruknął:
— A niech sobie zostanie! Nie miała baba kłopotu, kupiła se prosię...
Z kłopotu tego najwięcéj korzyści spłynęło na samego dzierżawcę. W domu zrobiło się znacznie ciszéj, spokojniéj i weseléj. Burze bywały wprawdzie zawsze, ale rzadszemi i krótszemi stały się, a po nich następowały godziny, czasem nawet dnie pogody. Żytnicki utył znowu, przestał robaka zalewać i, jak dawniéj, nad gospodarstwem pracował gorliwie, a stopniowo téż, z razu może przez wdzięczność tylko za częściowo wrócony mu spokój, przywiązał się także do chłopca, który w domu ich rósł prędko i zdrowo. Czasem, choć rzadko, budząca się ta czułość jego sięgała nawet tak wysokiego stopnia, że przy śniadaniu, lub obiedzie, brał dziecko na kolana i pokazywał mu świeżo nabyty a piérwszy raz w życiu posiadany złoty swój zegarek. Wtedy Żytnicka była tak dumną i uszczęśliwioną mężem, dzieckiem i złotym zegarkiem, że całą godzinę gawędziła spokojnie i wesoło a Żytnicki, wstawszy od stołu i idąc w pole, nucił pod nosem: „Serce! serce! zkąd to bicie!“
Była to piosenka, którą żona jego, panną będąc, przy półszóstaoktawowym fortepianiku ojcowskim śpiewała i którą nawet ostatecznie oczarowała go i do oświadczyn skłoniła. W taki-to sposób mały Eugeniusz dla małżeństwa tego, które blizkiém już było ostatecznéj niedoli i zguby, stał się spójnią kojącą i deską zbawienia. Stawał się on téż jednak niekiedy kamieniem obrazy i jabłkiem niezgody. Kiedy miał niespełna dwa lata, pani Konstancja wniosła na stół kwestyą niesłychanéj wagi:
— Pawełku! Jak on nas nazywać będzie?
W głębi serca pragnęła, aby dziecko dawało jéj imię matki, czuła jednak, że było coś, co się temu sprzeciwiało.
Jakoż Żytnicki zawyrokował, że malec powinien mówić im pan i pani, na co w odpowiedzi pani Konstancya podniosła taką burzę, jakiéj i za najgorszych czasów dom w Suszynku nie słyszał.
— Otóż, — krzyczała, — będzie mi mówił: mama!
Żytnicki spojrzał na nią z lekceważeniem najwyższém i te tylko krótkie wyrzekł słowa:
— I nie wstyd ci będzie? chamskie dziecko...
Wtedy Żytnicka zrozumiała, czém było to coś, co w niéj saméj sprzeciwiało się pragnieniu otrzymywania téj nazwy, dziwnie jednak uroczo dla niéj dźwięczącéj. Na tytuł pani za nic jednak przystać nie chciała, w skutek czego Żytnicki raz jeszcze w życiu z pokoju swego przez okno wylazł i do Dymkowa na partyą pikiety się udał. Jeszcze pamiętniéj w kronice ich rodzinnéj zapisał się wypadek inny. Chłopiec miał już przeszło trzy lata, gdy w małéj głowie jego utworzyło się niezłomne postanowienie krzyczenia po nocach w niebogłosy, nie z przyczyny dolegliwości jakiejkolwiek, ale owszem, w celu zyskania rozkoszy, jakiéj doświadczał, gdy noszono go i kołysano w miękkiém, ciepłém objęciu.
Pani Konstancya, jakkolwiek strudzona pracą około gospodarstwa, zrywała się z pościeli, chwytała chłopca w ramiona, nosiła go, tuliła, kołysała, pieszczotami okrywała, dopóki zmęczony krzykiem nie usnął. Piérwszéj z nocy tych Żytnicki przebudził się, lecz milczał; drugiéj zamruczał i wnet umilkł; trzeciéj mruczał już dość długo; czwartéj nakoniec, zerwał się z posłania i w szacie takiéj, jaką zwykle śmiertelnicy, idąc spać, przywdziewają, wpadł do bawialnéj izdebki, w któréj przy świetle łojówki żona jego w nocnym czepku, i w krótkiéj spódnicy nosiła malca, śpiewając mu półgłosem: „serce, serce, zkąd to bicie“. Wpadł i w mgnieniu oka dwoma potężnemi klapsami chłopca obdarzył.
Żadna furya i żadna pogrzebowa płaczka dorównać-by nie mogła nocy owéj pani Konstancyi. Jedném ramieniem przyciskając do piersi dziecię, drugie podniosła i z całéj swéj niemałéj siły po kilka razy opuściła pięść ściśniętą na plecy męża. Żytnicki, niby rozwiewne widmo, zniknął w cieniach przyległego pokoju, ale kobieta, i z dzieckiem, i ze świecą, pogoniła za nim; a gdy czyniła mu wyrzuty za krzywdzenie aniołka, sieroty, gniew jéj stajał w szczerym, namiętnym żalu. W żalu tym wyglądała tak i takie jakieś niebywałe u niéj poetyczne a rzewne wyrazy do ust przychodziły, że Żytnicki utracił na chwilę zwykłą swą flegmę, oczy mu zwilgotniały, wziął rękę żony i pocałował ją czuléj, niż kiedykolwiek, mówiąc:
— No, przepraszam... złote masz serce, Kociu!
Odtąd, w myśli swéj i przed ludźmi, Żytnicki nazywał ją już zawsze złotém sercem. Odtąd téż pomiędzy małżonkami stanowcza, choć milcząca, zaszła umowa, że Gienia nie wolno było krzywdzić, to jest, że niewolno mu było czegokolwiek odmawiać, ani go za cokolwiek karcić lub choćby upominać, ani czegokolwiek, coby doskonałością nie było, w nim upatrywać. Kiedy pisarz prowentowy z Odropola nauczył go już czytać, pisać i rachować, pani Konstancya zadała mężowi pytanie, co z nim będzie? Rozmowa toczyła się przy stole, w obecności chłopca, który miał już lat dziesięć, a nie znalazł dotąd przyjemności wyższéj, jak rzucanie kulek śniegowych wprost w głowę lub w plecy opiekunki, gdy przez dziedziniec z kluczami biegła, albo za plecami opiekuna przedrzeźnianie ciężkich jego ruchów.
— Co ma być? — odparł Żytnicki — na ekonoma albo pisarza wyuczy się przy mnie. Dla chłopskiego dziecka i to piękna karyera.
— Zapewne! sam jesteś ekonomskim synem, to i chcesz cały świat na ekonoma wykierować. Ja chcę, żeby on był panem.
— A czemuż nie? i owszem. Ciekawym tylko, jakim sposobem...
— Oddam Gienia do szkół.
— No?
— A potém do Uniwersytetu.
— No?
— Doktorem zostanie i fundusz zrobi, albo go brat Ignaś do intendentury zaproteguje.
— Kosztować będzie.
— Niech kosztuje. Chwała Bogu, goli nie jesteśmy! na Odropolu nie to nam będzie, co na Suszynku.
Przez kilkanaście lat dobili się istotnie zamożności takiéj, że, zamiast jednego Suszynka, całe Odropolskie dobra w dzierżawę wzięli.
W porze, o któréj wspominała Adolfina, w któréj pomiędzy Odropolem a Błoniem mała dziedziczka przechadzając się w towarzystwie bon i guwernantek spotykała podrastającego już wychowanka dzierżawcy, Eugeniusz był wysmukłym, pięknym chłopakiem, z gorąco złocistemi włosami dumnie w tył odrzuconemi, z oczyma, które zdawały się sypać iskry. Dumnym stał się niedawno i niedawno téż na kształtne usta jego wybłyskiwać poczęły gorzkie nieco, sarkastyczne uśmiechy. Być może, iż w dziecku pojętném, a w domu Żytnickich chowaném, sarkazm wyrabiał się oddawna, duma i gorycz zaś powstały wśród pewnéj sceny domowéj, któréj był on przyczyną i bohaterem głównym.
Miał lat szesnaście, gdy przybył do domu na wakacye z wieścią, że promocyi do klasy wyższéj nie otrzymał. Zdarzało mu się to już po raz wtóry. Żywy jak iskra, życia i spraw jego namiętnie ciekawy, do nauki rzucał się z razu gwałtownie, z ciekawością; lecz pracy znieść nie mógł, nudził się wnet przy niéj i ręce opuszczał. Tracił téż zawsze więcéj niż posiadał, Żytnicka długi jego w tajemnicy przed mężem płaciła. Powolnego przecież postępu w naukach utaić nie było podobna; Żytnicki wpadł w całkiem niezwykłe sobie uniesienie.
— Ze szkół odbiorę! — krzyknął — i pastuchem cię zrobię... Prawda, panie Janie, że trzeba go do owiec odesłać?... niech bicz weźmie i Antoszkowi paść owce pomaga...
Było to w obecności Drożyckich. Pan Jan potwierdził zdanie pana Pawła. — Niechby pan Eugeniusz powstydził się trochę za leniwstwo — dzierżawca zawołał:
— Albo on zna, co to wstyd? — chamskie dziecko...
Skinął na sąsiada i wyszedł, z trzaskiem drzwi za sobą zamykając. Ale Eugeniusz przy wyrazie „chamskie dziecko“ — drgnął, podniósł głowę i spojrzał na opiekuna oczyma, w których mieniły się i gorzały łzy i płomienie. Pobladł bardzo i po raz pierwszy uśmiechnął się dumnie, złośliwie, niemal nienawistnie.
Żytnicka zanosiła się od płaczu i wśród łkań błagała przyjaciółkę, aby nie wierzyła temu, że Gienio leniwy jest i źle się uczy. Potwarz to, intrygi ludzkie, niesprawiedliwość profesorów, wypadek nieszczęśliwy; ale pewno nie jego wina.
— On już i teraz taki uczony, że ja nie rozumiem, jak mu to wszystko w głowę wleźć mogło! Słucham nieraz, kiedy uczy się po grecku i po łacinie... jak rzepę gryzie, moja Drożysiu, a przecież to nie żarty.... takie uczone języki!
Uśmiechnęła się z za łez do wychowańca swego.
— No — rzekła z postanowieniem — ja muszę Pawełka przekonać, że to tylko plotki i intrygi. Za grecki niby i za łacinę promocyi nie dostał... zobaczymy.
Całą resztę dnia była mocno wzruszona.
Wieczorem zaś, po herbacie, kiedy Pawełek zapalił cygaro i do pikiety z Drożyckim zasiadać miał, odezwała się, z prośbą w głosie:
— Mój Pawełku, jabym chciała żeby Genio przed tobą i przed nami wszystkimi examin zdał... tobyśmy przynajmniéj przekonali się...
— Jaki examin? co tam za examin?
— Z greckiego i z łaciny, moje życie... niech mówi przed nami po grecku i po łacinie... zobaczysz...
— Mówi! kiedy on pewno i trzech słów nie umié...
— Ot zobaczysz, czy umié! Gieniu! mój Gieniusiu!
Przyskoczyła do chłopca, i zarzucając mu ręce na szyję długo mu coś szeptała. On odwracał się z razu niechętnie i niemal wzgardliwie, ale potém, błysk swawoli trysnął mu z oczu. Skinął głową na znak, że zgadza się.
— No — rzekła Żytnicka — siadajmy. Ty, Drożysiu, przy mnie, na kanapie... Pawełek na jednym fotelu, a pan Jan na drugim... Genio niech stanie pośrodku pokoju...
Usiedli.
Żytnicka wzruszona bardzo i zawczasu tryumfująca; Drożycka tak zdumiona rolą examinatorki, niespodzianie na nią spadłą, że aż łagodna twarz jéj zesztywniała, a usta roztworzyły się nieco. Mężczyzni palili cygara, a twarze ich wyrażały wielką powagę i ledwie tajoną ciekawość.
— Gieniu! mów po łacinie!
Wysmukły, zgrabny chłopak w szkolnym mundurze stał pośrodku pokoju i przez chwilę wodził po domowym areopagu spojrzeniem — jakiém? baczne oko dostrzegło-by w niém kilka gatunków lejącéj się w młode serce trucizny. Ale Żytnicka tak pragnęła tryumfu wychowańca, że aż drżała od niecierpliwości.
