Pierwotni/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pierwotni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Ciemno już było, kiedy parokonna bryczka Żytnickiego stanęła przed gankiem niewielkiego domu, mającego pozór skromnéj, szlacheckiéj siedziby. Na ganek wybiegła kobieta, któréj rysów o zmroku dostrzedz nie było można, lecz któréj postać niewysoka, gruba, prawie kwadratowa, z szybkością nadzwyczajną stoczyła się po schodach ganku, i u stopnia bryczki na szyi Żytnickiego zawisła.
— Pawełku! mój Pawełku! przecież przyjechałeś! — zabrzmiał głos niewieści donośny, śmiechem radośnym nabrzmiały, a przerywany pocałunkami tak głośnemi, że można było je wziąć za wystrzały pistoletu małych rozmiarów. — Przecież! nakoniec! ależ siedziałeś tam w tych swoich folwarkach caluteńkie dwa dni!... nie zziąbłeś?... możeś głodny?... no pocałuj-że mię choć raz!
— Dobrze! dobrze! — ozwał się w odpowiedź basowy, apatyczny głos dzierżawcy — jak się masz? jak się masz? no, dosyć już tych czułości! jeść mi daj! bom tylko śniadanie zjadł w Leśnéj, o dziesiątéj...
Kobieta z większą jeszcze niż wprzódy szybkością wtoczyła się na ganek i wpadła w głąb’ domu, wołając:
— Wikcia! Józefa! Józefa! Tekla! Tekla! pan przyjechał! Lampę zapalić! Samowar! biusztyk! Gdzie one te hultajki! Dowołać się ich nie można! skaranie bozkie z temi łotrzycami...
Ostatnie wyrazy doszły uszu Żytnickiego w chwili już, gdy wchodził do saloniku, słabo oświetlonego jedną świecą, palącą się na stole, przed kanapą umieszczonym. Na kanapie, w niedbałéj i leniwéj postawie, leżał młody mężczyzna, z roztwartą książką w ręku. Przy słabém oświetleniu można było spostrzedz tylko, że miał on białe, wysokie czoło i gęstą, kędzierżawą, złocisto-rudą brodę. Wejście Żytnickiego nie zdawało się czynić na nim żadnego wrażenia, ani wzniecać w nim ochoty do najobojętniejszego choćby przywitania, bo ani oczu od książki nie oderwał, ani najlżejszego nie dokonał ruchu. Wzajemnie Żytnicki, w milczeniu, przerywaném tylko sapaniem i chrząkaniem, zdjął paltot, kilku krokami przeszedł mały salonik — i świecę, tak obojętnie, jak gdyby ona niczyim nie przyświecała oczom, ze stołu wziąwszy, poszedł z nią w głąb’ domu. W saloniku zrobiło się ciemno, jak w otchłani, a w ciemności téj dał się słyszéć krótki, szyderski śmiech. Po śmiechu tym nastąpiła głęboka cisza. Leżący na kanapie mężczyzna, jakkolwiek czytać już nie mógł, nie wstawał. Nie chciał, czy nie miał po co wstawać? Cisza trwała niedługo. Przerwał ją niby szum wichru, odgłos ciężkich, nadzwyczaj śpiesznych kroków, przebiegających sąsiedni z salonikiem przedpokój, i łoskot gwałtownie otwierających się drzwi. W progu ten sam donośny głos niewieści, który tak czule u stóp bryczki witał wracającego gospodarza domu, zawołał:
— Co to? ciemno tu? a gdzież świeca? o niedolo moja! już mi ktoś świecę ztąd schwycił! Ależ tu Genio był? czy niéma tu nikogo? Geniu! Geniu! czy ty śpisz?
W ciemności zabrzmiał głos męzki, przyjemnie dźwięczący, ale wyraz każdy wymawiający leniwie i z niechęcią:
— Chyba-bym umarły był, gdybym spać mógł, dopóki ciotka nie śpi.
— A gdzież świeca?
— Wuj zabrał.
— Jakto! Ty czytałeś, a on tak sobie wziął i świecę zabrał?
— Wziął i zabrał!
Nie odpowiedziała nic, tylko w saloniku zrobił się znowu szum i stuk. Biegła w ciemności i uderzała się o stoły i krzesła, sapała, parę razy mruknęła niedokończone przekleństwo jakieś, lecz biegła, i niby kula, wypadająca z lufy palnego oręża, z ciemności dom zalegającéj wpadła do sporego pokoju, w którym, przy świetle świecy palącéj się na prostém, obszerném biurku, Żytnicki przeglądał i porządkował grube stosy papierów. Jakkolwiek szumném było to wtargnięcie jéj, dzierżawca nie zwrócił na nie uwagi najlżejszéj.
— Pawle! — krzyknęła.
Nie podnosząc oczu z pod papierów, zapytał:
— A co, Kociu?
— Pocóś Geniowi świecę zabrał? Czy ci już chłopiec ten tak obrzydł, że chcesz go z domu swojém grubijańskiém obejściem wypędzić! Czy to dla tego, żeby mnie dokuczyć, żebym téż i ja razem z tém dzieckiem wynosiła się, a tu dla jakiéj młodszéj i ładniejszéj miejsce wolne zostawiła! Ja wiem, że ty tego tylko pragniesz! ty nawet śmierci mojéj pragniesz! tybyś był najszczęśliwszy, żebyśmy oboje z Geniem jednéj godziny poumierali! Ty chyba kamień w sobie masz zamiast serca, jeżeli nie umiesz ocenić przywiązania mego i poświęcenia, i téj ciężkiéj pracy, którą całe życie przy tobie przenoszę! Czy taki jabym los miała, gdybym była, zamiast za ciebie, za pułkownika Chryjskiego wyszła! Pułkownikową była-bym, panią, karetą i sześciu końmi jeździła-bym! A teraz co? świecę nawet dziecku memu zabierasz i w ciemności go zostawiasz, niby złoczyńcę jakiego; a to wszystko, żeby tylko mnie dokuczyć, żeby mnie przez to pokazać, że mnie nie lubisz, nie cierpisz, nienawidzisz, żem ja już nawet i lichéj świecy nie warta!
Gadała, sapała, płakała. Ciężka, kwadratowa, w luźnym kaftanie, bez kołnierzyka i mankietów, z gęstemi włosami opadającemi na plecy, ramiona i okrągłą, rumianą twarz, pośród któréj błyszczały, jak dwie mdłe iskierki, małe siwe oczki, krążyła dokoła biura, przy którém siedział mężczyzna, zabiegając mu, to z tyłu, to z przodu, załamując ręce, to podnosząc je ku głowie, to rozmachując niemi tak, że aż płomyk świecy kołysał się od ich powiewu.
Żytnicki, schylony nad papierami, wodził piórem po zapełniających je wierszach, zcicha je czytając, a tu i owdzie kreśląc po marginesach różne cyfry i odsyłacze. W twarzy jego żaden muskuł nie drgnął ni razu, ustami