— Quod visucabiso monolifo vandero ofo, lot quarus mandabarus głupiaros dudziarus figorum professorum et tutorum et mundum totum quo terra rotunda est, quo celis et Deus ora pro nobis...
— Dość! dość! — zawołała Żytnicka i zwróciła się do męża.
— A co? Pawełku.
W oczach dzierżawcy świeciła iskierka zadowolenia i dumy.
— Płynnie, płynnie... niéma co mówić, tylko, że jakoś... bez deklamacyi żadnéj... pewnie mu promocyi nie dali dla braku deklamacyi...
— Pewno! ależ on ślicznie deklamuje... od dziecka miał talent do deklamacyi... czyż nie pamiętasz, jak ślicznie deklamował: serce! serce, zkąd to bicie? kiedy jeszcze pięć lat miał, czy sześć... Gieniu, teraz po grecku! tylko deklamuj pięknie! moje życie, deklamuj!
Wargi mu drgały od tłumionego śmiechu, a oczy świeciły zimnym, przykrym blaskiem. Z nagięciami głosu, wytwarzającemi istotnie napuszoną i patetyczną deklamacyą, zaczął znowu:
— Alfa beta filo zofija! Zem edykon helikon charon? parta! doczarta! Memnone wrone durnoron pehoron, Atera vena Junona, Hektor, Andromaka, Ulisses, Kalipso ipso, rypso, phipso, durnipso!!!
— A co, Pawełku? Drożysiu! słyszałaś?
Słyszała i szeroko niewinne oczy swe otworzyła, a uszanowaniem dla nauki, zarówno jak ważnością położenia swego przejęta, siedziała na kanapie wyprostowana jak struna, nieruchoma i tylko niemego podziwu pełna. Pan Jan słyszał także i z wyrazem poważnéj aprobaty głową wstrząsał. Pawełek zaś nie spuszczał z wychowańca oczu, w których malowało się zdziwienie.
— Za cóż cię więc do piątéj klasy nie puścili? — zapytał. — Musiałeś tam chyba którému z profesorów figla jakiego spłatać?
Eugeniusz półgłosem powtórzył:
— Figorum professorum et tutorum et mundum totum...
Kiedy po skończonéj scenie téj wybiegł do ogrodu, śmiał się długo, jak szalony, a potém na trawę pod drzewem upadł i gwałtownie zapłakał. Odtąd ilekroć znalazł się w liczniejszém nieco towarzystwie, czy wobec świeżo poznanych ludzi, wyszukiwał sposobności powiedzenia głośno i dumnie: chłopem jestem! Odtąd téż począł mówić o pogardzie swéj dla wszelkich powag rodzinnych i innych, krytykować szkołę, zżymać się na niepotrzebność udzielanych w niéj nauk, a utrzymywać, że dlatego tylko kończyć je zamierza, aby zapewnić sobie kiedyś byt niezależny i przyjemny. Ostatniemu temu twierdzeniu nie zaprzeczał nikt; przeciwnie, Żytnicki, klepiąc go po ramieniu, powtarzał często:
— Ucz się, bratku, ucz, bo nauka to w teraźniejszym świecie — pieniądze!
Kiedy zaś skończył szkoły, Żytnicka, wskazując raz na niego palcem, rzekła:
— Pawełku! niech Gienio księdzem zostanie!
Chłopiec parsknął głośnym śmiechem.
Pawełek zapytał:
— A toż dlaczego?
— Zawsze to.. kawałek chleba pewny.
— E! takiż tam chleb! Teraz księża... golizna. Niech lepiéj doktorem zostanie... teraz cyrulikom tylko żyć i pieniądze zbierać.
Pojechał do Petersburga, a po roku, przybywszy do Błonia na wakacye, oświadczył opiekunom, że zmienia fakultet, przechodzi na matematykę i inżynierem zostanie. Medycyny studyować daléj nie mógł, bo sekcye trupów napełniały go wstrętem, i zresztą... po rozmyśle... zawód lekarski okazał mu się bardzo przykrym i mozolnym. Żytnicki żałował straconego roku, ale nie sprzeciwiał się. Wszystko razem wziąwszy, Gienio miał pewnie słuszność. Inżynierem będąc, wstąpić może do służby rządowéj i dojść kiedyś do stopnia pułkownika albo i generała. Żytnicka aż podskakiwała z radości na myśl o przyszłych zaszczytach przybranego syna, i przez całe wakacye owe nie wołała nań inaczéj, jak: panie generale!
Ale Eugeniusz raz jeszcze zawiódł nadzieję opiekunów swych: zmienił znowu wydział uniwersytecki i zaczął uczyć się nauk prawnych. Utrzymywał, że czuł w sobie i koledzy w nim dostrzegli zdolność do krasomówstwa, że przemawianie publiczne niezmiernie pociąga go ku sobie, że oprócz majątku, zawód adwokata prędzéj, niż wszystkie inne, dać może: rozgłos, sławę.
Żytniccy byli już tym razem bardzo zmartwieni, a pan Paweł spokojnie, ale długo wymawiał wychowańcowi daremnie łożone nań koszta; pani Konstancya zaś płakała nad upadkiem marzeń swych o generalstwie Gienia; przez całe wakacye łajała go codziennie, a gdy wyjeżdżał, oddała mu wszystkie pieniądze, jakie tylko ze sprzedaży ptastwa, pierza, nabiału i warzywa na wyłączną własność swą posiadała.
W rok późniéj wrócił znowu, ale już nie odjechał więcéj. Wrócił ponury, zniechęcony, zamknięty w sobie. Nie tłómaczył się z niczego; zapytania opiekunów zbywał lakoniczném słowem jakiémś, często żartem sarkastycznym albo gorzkim wyrzutem, że mu chleba i dachu żałują. Po razy kilka wybierał się w drogę, z powrotem do Petersburga, naznaczał miesiące i dnie wyjazdu, a gdy przychodziły, zostawał znowu. Przywiózł z sobą trochę książek, które czytywał, leżąc na łóżku lub kanapie i poziewając. Czasem przychodziły dlań dnie, w których wiele, głośno i dumnie mówił o starym świecie, który kruszy się upada, i o nowym, który powstanie kiedyś. Miał wtedy usta pełne wielkich wyrazów: swoboda, równość, władza, prawda, natura i t. p.. a gdy wymawiał je, oczy mu gorzały, rumieńce przepływały po białém czole. Zacięcie i aż do wzajemnych obelg prawie spierał się z wujem i przyjacielem jego Drożyckim o „idee“, po każdéj ze sprzeczek tych zapadając na długo w gorzkie, wzgardliwe milczenie. Tak upłynęło prawie dwa lata; Żytnicka gryzła się srodze tém, że Gienio o zostaniu panem nie myśli, łajała go po kilka razy na dzień, częściéj jeszcze przysmakami okarmiała i pieszczotami osypywała, zawsze zaś męża i siebie pocieszała tém, że brat Ignaś dziś, jutro przyjedzie, a chłopca ich poznawszy, zaproteguje i pokieruje.
Od dnia bytności pani Izabelli w Błoniu, Eugeniusz wychodził często na przechadzki w stronę Odropolskiego dworu. Szedł krokiem powolnym i niedbałym, jak ktoś, kto nie ma żadnego powodu do śpieszenia się; giętką laseczką uderzał rosnące przy drodze kłosy i trawy; zbliżał się ku dworowi na tak nieznaczną odległość, iż zdawać się mogło zawsze, że zamierza oddać wizytę jego mieszkańcom. Zatrzymywał się przecież u ogrodowych sztachet, albo u bramy dziedzińca, i przez chwilę patrzał na widniejący z za drzew, biały, stary obszerny dom, z wyrazem lekceważącéj, lecz także niecierpliwéj ciekawości na twarzy. Potém wracał i okazywał się w domu dwa razy więcéj jeszcze, niż zwykle, znudzonym i gniewnie podrażnionym. Raz, gdy przy obiedzie mówiono o pannie Odropolskiéj, wychwalając skromność jéj i dobre wychowanie, krótko wymówił:
— Niewolnica!
Potém, gdy gwałtowne przeciw nazwie téj protestacye ciotki zabawiły go i rozśmieszyły, weseléj dodał:
— Sprytna! rozumek aż tryska jéj z oczu... i w dodatku z pięknych bardzo oczu!
Żytnicki na to oświadczył, że panna Odropolska wcale dla niego ładną nie jest. Blada jakaś i taka szczupła... on za młodu nigdy bladych i szczupłych kobiet nie lubił.
Eugeniusz zaśmiał się przez zęby i z emfazą wymówił:
— Księżycowa!
Potém z powagą wielką dodał:
— Piękność kobieca, jak każdy twór natury, istnieje w mnóztwie odmian i gatunków, wujaszek tylko nie znał się na tém nigdy.
W dniu, gdy przy stole Żytnickich toczyła się rozmowa ta o niéj, Adolfina wyglądała bardziéj jeszcze księżycowo, niż zwykle. W obszernym, nieznanym prawie domu, całkiem prawie samotną była.
Pani Izabella wiele godzin w dniu w pokoju swoim modliła się, pisała listy, czytała pobożne księgi, potém siadywała w różnych miejscach ogrodu, które przywodziły jéj snadź rozrzewniające wspomnienia, bo pogrążała się śród nich w długie zadumy, czasem nawet płakała trochę. Dnia tego zajętą téż była i gospodarstwem. Przy śniadaniu wesoło rzekła do córki:
— Ciesz się, Adolfinko! będziemy dziś mieli dużo gości. Hrabina pisała do mnie, że wybiera się do nas, i stryj jéj, pan Pomieniecki, wybiera się także. Choć jeden dzień na téj pustyni przepędzimy przyjemnie.
Adolfina istotnie rozweseliła się wieścią o gościach. Pożerała ją nuda, co więcéj, wyglądała chwilami tak, jakby biła się z myślami, napędzanemi jéj przez samotność, jakby uciekała od myśli tych. Goście przerwą monotonią dni, zapełnionych przechadzkami po alejach ogrodu, wyrabianiem irlandzkiéj koronki i czytaniem książek, z których od czasu pewnego więcéj niż dwóch kartek od razu przeczytać nie mogła za nic.
Od południa jednak do pory przybycia gości wiele zostawało czasu, wiele... Po obiedzie przechadzała się po sali jadalnéj i po raz setny odczytywała u spodu najpiękniejszego ze znajdujących się tam portretów, wpół zatarty napis: „ani z soli ani z roli, ale z tego co mię boli.“ Coby to mogło znaczyć? Pewnie to, że wielki bohater ten, (dlaczego był on bohaterem?) pochodził z gminu? ale co go tak bolało, że przez ból ten... czy to z bólu powstają bohaterowie? Ależ ona także bywa często tak smutna, tak smutna, a przecież nic w życiu swojém dobrego nie zrobiła, bo te kwesty na ubogich, których dokonywała razem z matką w Paryżu, w Rzymie, wszędzie, czyż to dobry uczynek? Gdzież tam!
Wybiegła z jadalnéj sali.
— Franusiu! — wołała — Franiu! kapelusz mój! parasolik, rękawiczki!
Na wołanie to, z głębi domu, niosąc żądane przedmioty, wybiegła zgrabna i ładna garderobiana.
Adolfina uśmiechnęła się do niéj wesoło i przyjaźnie.
— Pójdę na spacer... w pole! — rzekła.
Pójść w pole, w szerokie, złote pole, na które codzień z okien przyciemnionych pokoi i z cienistych alei ogrodu patrzała, było oddawna jéj marzeniem. Aby jednak marzenie to urzeczywistnić, musiała użyć niemałego wysilenia woli. Nigdy jeszcze w życiu swém nie znajdowała się sama jedna wśród tak obszernych i odkrytych przestrzeni. Gdy była dzieckiem, przechadzała się tam z pilnie czuwającemi nad nią osobami; potém, już tylko wagony i ludne ulice miast i małe wycieczki w góry w liczném zawsze gronie turystów... A przecież, tam tak cicho, złocisto, błękitno... Słońce w połowie schowane za obłok ciemny i z ognistym brzegiem. Powietrzem, wysoko, płynie łańcuch ptaków... zda się, porwać się tylko i lecieć wraz z niemi, nie do Paryża przecież, ani do Rzymu, ani na Ringstrasse, którą od pogan obronił Sobieski, o nie! nie tam! gdzieindziéj! gdzie? do nieba może? pomiędzy aniołów? Ścigając wzrokiem ciągnący górą łańcuch żórawi, to znowu wpatrzona w ciemny obłok z ognistym brzegiem, szła ścieżką, wijącą się wśród gładkiego pola, powoli, zadumana, szczęśliwa, choć nieco trwożna. Dość już daleko zostawiła za sobą dwór, rysujący się wśród widnokręgu wspaniałą gruppą gęstéj zieleni, gdy nagle przestrach odmalował się w jéj oczach, zwróciła się szybko w stronę, z któréj przybywała, a po przyśpieszonym kroku jéj poznać można było, że uciekała przed budzącym trwogę przedmiotem. Przyczyną przestrachu jéj było wesołe towarzystwo, złożone z kilku gospodarzy i parobków wiejskich, którzy w wieczór świąteczny, z głośnym rozhoworem, wracali z miasteczka do domu. Grube ich głosy, ciężkie stąpania, ciemne nadewszystko i gęsto obrosłe twarze, wywrzéć na nią musiały wrażenie przykre, a do myśli jéj sprowadzić przypuszczenia bynajmniéj nie uspakajającéj natury. Zbliżali się. Ona rzuciła się ze ścieżki w kolące i chwastami zarosłe ściernie. Tu jednak stanęła, bo ostre kolce, przenikając cienkie jéj obuwie, raniły ją i kroki jéj powstrzymywały. Pobladła, z szeroko otwartémi oczyma, w białéj sukni tak wązkiéj, że tamowała swobodę jéj ruchów, z szybko dyszącą piersią, przedstawiała ona z otoczeniem swém dysharmonią głęboką. Wszystko tam było takie spokojne, ciche, zdające się zwolna i ufnie usypiać w łagodnéj pieszczocie nadchodzącego wieczora; jedno to tylko dziecię, wytwornie ubrane a chorobliwie piękne, stało strwożone, nieprzytomne prawie, uplątane w więzy nieświadomości swéj i — modnéj sukni. W chwili téj widział ją ktoś wpółukryty za gruppą bzów i głogów. Był to Eugeniusz, udający się na codzienną swą przechadzkę, w stronę Odropolskiego dworu. Mógł on był natychmiast przybiedz z opieką i uspokojeniem przelęknionéj dziewczynie, ale nie chciał uczynić tego. Stanął, patrzał jak biegła po ścierni, chwiała się, stawała a z przestrachem głowę ku nadchodzącym wieśniakom odwracała, — i ze złośliwym uśmiechem szepnął:
— Arystokratka!
Potém dodał:
— Ładna jest... oryginalna...
Wyszedł z ukrycia swego i śpiesznym krokiem ku niéj dążyć zaczął.
Spostrzegła go i, uspokojona obecnością jego, wróciła na ścieżkę. Mały słomiany kapelusz zsunął się z jéj głowy i na dwu długich wstęgach zawisł u szyi, a twarz ukazała się w bladym rumieńcu cała, pysznie otoczona gęstemi włosy, z drobnemi usty, rozwartemi radośnym prawie uśmiechem.
Zwykłym sobie, nieśmiałym z razu, a potém serdecznym ruchem podała mu rękę.
— Taką dziś popełniłam awanturę... — zaczęła.
Grupa wieśniaków przeszła w téj chwili mimo nich, ustępując im ścieżki i idąc po ścierni. Teraz, spokojna i bezpieczna w towarzystwie znanego sobie człowieka, przypatrywała się im tak ciekawie, że aż mówić przestała. Zaśmiała się téż z cicha i wesoło.
— Tak zlękłam się... myślałam, że to są jacyś...
— Zbójcy, — dokończył Eugeniusz.
Zarumieniła się silniéj pod wpływem ironicznego uśmiechu i badawczo utkwionego w nią wzroku jego. Zapragnęła snadź uniewinnić się.
— Tak dawno nie byłam w kraju... — szepnęła, — że zapomniałam zupełnie, jak tu ludzie wyglądają. Przytém nigdy sama nie wychodzę...
— A samotną przechadzkę, o kilkaset kroków od domu, nazywa pani awanturą.
Spuściła oczy. Wyraz twarzy jéj stał się smutnym.
— Czy wié pani, czém jest to wszystko?
— Czém? — zapytała bardzo cicho.
— Niewolą, — krótko i sucho odpowiedział.
Potém dodał łagodniéj i nawet z oddźwiękiem rzewności w głosie:
— Gdym przed chwilą patrzał na panią, wydało mi się, że masz pani na nogach kajdany.
W ruchach jéj, w grze rysów i dźwiękach głosu w sposób szczególny dawały się czuć zmieszanie i śmiałość, sztywność i serdeczność. Teraz także, zapłoniona i sztywna, podniosła ku niemu wzrok błyszczący i ciekawy.
— Ja to sama czuję nieraz... o! czuję... nie wiem tylko, dlaczego tak jest, a kiedy zaczynam o tém myśléć, uciekam od tych myśli.
— Pocoż uciekać od myśli swoich?
— A jeżeli to są myśli buntownicze? — podchwyciła żywo i z lekkiém drżeniem ust.
— Z takich tylko powstać może świat nowy.
— Jednakże Pan Bóg pysznych aniołów za bunt ich do piekła strącił!
Tu drgnęła, bo Eugeniusz parsknął głośnym, trochę nawet zbyt głośnym i rubasznym śmiechem.
— Więc pani jeszcze i w zbuntowanych aniołów, i w piekło, i w dyabłów może wierzy?...
Spuściła znowu oczy. Na twarz jéj wybił się wyraz walki. Parę razy otworzyła usta, aby coś powiedziéć i powściągnęła się; nakoniec, nie mogąc snadź zamknąć w sobie tego, co oddawna już wydzierało się na zewnątrz, szepnęła:
— Ja... ja mam wiele wątpliwości... różnych.
Przestał śmiać się.
— Domyśliłem się tego od razu, odgadłem to z wyrazu twarzy, z kilku słów pani...
— Spostrzeżenia pana nade mną były trafne...
— Z kolei oczekuję zwierzeń, szczerych.
Spotkała się ze spojrzeniem jego ognistém i głęboko topiącém się w jéj spojrzeniu; zesztywniała znowu, lecz zarazem zwolniła kroku, jakby zapragnęła przechadzkę tę i tę rozmowę uczynić jaknajdłuższą.
— Czy mogę z panem mówić po francuzku? — zapytała.
Zarumienił się gwałtownie i milczał dość długo. Potém odpowiedział:
— Czy pani myśli, że ja z państwem Żytnickimi i codzienném otoczeniem ich mogłem mówić obcemi językami? Nie pani; oprócz łaciny i greczyzny szkolnéj, z których ani słowa już nie pamiętam, nie nauczono mię żadnego z obcych języków. Na myśl im to nawet nie przyszło. Pocóż? Nie był-żem.. chłopskiém dzieckiem?
Głos jego, którému z razu usiłował nadać ton żartobliwy, przy ostatnich wyrazach stał się tak ponurym i gniewnym, że Adolfina rzuciła na niego trwożne prawie spojrzenie.
— O! przepraszam pana... bardzo przepraszam! Nie wiedziałam... nie wyobrażałam sobie, aby ktokolwiek... Chciałam z panem mówić po francuzku dlatego tylko, że trochę mi trudno po polsku... Uczyłam się grammatyki i historyi polskiéj, ale rzadko bardzo tym językiem mówiłam... Brakuje mi wyrazów... czuję sama, że jestem śmieszną, i że pewno... pan mi ma to za złe...
— Bynajmniéj, — rzekł krótko i stanowczo.
— Doprawdy? o jakże to dobrze! Mama jednak mówiła, że tu wszyscy mają za złe, jeżeli..
— Ja, pani, nie należę do wszystkich. Owszem, trudność ta wyrażania się, o któréj pani mówi, stanowi dla mnie powab podwójny...
Zarumieniła się znowu.
— Dlaczego?
— Najprzód dla tego, że nadaje ona pani wdzięk jakiś oryginalny; następnie dlatego, że, będąc kosmopolitą, lubię wszystko, co przynosi echa ze światów dalekich a niecierpię wszystkiego, co jest samą tylko, tak zwaną tu... swojskością!
I dodał z ironią:
— Panią to pewno razi i oburza?
Myślała chwilę, potém z figlarnym uśmiechem i gestem rzekła:
— Wie pan? my mamy trzy ojczyzny: w Paryżu światową, w Rzymie duchową, a tu cielesną... i... i... jest jeszcze jedna: w niebie!
Eugeniusz śmiał się.
— Którąż z nich wybrałaś pani? — zapytał.
Adolfina nie zawahała się ani chwili.
— Żadnéj, — odpowiedziała.
I z nagłém zmieszaniem zapytała:
— Czy to pana nie oburza?
— Pani! — odpowiedział — to mię zachwyca. Pierwszy raz od powrotu mego z Petersburga, spotykam kogoś, kto tak samo jak ja myśli i czuje. Ja tylko w uczuciach tych posuwam się daléj. Kocham świat cały, z wyjątkiem właśnie miejsc moich rodzinnych, w których z musu jedynie przebywam. Przed wyjazdem do Petersburga były mi one obojętne, po powrocie ztamtąd, więc po rozejrzeniu się śród szerszego świata i jego powabów, stały mi się nieznośnemi.
— Ależ tak! ja tak samo! W Odropolu tak mi nudno... i przytém...
Tu powiodła wzrokiem dokoła.
— Natura tu taka monotonna... zimna i... obca mi... Co tu kochać? ja nie wiem...
Zdjął z głowy ładną czapeczkę, którą Żytnicka sprowadziła mu na imieniny aż z gubernialnego miasta, odkrył przez to piękne a w chwili téj promieniejące swe czoło i złożył jéj nizki, czci pełen ukłon.
— Pani! — rzekł, — któż-by spodziewał się, że ja, chłopskie dziecko, przez ciemnych i ograniczonych ludzi wychowane, i pani, córa wysokiego rodu, wzrosła pod skrzydłem dystyngowanéj i arystokratycznéj matki... że my, tak różni z sobą wszystkiém, tak bratnio spotkamy się na jednym przynajmniéj punkcie ludzkich uczuć i pojęć...
Adolfina z wybuchem dziecięcéj swobody i radości klasnęła w dłonie, twarz oblaną uśmiechem podniosła ku niemu i zawołała:
— O! jak to dobrze! jak to dobrze! Będę teraz śmielsza z panem i choć raz powiem wszystko, o czém...
Urwała i zawołała:
— Co to? Kto to jedzie? czy to do nas?
Szeroką drogą, o parę stai odległą od ścieżki, którą szli, toczył się odkryty powóz, czterema końmi w rząd zaprzężony. Konie były rosłe i pięknéj rasy, szły jednak zwolna i z pewną jakby powagą. Dwaj wysocy ludzie, na kozłach siedzący, mieli na sobie liberyą ciemną, tu i owdzie tylko połyskującą metalowemi guzami; na powozie za to i w uprzęży nie było śladu błyskotki żadnéj, a wszystko to razem zdala już wyglądało poważnie i pańsko.
— Kto to jedzie? czy do nas?
Eugeniusz odpowiedział:
— To jedzie on, jak jego u nas nazywają.
— Pan Pomieniecki! o! więc do nas, bo mama mówiła, że dziś u nas będzie... Boże! muszę wracać co prędzéj.
Przyśpieszyła istotnie kroku, zmieszana i prawie przelękniona.
— Czy pani tak pilno poznać pana Pomienieckiego? Bardzo pani ciekawa zobaczyć znakomitość tę? — z ledwo powstrzymywaną ironią zaczął Eugeniusz.
Jéj ironia ta sprawić musiała wielką przykrość. Zaczęła znowu iść wolniéj i uniewinniać się.
— O, nie! wcale nie jestem ciekawą... Ludzi takich, jak pan Pomieniecki, znam za granicą bardzo wielu... Ojciec Faveur naprzykład, którego mama ubłagała, aby mi dawał lekcye religii i był moim duchownym... jakże się to mówi po polsku... dyrektorem, jest znakomitością europejską. Książę Roalkiczago, który podróżował z nami w roku przeszłym, i baron Hohenstaufen, który przesiaduje u nas od rana do wieczora prawie, ile razy jesteśmy w Wiedniu, mają, tak samo jak pan Pomieniecki, wielkie pozycye... Znam takich ludzi wielu, wielu... mogę powiedziéć, że innych nie znam prawie, a poznać ich byłam zawsze bardzo ciekawą i... bardzo pragnęłam!
Z nowym ukłonem rzekł:
— Do usług pani. Oto stoi przed panią jeden z tych... innych.
— O wiem! i dlatego właśnie pamiętałam pana tak dobrze i chciałam bardzo pana poznać...
— Uszczęśliwiasz mię pani. Niechże jednak ten człowiek... inny, sprostuje omyłkę, którą pani w mowie swéj popełniłaś. Ojciec Faveur, nauczyciel i duchowny dyrektor pani, nie jest w najmniejszym stopniu znakomitością europejską.
Podniosła na niego zdumione oczy.
— Wszyscy jednak mówią...
— Czy pani spostrzegłaś, że wszyscy mówią zawsze prawdę?
— O nie! przeciwnie! — zawołała żywo, — odkąd myśléć i pamiętać zaczęłam, widzę i słyszę same przeciwieństwa i mnóztwo rzeczy nieszczerych...
— Kiedyś, jeżeli pani pozwoli, wytłómaczę jéj wiele rzeczy. Ale pani tak się śpieszy...
Śpieszyła istotnie. Widać było, że obejmowały ją trwogi różnorodne.
— Mama będzie bardzo niezadowolona z eskapady mojéj...
— Czy pozwolisz mi pani na oryginalne pytanie jedno?
— Lubię oryginalność, bo kiedy spotykam coś oryginalnego, przestaję nudzić się.
— Ile pani masz lat?
— W Maju skończyłam ośmnaście i włożyłam długą suknią.
— Mniejsza o suknią, ale kobieta, gdy ma lat ośmnaście, jest już człowiekiem, nie dzieckiem; a pani lęka się niezadowolenia mamy, jak dziecko.
— Jakże może być inaczéj?
Wesoły uśmiech wybłysnął znowu na jéj usta.
— A pan... czyż pan się nie lęka zmartwić państwa Żytnickich?
Eugeniusz parsknął śmiechem.
— Ależ pani sama o państwu Żytnickich bez uśmiechu wspomnieć nie mogłaś...
— O nie! — tłómaczyła się, — nie! owszem, mama mówi że powinniśmy bardzo lubić państwa Żytnickich.
— Mówi to i śmieje się z nich zarazem. Nie prawdaż?
Nie mogła zaprzeczyć i zarumieniła się tylko goręcéj, niż kiedy.
— Ale pan... pan... — zaczęła ze zmieszaniem — oni są przybranymi rodzicami pana... pan pewnie kocha ich bardzo!
— W najmniejszym stopniu... nie kocham ich, — odparł z przyciskiem.
Zdziwiła się bardzo, nie tyle jednak rzeczą samą, ile szczerością, z jaką wypowiedzianą została. Dotąd spostrzegała nieraz, że znajomi jéj nie kochali wcale opiekunów swych lub krewnych, zawsze jednak twierdzili gorliwie, że ich kochają. Byli więc na świecie ludzie, którzy szczerze wyznawali brak nakazanego przez świat uczucia!
Tu spostrzegła śpiesznie biegnącą od strony dworu kobietę.
— To Frania! zawołała, — mama pewnie posłała ją po mnie!
Niespokojną była, ale usiłowała już z całéj mocy niepokój swój ukrywać.
Piękna dziewczyna, z wesołemi, błękitnemi oczyma, silnie zbudowaną kibicią i krwią tryskającemi jagodami, stanęła przed młodą parą i nagle wydała się zmieszaną bardzo. Ze spuszczonemi powiekami, gniotąc w palcach brzeg haftowanego fartuszka, wyjąkała, że we dworze goście są i że pani, bardzo niespokojna o panienkę, szukać jéj kazała.
— Idę, idę, Franetko! ale czegoś ty taka... smutna?
Lubiła snadź dziewczę to, świeżo do usług jéj przyjęte, bo zmieszanie i nagła nieśmiałość dziewczyny zasmuciły ją.
Poufale dotknęła jéj ramienia.
— Co ci się stało, Franetko? może w domu twoim zmartwienie jakie?..
Nie, nie musiało to być żadne zmartwienie, bo na świeżych i miękkich ustach dziewczyny, pomimo powiek spuszczonych, przewijał się figlarny, może zalotny trochę uśmiech.
— Nie, nie panienko! nic mi się nie stało! doprawdy, — wyszeptała i zarazem podniosła wzrok, nie na panienkę jednak, lecz na towarzysza jéj przechadzki.
On także patrzał na nią... wprost w błękitne jéj, mglące się teraz oczy. Była to sekunda, mgnienie oka... Adolfina zamiany téj spojrzeń nie spostrzegła a gdyby była spostrzegła, nie zrozumiała-by w najmniejszéj mierze jéj znaczenia, ani-by się przez mgnienie oka choćby nad nią zastanowiła. Więcéj niż kiedy, w téj chwili czuła ona w sobie duszę w skrzydłach całą, w skrzydłach, które obejmować poczynało nieznane jéj dotąd płomię...
Byli już u bramy, otwartéj wśród ogrodowych sztachet. Z dwu jéj stron stróżować zdawały się dwa wyniosłe, ciemne modrzewie.
Eugeniusz stanął i zdjął czapeczkę.
— Żegnam panią...
Ona stanęła także, ale zdziwiona i wzruszona.
— Jakto? Pan... nas nie odwiedzi?
— Nie, pani.
— Dlaczego?
— Od bytności pań w Błoniu codziennie szedłem do Odropola, aby... módz panią zobaczyć, i codziennie wracałem od bramy, aby uniknąć tego, coby mię tam spotkać mogło... Dumny jestem!
Istotnie, patrzał teraz na stojącą przed nim dziewczynę z dumą taką, z jaką-by potężny jakiś mocarz tego świata patrzéć mógł na najniższą z poddanek swoich. Jéj postać, w bieli cała, na ciemném tle modrzewiowych gałęzi zarysowywała się w delikatnych, wiotkich zarysach. Zmieszana była i upokorzona wzgardą, jaką okazywał dla warstwy społecznéj, z któréj pochodziła. Być może, iż go cieszyły i zachwycały spuszczone jéj powieki i te drżące cienie, które od długich rzęs spłynęły na przezroczyste jéj policzki. Utracił wkrótce wyniosły wyraz twarzy i patrzył na nią z uczuciem przyjemności widocznéj. Po chwili pochwycił obie jéj ręce, i długiemi pocałunkami do ust swych je przycisnąwszy, odszedł śpiesznie.
Ona wyglądała tak, jakby ze snu, kołyszącego ją łagodną pieszczotą, obudziła się w płomieniach cała. Twarz jéj zagorzała, w oczach szeroko otwartych zdziwienie i zawstydzenie mieszały się z radością. Nie obejrzała się za nim ni razu, owszem, porwała się z miejsca, jak ptak spłoszony, i jak ptak, którego-by skrzydła przebiegła iskra elektryczna, biegła przez długą, cienistą aleję ogrodu. U końca alei otwierała się szeroka przestrzeń, pełna kwiatów i krętych ścieżek, prowadzących ku wschodom obszernego i pięknemi roślinami przyozdobionego ganku. Z za gęstéj zieleni roślin tych, migotały suknie kobiece i rozlegały się głosy ożywionéj rozmowy. Adolfina jednak zdawała się nie widziéć nic i nie słyszéć. Wbiegła na ganek i stanęła w szeroko rozwartych drzwiach salonu. Mogło się zdawać, że spłynęła tam ona po jaskrawéj smudze zachodzącego słońca, która ozłociła suknią jéj, gorącym kolorytem zabarwiła twarz, a włosy osypała iskrami. Z ustami drżącemi jeszcze od wzruszenia i piersią, dyszącą od śpiesznego biegu, wzrokiem powiodła po dość liczném towarzystwie, które przed otwartemi na ogród drzwiami siedziało na ustawionych w półkole fotelach i taburetach.
Obok gospodyni domu, która ożywione bardzo opowiadanie, na widok wchodzącéj córki, w połowie wyrazu przerwała, powstał zwolna wysoki, niemłody, pięknéj i wyniosłéj postawy mężczyzna. Pośród czarnego ubrania jego, u piersi, migotało kilka kolorowych wstążeczek, szkła ujęte w zaledwie widzialną złotą oprawę okrywały oczy, drobnemi zmarszczkami otoczone. Drobne zmarszczki osypywały téż czoło jego, niewysokie, ale pięknie zarysowane, i policzki, wolne od wszelkiego zarostu, czyniąc na piérwszy rzut oka twarz tę zestarzałą i zwiędłą. Odmładzały ją jednak po przyjrzeniu się, siwiejące wprawdzie, lecz gęste, a tu i owdzie czarne jeszcze włosy, białość zębów, ukazujących się we wpółuśmiechu, i zimny, lecz żywy blask siwych, przenikliwie z za szkieł patrzących źrenic.
— Adolphine! czy poznajesz pana Pomienieckiego? Była jeszcze dzieckiem, kiedyśmy się po raz ostatni spotkali.
— W Neapolu, — dorzucił z ukłonem i końce palców młodéj dziewczyny lekko uścisnął. Potém, zwracając się do pani Izabelli, półgłosem i po francuzku dodał:
— Ja-to-bym z trudnością poznać mógł pannę Adolfinę... Przyjm pani powinszowanie moje.
Zrozumiała znaczenie powinszowania tego i szczere uszczęśliwienie twarz jéj oblało.
Istotnie, córki swéj taką, jak w téj chwili, nie widziała jeszcze nigdy. Co się jéj stało? W ruchach jéj, w spojrzeniu, w uśmiechu, w kolorycie twarzy, było coś, czego dotąd nie spostrzegła nigdy: giętkość, śmiałość, rozmarzenie niby, a zarazem wezbrane, pełne ognia życie.
Skrzące się pod padającym na nie promieniem słońca szkła Pomienieckiego zwracały się w stronę, w któréj Adolfinę serdecznemi uściśnieniami rąk i zmieszanemi wykrzyknikami witały trzy kobiety. Jedną z nich była hrabina Cezarya Wielogrońska, dla niewielkiego wzrostu swego hrabinką zwana, a którą téż dla czarujących kształtów kibici, przepysznych włosów płowych i twarzy podobnéj do róż i lilii, dla oczu turkusowych, ruchów żywych i giętkich, a mowy szybkiéj i pieszczonéj, zwaćby téż można sylfidą, rusałką, czarodziejką, zwodnicą, koteczką, szczebiotką i t. p. Piękną była, wesołą, z wyglądu nie przechodząca nigdy dwudziestu pięciu lat wieku. Ubranie jéj różowe z białem było, tak jak i jéj osoba, młode, świeże, ponętne i wabiące. Przypominała w niém ona trochę paryzki koloryzowany żurnal mód, ale wiadomo przecież, że dla niejednych oczu paryzki koloryzowany żurnal mód jest najpiękniejszém z dzieł malarstwa. Zależy to od gustu, i takim był snadź gust pani Julii Sanickiéj, która, usiłując stać i siedzieć obok swéj przyjaciółki młodości tak blizko jakby cieniem jéj zostać pragnęła, nieustannie téż okiem zadumy pełném, przyglądała się różnym częściom jéj toalety. Ona sama za to, dziwném zapewne zrządzeniem losu, w najmniejszéj mierze do żurnalu mód, paryzkiego zwłaszcza, podobną nie była. Starała się o to widocznie, ale, jak często zdarza się na tym świecie, starania jéj dosięgły celu, o którym nie myślała. Warkocze jéj, ułożone w kształt wachlarza, szpilki jéj, wstążki, bransolety, łańcuszki, krój i układ sukni, przywodziły na pamięć rysunki pewne w książkach etnografów podróżników napotykane. Przytém, za każdém poruszeniem jéj słyszéć się dawało srebrne dzwonienie. Działo się to za sprawą kolczyków, które naprawdę były srebrnemi dzwonkami, a nazywały się porte-bonheur, czyli przedmiotem, lub może talizmanem, niosącym szczęście. Że ta, która kolczyki takie posiadała, szczęśliwą czuć się mogła, było to widoczném i zrozumiałém dla Żytnickiéj, któréj dzwonienie ich sprawiało nieustanną dystrakcyą, a zarazem przyjemność żywą. Pierwszy raz w życiu widziała je ona i podziwiała, to téż po powitaniach z Adolfiną, siadając obok Sanickiéj i nie mogąc dłużéj ciekawości swéj na wodzy utrzymać, szepnęła:
— Julciu! czy to pani hrabina przywiozła ci te dzwonki? czy to teraz modne?
Ale Sanicka miała dnia tego inne wcale przedmioty zajęcia i zabawy, niż chichoty i szepty dzierżawczyni, która zresztą, w mantynowéj sukni swéj, spiętéj u szyi kolibrem, zdającym się nieustannie w brodę ją dziobać, wyglądała nietylko skromnie, ale nawet rażąco. Czuła to snadź trochę i sama, bo dziwnie była cichą i skupioną w sobie. Była jednak zarazem — bardzo szczęśliwą. Po raz pierwszy widziała żywą i prawdziwą hrabinę, a wyraz oczu jéj objawiał widocznie, że wydawała się jéj ona zjawiskiem całkiem nadprzyrodzonym, czémś pośredniém pomiędzy aniołem a królową, pomiędzy pojęciem Paryża a nieba. Pomienieckiego znała już oddawna, niemniéj przecież każde z nim spotkanie wywierało na nią wrażenie potężne. Gdyby posiadała jakąkolwiek wiadomość o Zeusie, pewną była-by, że jest on na ziemi jego obrazem. Ponieważ zaś o groźnym bożku greckim nie wiedziała nic wcale, w myśli jéj błąkały się wciąż i krzyżowały nazwy najwyższych na téj ziemi dostojeństw: król, cesarz, monarcha, kamerherr, generał... O wzniosłych téż przedmiotach i dostojnych osobach toczyła się rozmowa, rozmowa utrudniona nieco tém, że prowadzoną była po polsku. Dlaczego po polsku? Fakt to, potrzebujący pewnych i dość długich wyjaśnień. Pani Izabella grzeczną była i dobrą, Żytnicka zaś nie umiała po francuzku wcale, a Sanicka, niegdyś władająca językiem tym wybornie, teraz już wyrażała się nim z niejaką trudnością, co sprawiało jéj męczarnie nieopisane i do ukrycia niepodobne. Obie te panie, nie mówiące, albo z trudnością mówiące po francuzku, nie mówiły téż po angielsku, ani po włosku, tak, że w obecności ich gospodyni domu, dobra i grzeczna, inaczéj jak po polsku mówić nie mogła i nie chciała. Goście stosowali się do gospodyni domu, chociaż w różnéj mierze i nie z jednaką rezygnacyą. Dla Pomienieckiego kwestya języka dość obojętną być musiała, bo w ogóle więcéj słuchał niż mówił; ale żywa i mówna hrabina Cezarya buntowała się widocznie przeciw więzom, narzuconym jéj językowi, bo nietylko że z Adolfiną witała się po francuzku, ale, skończywszy powitania, zwróciła się do pani Izabelli z zapytaniami i wykrzyknikami francuzkiemi.
— Cóż daléj? cóż daléj? Izo! Zaciekawiłaś mię nadzwyczajnie! nigdy tam nie byłam. Tak zawsze czasu niemam, ale to musi być czarujące i sprawiać effekt zupełnie oryginalny...
Pani Izabella, z okiem promieniejącém i żywszemi niż kiedy, choć zawsze pełnemi słodyczy i harmonii gestami, opowiadała daléj:
— Tak; jest to czarujące, wspaniałe, mogące zmiękczyć i rozrzewnić najtwardsze dusze. Niedaleko świętéj groty znajduje się góra dość wysoka, a drogi spływające po jéj skłonie tworzą olbrzymią literę M. W nocy drogi te oświetlone są takiém mnóztwem lamp, że od strony groty widać tylko jedno olbrzymie, gorejące i jakby w powietrzu zawieszone M. Po tém M. spływa tłum pielgrzymów ze śpiewami, które, rozlegając się wśród ciemnéj nocy, dają przedsmak nieba... przypominają chóry aniołów...
— Nic bardziéj czarującego być nie może, jak śpiew, słyszany śród nocy, — przerwała hrabina Cezarya — przekonałam się o tém w Wenecyi, gdzie przez całe noce słyszéć można śpiewanie gondolierów.
— O moja droga Ceziu!... śpiew gondolierów i pieśni pielgrzymów, to zupełnie co innego... to się porównać z sobą nie da! Upewniam cię, że żadna muzyka nie może tak podnieść, tak rozrzewnić, tak... udoskonalić ducha, jak te chóry cierpiących, którzy ze wszystkich stron świata przybywają tu po ulgę i ratunek.
— I znajdują je? — wymówił Pomieniecki, ale takim głosem, że niepodobna było powiedziéć na pewno, czy odezwanie się to jest zapytaniem, lub twierdzeniem. Przytém twarz jego przebiegło poruszenie bardzo charakterystyczne choć błyskawicznie szybkie. Było to nagłe zbieganie się ku sobie wszystkich zmarszczek, okalających oczy i usta jego, i błyśnięcie białych zębów z za cienkich, zwiędłych warg. Błyskawiczny ten ruch fizyognomii łatwo niespostrzeżonym, łatwiéj jeszcze niezrozumiałym mógł zostać. Pani Izabella nie dostrzegła go wcale. Z figlarnym gestem i uśmiechem szepnęła do gościa:
— Trzeba, żebyś pan tam był sam... koniecznie!
Ukłonił się z powagą, w milczeniu, i jak wprzódy, jak to było zapewne w zwyczaju jego, patrzéć zaczął kędyś wysoko, na pobladłe złocenia okalające sufit, na zdobiące sufit ten stare malowidła. Pani Izabella mówiła daléj:
— Wszystko to jednak niczém jest w porównaniu z wielką tą sceną, która następuje potém, a którą miałam szczęście widziéć kilka razy. Kto raz ujrzy widok ten, wiecznie go już pamiętać i tęsknić za nim będzie!
Westchnęła. Sanicka zawołała z naglącą niecierpliwością, a hrabina Cezarya zawtórowała jéj z lekkiém roztargnieniem:
— Jakiż to widok? Czy odprawiają tam nabożeństwo jakie?
— Mszę Ś-tą, — uroczyście odrzekła pani Izabella.
— W nocy?
— W nocy. Pielgrzymi otaczają cudowną piscynę, kapłani, w ubiorach pontyfikalnych, stają po jednéj jéj stronie i... i... gdy do piscyny wprowadzają jednego z licznych chorych, uzdrowienia żądających, wołają chórem: prions! prions! prions!
— Juleczko! co to znaczy? co to znaczy? — bardzo cicho szepnęła do sąsiadki Żytnicka.
— Ależ moja Kostuniu! znaczy to: módlmy się!
— Lud pada na klęczki... chory zanurza się w świętéj wodzie...
— Juleczko! czy oni tam goli wchodzą do świętéj wody?
— Ależ moja Kostuniu...
— Bo widzisz... chociaż to cud, ale... zawsze jakoś... subjekcya...
— Kapłani wołają coraz bardziéj podniesionym głosem: prions! prions! prions la Sainte Vièrge! prions la Sainte Vièrge! faisons violence à la Sainte Vièrge...
— Juleczko! moja Juleczko! co to znaczy?
— W tłumie ozywają się naprzód szepty modlitw i stłumione łkania... Kapłani wołają coraz głośniéj, lud coraz głośniéj modli się i płacze, aż nakoniec modlitwy i płacz zmieniają się w krzyki, łkania, jęki; chory wychodzi z piscyny i pada w objęcia rodziny swéj, lub swych przyjaciół.. uzdrowiony zupełnie!...
Przy ostatnich wyrazach oczy opowiadającéj napełniły się łzami. Żytnicka była tak rozrzewniona, że pracowicie szukać zaczęła kieszeni swéj, w celu wydobycia z niéj chustki do nosa. Tymczasem, końcem palca ocierając łzę z oka, szepnęła znowu do sąsiadki:
— Moja Juleczko... czy on tam goły... z téj puściny...
Sanicka z cicha pytała panią Izabellę:
— A ty, Izo moja, czy dostąpiłaś łaski?
Pochylając głowę, odpowiedziała:
— Piłam...
Sanicka szepnęła jéj prawie już na ucho:
— A jakże twój katar żołądkowy?
Pani Izabella nie odpowiedziała, bo Pomieniecki spuścił wzrok swój z sufitu na nią.
— Widok cudu sprawia wrażenie potężne, — wymówił.
I znowu trudno było określić, czy twierdził lub zapytywał, to tylko pewna, że gdyby ktokolwiek przypatrywał się mu w téj chwili, z wyrazu oczu jego poznać-by musiał, że panią Izabellę badał i przeniknąć usiłował, tak zupełnie, jakby przypuszczał, że nieszczerą być może. Badanie to trwało krótko. Była ona szczerą, zupełnie szczerą, a szczerość ta wiary i zapału występowała na twarz jéj w postaci rumieńca i zachwyconego uśmiechu. Pomienieckiego porównać-by można było do masona, który, spróbowawszy wywołać u spotkanéj osoby znak umówiony i nie otrzymawszy go, sztywnieje i staje się bardzo poważnym. Z głębokim ukłonem i pełnym powagi głosem wymówił:
— Prawdziwą to jest pociechą, gdy w dzisiejszym czasie spotykamy uczucia i opinie, będące jedyną ochroną porządku, moralności i szczęścia społeczeństw. W zamęcie pojęć, który coraz bardziéj ogarnia świat teraźniejszy, strzedz winniśmy kotwicy téj, na któréj wspiera się statek cywilizacyi. Przed szlachetnym konserwatyzmem tym uchylamy wszyscy czoła...
Słowa więc gościa poczytała za własne jego, indywidualne, jéj w ofierze złożone zdanie, i wyraz uszczęśliwienia twarz jéj oblał. Z wyrazem tym zwróciła się ku niemu i odpowiedziéć coś miała: dziękować, lub może silniejszy jeszcze nacisk na uczucia swe i opinie położyć; lecz Pomieniecki nie patrzał już na nią, tak, że znowu przypomniał masona, szukającego u osoby spotkanéj umówionego znaku. Znakiem takim byłoż-by zamyślenie młodéj dziewczyny, które odrywało ją od toczącéj się rozmowy tak dalece, że najpewniéj nie słyszała z niéj ani słowa. Byłoż-by znakiem tym spojrzenie jéj zadumane a w głębi ogniste, które, zamiast ścigać w oddali wspomnienie olbrzymiego, gorejącego M. świętéj piscyny i otaczających ją tłumów, wznosiło się ku szczytom dwóch ciemnych modrzewi, samotnie strzelających nad gęstą zieleń a palącym się w ogniach zachodu?
Zapatrzył się na nią, może jak na ładny obrazek, przedstawiający młodą dziewczynę w białéj sukni, z postawą dziecięco niewinną, a twarzą pełną zagadek, — może téż jak na wychylającą się z pąka wielką piękność kobiecą, może jeszcze jak na istotę, która, sama nie wiedząc o tém, dała mu znak porozumienia, znak, który zadziwił go, bo od niéj najmniéj spodziewał się go otrzymać...
Tymczasem, hrabina Cezarya mówiła o Francyi, a w szczególności o Biarritz, w którém minionéj jesieni używała kąpieli morskich. Morze, powiadała, posiada urok nieskończoności. Mawiał to zawsze książę Latour d’Auvergne, z którym tam właśnie zawiązała znajomość; księżna, matka jego, bawiła tam także, ale bardzo krótko, bo w ogóle nie lubi licznych i wesołych zebrań. Nosi ona zawsze suknie ciemne i jedynym klejnotem, który hrabina u niéj widziała, był różaniec hebanowy. Jest to kobieta święta i książę syn tak ją zawsze nazywa, chociaż... chociaż sam... nie naśladuje jéj bynajmniéj. O! bynajmniéj! Hrabia Ireneusz mógł-by wiele, wiele o tém opowiedziéć....
Z cichego śmiechu jéj i rozbłysłych oczu domyślić się było można, że nietylko mąż jéj, ale i ona sama opowiedziéć-by mogła o nieświętości młodego francuzkiego księcia daleko więcéj, niż o świętości jego matki.
— Księżna, — rzekła, — dokonywa teraz wielkiego dzieła. Nabyła ona od Duńczyków część Góry Oliwnéj i wznosi tam klasztor dla Karmelitek Bosych.
— Jakże to być musi kosztowném! — wtrąciła Sanicka.
— O tak! ale w czasach naszych, gdy tak straszne zepsucie ogarnęło tę biedną Francyą, wielkie dusze nie skąpią ofiar żadnych. Patryotyzm Francuzów jest prawdziwie podziwu godnym....
Tu zwróciła się do Pomienieckiego.
— W czasie ostatniéj bytności naszéj w Paryżu, słyszałam od ojca Regnault, że hr. Chambord przysłał w darze ojcom Jezuitom dwadzieścia portretów Maryi Józefy, Delfiny francuzkiéj... zdaje mi się, że synowéj Ludwika XV-go.
— Córki elektora saskiego, Augusta, a matki Ludwika XVI-go... — uzupełnił Pomieniecki.
— Tak, tak! hrabia Chambord był tak zadowolonym z biografii téj świętéj Delfiny, którą ojcowie wydali, że na rzecz ich zrzekł się tak pięknego zbioru portretów i miniatur. Jest to czyn prawdziwie patryotyczny i... królewski!...
— Tam téż tylko... wysoko... u szczytów, znaleźć już dziś możemy wielkie czyny i ofiary... — wymówił Pomieniecki, patrząc ku górze i głosem pełnym powagi, ale... rzecz dziwna! jednocześnie zupełnie twarzą jego wstrząsnęła znowu ta sama co przed chwilą błyskawica... zmarszczki wszystkie zadrgały i zbiegły się, przymrużyły się powieki, białe zęby błysnęły... można-by rzec, iż przez skórę statysty wyjrzał na mgnienie oka Mefisto, że za maską wielkiego pana zachichotał chochlik... Lecz pani Izabella uszczęśliwiona była tém, że każde zdanie jéj tak harmonijnie zgadza się ze zdaniem sąsiada.
— I tak jest wszędzie i zawsze, — ciągnęła ze wzrastającém przejęciem się i ożywieniem; — w Hiszpanii naprzykład, w téj biednéj Hiszpanii, o któréj ojciec Faveur wyraża się zawsze, że jest podobną do owcy, która długo chodziła po pastwisku Pańskiém, aż ją duch rewolucyi na bezdroże wywiódł, w cudownéj Hiszpanii téj, w któréj mirty rosną i pomarańcze kwitną, któż stoi na czele dobréj sprawy? Oto dziesięciu Burbonów!
— Dziesięciu! — otwierając szeroko śliczne swe oczy, zawołała hrabinka.
— Dziesięciu? — z wyraźnym już akcentem zapytania wymówił Pomieniecki. Zdawał się nawet być zdziwionym nieco niewiadomością swoją co do ilości Burbonów, walczących w Hiszpanii o dobrą sprawę.
Pani Izabella tryumfowała. Z pełną wdzięku żartobliwością ku sąsiadowi się zwróciła.
— My, kobiety, posiadamy téż czasem wiadomości nasze... Jest to zresztą fakt nadzwyczaj ciekawy i ważny... Dziesięciu potomków Ludwika ś-go walczy o prawa Don Carlosa do tronu przodków jego. Zdaje mi się, że nawet zapamiętałam ich imiona... tak; pamiętam. Jest tam naprzód sam król Karol VII, następnie brat królewski, Don Alfons, potém don Enriquez, potém don Francisco i don Alberto, którzy są synami don Enriqueza... potém... z linii włoskiéj... zdaje mi się, że hrabia de Caserta... potém... Hrabia di Caserta... hrabia di Caserta... potém... Adolphine! czy nie pamiętasz jak się nazywają inni?
Od kilku chwil Adolfina zaczęła słuchać toczącéj się dokoła niéj rozmowy, a teraz na zapytanie matki, obojętnie bardzo, lecz z wielką wprawą odpowiedziała:
— Hrabia di Bari, mamo... brat hrabiego di Caserta, książę Parmy, brat królowéj Małgorzaty, hrabia di Bardi i pułkownik Gurowski y Burbon...
— Tak, tak! to już wszyscy!
— Gurowski y Burbon... jest pewnie trochę Polakiem...
— Przez ojca, Żiuljetko! jest to prawdziwém szczęściem dla biednego kraju naszego, że posiada za granicą przedstawicieli takich...
— Delfina, Marya Józefa, o któréj wspominaliśmy przed chwilą, była synową Maryi Leszczyńskiéj, — wtrącił Pomieniecki.
— Tak; to z przeszłości... o! tą pochlubić się możemy! Mamy przecież naszych świętych... a chociaż nie są oni zapewne tak sławni, jak inni, to jednak zawsze święci! Pamiętam... że kiedy po raz pierwszy poznałam w Rzymie Monsignora kardynała Mariano Falcinelli-Antoniacci, z uprzejmością wielką powiedział mi on, że nasz ś-ty Stanisław Kostka uważanym jest w Kościele za jednego z największych świętych. Byłam wtedy prawdziwie dumną!
— Tak, jak ja, — wesoło ozwała się hrabina, — kiedy w Biarritz, w czasie ostatniego tam pobytu cesarzowéj Eugenii, młody książę Murat, publicznie prawie i bardzo głośno utrzymywał, że panie polskie są najpiękniejszą ozdobą sezonu.
— Co do mnie, od roku już ułożyłam sobie w głowie mały planik... który, jeżeli się uda, sprowadzi dla biednego kraju naszego tryumf wielki... Jest to zresztą mój tylko pomysł, ale na wykonanie go składa się wiele osób... spiskujemy...
— O! — znacząco wymówił Pomieniecki.
— Tak; spiskujemy... ale plan nasz pokojowym jest zupełnie. Pracujemy nad tém, aby dozwolonem było Polkom wstępować do stowarzyszenia Oblatek Rzymskich...
Que ce que c’est: Oblatki? — zapytała hrabinka.
— Jest to stowarzyszenie kobiet świeckich pod nazwą Oblatek z Ter de Specchi... Nie czynią one ślubów żadnych, ale są obowiązane do pewnych dewocyi, i składają znaczne sumy, których Kościół używa na cele święte... Dotąd Oblatkami zostawać mogą same tylko Rzymianki, naturalnie z rodzin wysokich pochodzące; ale teraz... mamy nadzieję, że i nam także zaszczyt ten dostępnym się stanie. Staramy się o przyniesienie chluby téj naszemu biednemu krajowi...
— Szczęśliwa! jakiż piękny wieniec zasług splatasz sobie, Izo moja! — ściskając dłoń przyjaciółki młodości, z rozrzewnieniem szepnęła Sanicka.
Pani Izabella skromnie bardzo odpowiedziała:
— Czynimy, co możemy.
I zwracając się do Pomienieckiego, ze znaczącym uśmiechem dodała:
— Każdy na swéj drodze...
— Ukłonił się.
— Pani! cóż znaczą drobne, doczesne zabiegi nasze, wobec...
— O! kto tak jak pan uświetnił w kraju obcym jedno z imion polskich...
C’est vrai! nie broń się, mon oncle; świadczą o tém te ponsowe i błękitne oznaki zasług...
— Kto tyle ich zebrać potrafił!... Ale doprawdy... nie poznaję... który z orderów oznacza ta... czarna z żółtem wstążka?
Tym razem drobne zmarszczki, okrywające twarz Pomienieckiego, nie zbiegły się ku sobie i nie wytworzyły nakształt błyskawicy wybuchającego i niknącego uśmiechu, lecz owszem, zniknęły prawie pod wpływem głębokiego zadowolenia. Przez długi kwadrans tłómaczył on paniom, ciekawie go słuchającym, znaczenie i nazwy kilku posiadanych przez się orderów. Dwa z nich były niemieckie, inne pochodziły z krajów różnych a otrzymał je w okolicznościach także różnych, gdy, spełniając czynnie szambelańską służbę, wysyłanym bywał dla spotykania na dworcach kolei żelaznych, lub oprowadzania po galeryach i muzeach stolicy, przybywające do téj-że stolicy dostojne osoby. Służbę czynną spełniał zresztą bardzo często, dzięki względom, któremi obdarzał go jeden z członków Najwyższéj Rodziny; posiadał téż ses entrées na uroczystości i różne obchody dworskie.
— Szczęśliwy! szczęśliwy! szczęśliwy! — klaszcząc zlekka w dłonie i rumieniąc się od zapału, wołała hrabina Cezarya.
Żytnicka, gdyby śmiała, była-by pewnie zaśpiewała: wielki, wielki, wielki Kamerherze!“ Ale nie śmiała. Była wprost zgnębioną otaczającemi ją wielkościami, patrzała więc tylko i słuchała, z otwartemi trochę usty. Nie czuła nawet tego, jak złoty koliber długim swym dziobem formalnie wpijał się w jéj brodę. Pani Izabella z dziecięcą prawie ciekawością zarzucała gościa pytaniami, on odpowiadał i opowiadał nietylko z kondescendencyą doskonałą, ale i z istotném a widoczném zadowoleniem. Ożywił się; z za szkieł w złoto oprawnych siwe źrenice błyszczały mu tak zupełnie, jak kiedy przed chwilą wpatrywał się w twarz Adolfiny. Czyliżby zaszczyty szambelańskie i pełne zagadek twarze młodych kobiet były dwoma słońcami, dokoła których obracało się całe wewnętrzne jego życie, wobec których znikał bez śladu Mefisto jego, i milkł bez echa chichot chochlika.
— A tytuł hrabiego? — zagadkowo trochę zapytała pani Izabella — wszak już parę lat temu, jak słyszeliśmy, że..
Pomieniecki patrzał na sufit.
— Nie czynię o to starań żadnych; — wymówił zwolna; — myślę i staram się przekonać wszystkich, że szlachcic polski równym jest niemieckim grafom...
— Co za szlachetna duma! — zawołała Sanicka.
— Jest to uczucie prawdziwie patryotyczne — szepnęła pani Izabella.
— Szlachcic! piękny to szlachcic! — ze łzami w oczach i bardzo cicho zachichotała Żytnicka.
— Co do mnie, — zaśmiała się hrabinka, — gdybym była na miejscu stryja, zaraz została-bym hrabią...
— A... a pan Wilhelm... czy podziela to przekonanie pana?
— Syn mój.. o! syn mój jest zupełnie zadowolonym swoją pozycyą młodego Junkra... Od czasu szczególniéj, gdy został oficerem i nosi epolety... sprawia mi czasem małe zmartwienia, ale sam bawi się wybornie!
— Wilhelm, mój stryju, bardzo pragnie tytułu hrabiego, od czasu szczególniéj, jak utracił matkę, która była temu przeciwną.
— Otrzyma go, otrzyma pewnie, — potwierdził Pomieniecki. — Rzecz jest w tém, — z uśmiechem mówił daléj, — że łatwiéj nam otrzymać tytuł, jak utrzymać się przy nazwisku naszém.
— Jakto? dlaczego?
— Oh! mesdames! to cała historyą i bardzo zabawna. Niemcom trudno jest wymówić całe nazwisko nasze... Pomienie... Pomieniek... i daléj krztuszą się już i wysilać muszą. Ze mną.. trudno... ale względem Wilhelma... koledzy nie robią ceremonii żadnych. Nazywają go poprostu von Pomienieck... czasem... antecedując: graf Pomienieck... I tak już nawet bileciki do niego adresują. Z czasem wejdzie to w użycie ogólne i... Wilhelm zrezygnować się musi... prędzéj czy późniéj straci on swoje cki!.. Tak idą i zmieniają się rzeczy tego świata!..
Znowu, na błyskawiczną chwilę, tak jak wtedy, gdy była mowa o cudach, dziejących się u świętéj groty, i wielkich czynach, spełnianych wysoko... u szczytów społeczeństw, Mefisto wstrząsnął jego zmarszczkami, a w oczach zaśmiał się chochlik. Marząca o wyniesieniu kraju swego przyszła Oblatka Rzymska zapytywała protoplastę przyszłego rodu grafów von Pomienieck, jak wygląda strój, w którym szambelani spełniają u dworu służbę czynną? Mefisto i chochlik zniknęli znowu, gdy szambelan opowiadać zaczął, że przednia część stroju tego całkowicie zahaftowaną jest złotem, że u złotéj opaski zawieszony jest klucz złoty, a u piersi znajdować się przy nim powinny wszystkie odznaczenia honorowe czyli ordery, nie w postaci prostych wstążeczek, ale złotych gwiazd i krzyżów.
— A kapelusz? rękawiczki a miejsce, gdzie się zawiesza klucz?
Hrabinka tymczasem, która szczegóły powyższe znała już wybornie i oddawna, opowiadała Sanickiéj o nowo wynalezionych kaftanach, które są bez szwów, mają haftowane wyłogi, — leżą cudownie, a nazywają się Jersey.
— Przywiozłam, Żiuljetko, jeden Jersey i dla ciebie.
— Jakaś ty dobra, Ceziu!...
— Izo, czyś nic pięknego i ciekawego z za granicy nie przywiozła?
— O! owszem! — odrzekła pani Izabella — przywiozłam wiele pięknych i drogich rzeczy, które umieściłam w budoarze.
Przez parę saloników, dość pustych i z powodu długiéj nieobecności pani domu zaniedbanych, przeszli do ślicznego, choć niewielkiego pokoju, w którym białe ręce pani Izabelli zgromadziły wszystko, co było w domu najpiękniejszego i najcenniejszego: sprzęty miękkie, spłowiałym lecz cennym aksamitem obite, wielkie zwierciadło weneckie, parę starych obrazów, rzeźbioną, kosztowną szafkę na książki. W otoczeniu tém, u jednéj ze ścian, wznosiło się coś nakształt wysmukłego ołtarza, złożonego z pięknéj kopii jednéj z Rafaelowskich Madon, z kilku wyniosłych cieplarnianych roślin, zastępujących niby kolumny, i z obszernego stołu, orzuconego bogato zahaftowanym batystem a zapełnionego nadzwyczaj licznemi i różnorodnemi przedmiotami ze złota, srebra, bronzu, marmuru, alabastru, kości słoniowéj i t. p. Były to posążki wielkości różnéj, obrazki i fotografie, tkwiące w mniéj więcéj kosztownych ramkach, relikwiarze w różny sposób oprawne, krzyżyki, krucyfixy, medale, różańce, pudełka, teczki. Wszystko to stanowiło pewien rodzaj muzeum, zgromadzonego z jedną przewodnią myślą, lecz nie z jednym wcale stopniem smaku i artystycznego znawstwa. Pośród posążków, uderzały przedewszystkiém dwa z nich, największe, a przedstawiające aniołów ze skrzydłami, monstrualnie umalowanemi, fryzowanemi włosy i pyzatemi, całkiem bezmyślnemi twarzami. Lecz, tuż obok, znajdowało się parę drobnych a istotnych dzieł sztuki i kilka wybornych naśladowań klasycznych antyków, zdziwionych jakby otaczającém je towarzystwem.
Obrazki przedstawiały świętych i papieży, słynnych tegoczesnych biskupów i nowokreowanych kardynałów, zakonników, zakonnice, misyonarzy, średniowieczne sceny objawień i zachwyceń, wizerunki miejsc, wsławionych cudami, albo pobytem w nich osób świętobliwych. W relikwiarzykach przeświecały z za szkła żółtawe lub kredowo białe przedmioty; zawartość zaś pudełek i teczek pani Izabella ukazywała gościom swym, tłómacząc zarazem znaczenie znajdujących się w nich szmatek płóciennych i sukiennych papierków z wypisanemi na nich modlitwami i t. p. Medale i różańce wszystkie były otarte o cudotwórczy obraz jakiś lub relikwiarz, modlitwy udzielały odpustów, szmatki płótna i sukna przedstawiały szczątki znoszonéj calloty Ojca Ś-go, sutanny błogosławionego Józefa Labri, obrusa na którym jadał obiady i wieczerze, uwięziony za gorliwość w wierze, a sprzeciwianie się konstytucyi krajowéj, Vitalis Maria Gonzalwes de Oliveira, kapucyn Brazylijski z Pernambuco.
Dla zgromadzenia wszystkich przedmiotów tych, trzeba było znacznych sum pieniężnych, a większego jeszcze zasobu odpowiednich wiadomości. Pani Izabella, nietylko z ożywieniem, ale z zapałem dzieliła się z gośćmi swymi istotnie niepospolitą swą wiedzą. Przedewszystkiém jednak z tłómaczeniami i opowiadaniami swemi zwracała się do Pomienieckiego. Czyliż, przed godziną, nie wypowiedział on był pięknych słów o kotwicy, na któréj wspiera się statek cywilizacyi? Pani Izabella tak gorliwie i tak zda się wyłącznie dla niego roztaczała zebrane przez siebie cząstki téj kotwicy, że któś, patrzący z boku, przypuścić-by mógł, iż było w tém z jéj strony trochę, zalotności. Cóż zresztą dziwnego? Wszak kobieta, która dosięgła czterdziestu lat życia i nad odważném czołem nosi zlekka choćby bielejące włosy, nie może już, pod groźbą śmieszności, zalotną być przez ponęty i powaby ciała; lecz nie przysługujeż jéj prawo i możność podbijania tych, których podbić pragnie, przez niepospolite przymioty serca i umysłu?... Czy Pomieniecki czuł się podbitym? trudno to było odgadnąć z chłodnéj, zamkniętéj w sobie, sztywnéj nawet nieco powierzchowności jego. Stojąca postawa sztywność tę bardziéj jeszcze uwydatniała. Czuć w niéj było noszony w młodości mundur wojskowy, a może téż i przywdziewany potem często, od złotych haftów sztywny i ciężki strój szambelański. Słuchał uważnie, lecz spoglądał częściéj na sufit, niż na ukazywane sobie przedmioty. Hrabina chłodniéj jeszcze od stryja swego znajdowała się względem skarbów, zawartych w muzeum przyjaciółki. Swawolną trochę ręką gospodarzyła pomiędzy niemi, biorąc je i rzucając z kolei, przymrużonemi oczyma oglądając misterne rzeźby, jedne z obrazków chwaląc, na widok innych wykrzywiając śliczne usta. Natomiast prawdziwa burza zapału i zachwycenia wzbierała w piersi innéj, w prostéj, lecz szerokiéj i krzepkiéj piersi Żytnickiéj. Patrząc na tyle, tyle dla niéj przepięknych przedmiotów, słuchając tylu, tylu opowiadań, nie zawsze zrozumiałych jéj, lecz zawsze zdumiewających, utraciła całkiem przygniatające ją dotąd uczucie małości własnéj, oderwała się, rzec można, od samój siebie, rzuciła się całkiem w krainę abstrakcyi i ideałów. Pod wpływem usposobienia tego, nagle i niespodziewanie nietylko dla innych, ale i dla siebie, odezwała się głośno:
— I u nas, proszę państwa, był także cud!
Obecni zwrócili na nią wzrok, tak pełny zdziwienia, jak gdyby dotąd nie spostrzegali całkiem, że znajdowała się w ich towarzystwie, jak gdyby w chwili téj właśnie spadła ona pomiędzy nich z sufitu, albo wydobyła się z pod posadzki. Ignorowana dotąd, teraz tolerowaną być zaczęła, tylko tolerowaną; bo odezwanie się jéj nie wywołało cienia odpowiedzi, albo zapytania jakiegokolwiek. Ona jednak, gdy raz mówić zaczęła, nie potrzebowała już zachęt ani bodźców. Widocznie rozradowana tém, że posiada także cząstkę kotwicy, wspierającéj statek cywilizacyi, mówiła daléj:
— Był, był... i wielki... niedaleko ztąd, w Bałbocińskiéj parafii, w Kołdunkach. Wszyscy widzieli i słyszeli, i sam nawet ksiądz Kredowicz, proboszcz Bałbociński był tam i słyszał.
Nagle zmieszała się i umilkła, jakby przypomniała sobie, że przemawia wobec tak dostojnego towarzystwa. O tém zaś, co towarzystwo to o przemowie jéj myślało, czy nawet w ogóle ją słyszało, nie dowiedziała się nigdy.
Anioł milczenia przeleciał nad niém. Hrabinka, stojąc nieco za nią, wodziła spojrzeniem po całéj postaci jéj, od stóp do głowy i napowrót, oczyma tak doskonale obojętnemi, jak gdyby była ona najzwyklejszą pod słońcem ścianą, albo piecem; pani Izabella, pochylona nieco nad stołem, pracowicie szukała czegoś pomiędzy obrazkami i posążkami; Sanicka, naśladując wybornie postawę przyjaciółki młodości, szukała także; Pomieniecki zaś odłączył się nawet trochę od towarzystwa, i stojąc przed ozdobną szafką, zdawał się odczytywać w myśli złocone na grzbietach książek imiona ich autorów: Ś-ty Augustyn, Ś-ty Tomasz z Akwinu, mr. Dupanloup, Feuillet, m-me Craven, etc. Dla każdego zresztą, znającego choć trochę świat i ludzi, obojętność, z którą spotkało się opowiadanie Żytnickiéj, wydawać się musi rzeczą całkiem naturalną i słuszną. Cud wydarzony w Kołdunkach, w parafii Bałbocińskiéj, a opowiedziany przez Żytnicką, był prostą niedorzecznością, historyą à dormir débout, grubą śmiesznością. Bo przecież czém inném wcale jest Lourdes, a czém inném są Kołdunki, tak, jak porównania uczynić nie można, pomiędzy kapucynem brazylijskim Witalisem Mario Gonzalwes Oliveiro z Pernambuco, a wspomnianym przez Żytnicką, księdzem Kredowiczem, proboszczem parafii Bałbocińskiéj. Cóś, co stać się może tam, budząc u jednych zapał i głęboką wiarę, u innych co najmniéj ciekawość i uszanowanie, tu najzupełniéj jest niemożebne. Cud polski i w dodatku chłopski!... Wprawdzie, co się tycze chłopów, zjawiska nadprzyrodzone ukazywały się dość często, a teraz, to już i najczęściéj ukazują się pastuszkom. Ale bywa to za granicą. Nasz lud zbyt jest gruby, ciężki, brudny, aby łask podobnych doświadczać mógł. Bije to prosto w oczy!
Nakoniec pani Izabella znalazła to, czego tak pracowicie przez parę minut szukała, i prostując się, podała Pomienieckiemu małą, paryską fotografią.
— Fotografia ta, — rzekła, — przedstawia obchód przeniesienia relikwii ś-téj Genowefy do kościoła na Mont-Parnasse. Jest to kościół, wyłącznie przez robotników uczęszczany. Odbyło się tam naprzód triduum, potém były procesye, a potém przemawiał ksiądz biskup de Segur. Jest to wielki mówca. Pamiętam, że mówił o tém, jak bardzo w dzisiejszym czasie powszechnego zepsucia naśladować powinniśmy surowość życia piérwszych chrześcijan, niedbać o wygody i przyjemności doczesne i nieustannie zadawać sobie prywacye i umartwienia ciała. Wszyscy byli bardzo przejęci i we wszystkich sercach powstały najświętsze postanowienia umartwiania się i unikania znikomych przyjemności życia...
W drzwiach budoaru stanął lokaj i oznajmił podaną herbatę. Towarzystwo całe przeszło do sali jadalnéj, w któréj, z powodu zapadającego zmroku, okna zasłonięte były roletami, a wielka lampa o trzech mlecznych kulach zapaloną. Pod rzęsistém a zarazem łagodnem światłem lampy, wesoło uśmiechały się sewrskie filiżanki, aromatyczną herbatą napełnione; na srebrnych podstawach wznosiły się piramidy rumianych i złotawych owoców; wielki bukiet, stojący pośrodku, rozlewał dokoła delikatną woń ostatnich w roku lewkonii. Oprócz tego, było tam trochę innych jeszcze przysmaków i ozdób, ustawionych z symetryą mile głaszczącą oko. Pomieniecki orzucił wzrokiem salę i stół, wewnętrzny mefisto jego zgarnął mu zmarszczki w snop promienistego niby uśmiechu, a swawolny chochlik zachichotał w przymrużonych oczach i wśród zwiędłych warg ukazał białe zęby. Pochylił się nieco ku gospodyni domu i z cicha wyrzekł:
— Ksiądz biskup de Ségur jest wielkim mówcą. Nauki jego ryją się na sercach słuchaczów niestartemi ślady!...
Nigdy, nigdy potém pani Izabella nie potrafiła zdać sobie sprawy z tego, jakim sposobem i kiedy Pomieniecki zajął miejsce obok Adolfiny, miejsce, właściwie przeznaczone dla Żytnickiéj, którą Adolfina przy herbacie zabawiać miała. Role zmieniły się. Młodéj dziewczynie dostał się do zabawiania gość, którego miejsce było obok gospodyni domu; pomiędzy zaś nią a hrabinką, także Bóg wie jakim sposobem, znalazła się Żytnicka.
Przy wielkim stole krzesła rozstawione były z rzadka, ale Pomieniecki nieznacznie, rzecby można, niewidzialnie, przybliżył swoje do tego, na którém siedziała Adolfina, co spostrzegłszy Sanicka, przysunęła się téż do niéj z drugiéj strony.
Nigdy jeszcze dotąd Adolfina nie czuła się i nie okazywała tak śmiałą, jak dnia tego. Pomieniecki od piérwszych zaraz słów wywołał przed nią wspomnienia najpiękniejszych rzeczy, jakie dotąd widziała: dzieł malarstwa i rzeźby, nagromadzonych w galeryach i muzeach stolic. Czy był on istotnie znawcą i miłośnikiem sztuki? niewiadomo. To tylko pewna, że umiał o niéj mówić, a bardziéj jeszcze skłaniać sąsiadkę swą aby o niéj mówiła. Lekko, zcicha, tak delikatnie jak gdyby lękał się słowami swemi stłuc lub nadwerężyć drogocenne jakieś a kruche naczynie, wywoływał on wspomnienia jéj, zdania i uwagi. Znać w nim było wielką umiejętność posługiwania się Sokratesową metodą, któréj cała tajemnica polegała na skłanianiu umysłów ludzkich do samodzielnych porodów myśli. Było to podobném do nadzwyczaj kunsztownego badania pulsu osoby, z którą miał do czynienia, badania, przedsiębranego może w celu nadania pulsowi własnemu odpowiedniego tempa. Zaraz na początku rozmowy Adolfina okazała wyraźnie, że liczne odwiedziny, które wraz z matką swą oddawała wielkim zbiorom sztuki, zupełnie jałowemi dla niéj nie były. Naukowych wiadomości o sztuce nie posiadała żadnych, najlżejszych, ale twory sztuki wzruszały ją i głęboko i ryły się w jéj pamięci. Zapytywana o ten lub ów obraz o tego lub owego mistrza, odpowiadała z przyjemnością widoczną; sąsiad zaś jéj z bardzo widoczną także, choć nie słowami wyrażaną admiracyą, zgadzał się z każdém zdaniem jéj, przyklaskiwał każdemu jéj gustowi. Od chwili do chwili pozwalał sobie na krótkie wycieczki w dziedzinę estetycznych teoryi. Czy to, co mówił o kolorycie i rysunku, o charakterystyce i perspektywie, świadczyło o istotném znawstwie jego lub o wybornéj pamięci, tego Adolfina w żaden sposób rozróżnić nie mogła: ale rozmowa o tém, co lubiła, nad czém nieraz samotnie myślała, rozmowa ta, miękka, łatwa, a jednak poważna, sprawiała jéj przyjemność. Być może także, iż doskonała harmonia, zachodząca pomiędzy zdaniami i gustami jéj a niemłodego i poważnego pana, a także okazywane jéj przezeń uwielbienie, bez wpływu nie pozostały. Rozweseliła się, i opowiadając gościowi o jakimś charakterystyczno-rodzajowym obrazku Düsseldorfskiéj szkoły, zaśmiała się swobodnie, srebrnie, prawie głośno. Spostrzegłszy, że sąsiadka jego wesołą być umié, przypomniawszy téż sobie może, iż wesołość była konieczną i nieodłączną właściwością jéj wieku, Pomieniecki stał się także wesołym i niby dla miłego wytchnienia po rozmowie pełnéj powagi, opowiedział parę bardzo zabawnych anegdot z życia znakomitych malarzy. Adolfina śmiała się znowu, i rozbawiona, w swawolny trochę sposób wkładała do drobnych ust swych złote jagody winogron. On patrzał na nią i nagle trochę umilkł, zamyślił się.
— Czy panie diugo zabawią w Odropolu?
— Zależéć to będzie od interesów mamy. Ale nie dłużéj pewnie, jak miesiąc... a pan?
— Ja pozostanę w Pominach dopóty, dopóki panie stron tych nie opuszczą. W tych już dniach wyjeżdżać miałem, ale teraz nie wyjadę.
Gdy mówił to, oczy jego z za szkieł błysnęły, ale jéj spojrzenie, niewiadomo dla czego, pobiegło ku matce, a usta drgnęły figlarnym uśmieszkiem...
Na czole pani Izabelli, gdy spostrzegła zamianę miejsc dziwną a tak nagłą, że zapobiedz jéj na żaden sposób nie mogła, osiadła była z razu lekka chmurka. Szło jéj pewnie o to, aby szambelan przyjemnie bawił się w jéj domu, a we względzie tym córce swéj nie ufała wcale. Ona... dziecko jeszcze, on... niemłody już i taki poważny! Znudzi się z nią pewnie! przytém, jak tu znaleźć przedmiot rozmowy, któryby mógł zająć ją i zarazem hrabinę Cezaryą? Zaniedbać téj ostatniéj, ze względu na stosunki światowe, było zupełną niemożliwością.
Z kłopotliwego położenia tego wyratowała panią Izabellę hrabinka, która ewangelicznych skrupułów snadź nie uczuwała, bo od razu, przy piérwszéj wziętéj do ust łyżeczce herbaty, zaczęła do gospodyni domu mówić po francuzku. Znaczyło to zupełne wytrącenie z towarzystwa, siedzącéj pośrodku, a po francuzku nie umiejącéj kobiety. Na akt ten upokarzania bliźniego pani Izabella nie zgodziła-by się może, gdyby przedmiot, o którym hrabinka mówić zaczęła, nie był tak zajmującym, że... ciekawość... Ach! Pan Jezus przebaczy!... Pochylając się więc z lekka jedna ku drugiéj, bo szeroka postać Żytnickiéj nazbyt je rozdzielała, mówiły po francuzku, a przedmiotem rozmowy ich był szambelan. Hrabinka, ujrzawszy stryja tak zajętego rozmową z Adolfiną, że na to co się działo w gruppie drugiéj, żadnéj nie zwracał uwagi, półgłosem i z figlarnémi gestami i minkami poczęła opowiadać o nim mnóztwo rzeczy. Przedewszystkiém znać było, iż sprawiało jéj to wielką przyjemność, że był on jéj stryjem i że z życia i usposobień jego posiadała mnóztwo wiadomości takich, których nikt może więcéj nie posiadał. To téż mówiła o nich obszernie i z zamiłowaniem. Mówiła naprzód o tém, że fortuna szambelana rośnie z rokiem każdym, bo, nie będąc wcale skąpym i lubiąc nawet zbytek, rozrzutnym nie jest on wcale i majątkiem swym wybornie administrować umié. Przytém z dnia na dzień spodziewać się można, iż w nagrodę zasług swych otrzyma znaczną donacyą...
— Pan Wilhelm... przyszły hrabia Wilhelm, będzie ogromnie bogatym, — uśmiechnęła się pani Izabella.
— To pytanie! — figlarnie odrzekła hrabinka.
— Jakto?
Hrabinka bardziéj jeszcze pochyliła się ku przyjaciółce swéj i szepnęła:
— Ożeni się... najpewniéj ożeni się jeszcze!
Est-ce possible!
— Ale tak; trochę to może dziwne, entre nous, ma on już pięćdziesiątkę, bien sonnée, a słyszałaś pewnie, że w piérwszém małżeństwie swém szczęśliwym nie był...
Pani Izabella słyszała cóś o tém, jednak chciała-by wiedziéć szczegóły... W ogólności, rozmowa ta zaciekawiała ją w stopniu najwyższym. Skrupuły jéj względem Żytnickiéj umniejszyły się téż znacznie. Żytnicka bowiem wynalazła wkrótce wyborny środek przyjmowania w niezrozumiałéj rozmowie żywego udziału. Środek ten polegał na tém, że, za każdem przemówieniem jednéj z dwóch obok siedzących kobiet, zwracała się ona do mówiącéj i z potakującém trzęsieniem głowy mówiła:
Oui, oui! oui, oui!
Kiedy śmiały się, śmiała się także, gdy objawiały zadziwienie, podnosiła brwi i ramiona. Z pozoru przynajmniéj rzeczy biorąc, bawiła się wybornie.
— Szczegóły... ależ to cały dramat! Było to małżeństwo niedobrane. O ile on lubił zawsze świat, dwór, przyjemności i zaszczyty, o tyle ona była z usposobień prawdziwą gęsią. Cały świat mówił w swoim czasie o jéj dziwactwach. Stolicy nie lubiła, mieszkała przeważnie na wsi a kiedy musiała już zimę jaką przepędzić w mieście, żyła jak zamurowana. Stryj nie mógł nigdy za życia jéj utrzymać domu tak, jakby chciał i jakby mu z pozycyi jego wypadało, bo żona jego miała zasady... entends-tu, Isabelle? zasady!... Jednych przyjmować u siebie chciała, innych nie chciała; na prezentowanie się u dworu nie przystała nigdy; kiedy mąż jéj otrzymał urząd czynnego szambelana, wyjechała stanowczo na wieś i prawie się z nim rozstała. C’etait, ma chère, une idiote!
— Jednak... zasady... trzeba, ma chère, miéć zasady, — szepnęła pani Izabella.
Oui, oui! — potwierdziła pani Żytnicka.
Hrabinki oczy dziwnie błyszczały. Chowała snadź ona w sercu swém niejednę urazę do żony stryja, która miała zasady i na pamięci jéj mściła się z zawziętością, rozniecającą w pięknych źrenicach jéj ciemne światełka.
— Myślisz więc... — zaczęła pani Izabella.
— Myślę, że stryj zechce wynagrodzić sobie to, co stracił i raz jeszcze spróbować szansy. Zresztą, słyszałaś pewnie, że jest on wielbicielem kobiet, takim... takim... o!
Śmiała się, Żytnicka zaś, chichocąc, także zawzięcie potwierdzała:
Oui, oui! oui, oui!
Comme elle est sotte, ma chère! avec ses eternels: oui, oui.
Brave femme, en somme; ne t’en mogues pas trop, Césarine...
Oui, oui!
— Parę lat jeszcze temu, ale to sekret, Izo, stracił głowę dla jakiéjś... jakiéjś... która nie miała zasad, ale to, ma chère, żadnych, najmniejszych zasad... z choreografii... tu comprends! Lękaliśmy się nieszczęścia, ale jest on zbyt rozumny, aby popełnić szaleństwo. Na dworze miano mu to za złe, więc prędko zerwał... wiem jednak, że go to kosztowało... Teraz zechce pewnie być... być szczęśliwym!
— Jakże z całego serca życzę mu szczęścia!
Oui, oui!
— To tylko pewna, że nie ożeni się on inaczéj, jak z kobietą rozumną. Miał już dość zgryzot z powodu swojéj... gęsi...
O! oui, oui, oui!
— A syn jego jakie ma pod tym względem zdanie?
— Wilhelm! ależ on nie ma ani pół zdania! powiem ci pod sekretem, że kuzynek mój jest trochę kretynem.
— O mój Boże!
O! oui!
Tu rozmowa pomiędzy Adolfiną a Pomienieckim zcichła i urwała się; dwie kobiety, a z niemi i trzecia, pośrodku siedząca, umilkły. Pani Izabella podniosła powieki; spojrzenie jéj spoczęło na twarzy szambelana przeciągłe i melancholijne, a tak zarazem promienne, jak gdyby snopami świateł swych olśnić go i ogarnąć pragnęła. Pani Izabella miała jeszcze piękne oczy i bardzo piękną rękę, lecz co większa, miała téż owe uczucia i opinie, o których powiedział on, że są kotwicą, wspierającą statek cywilizacyi...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.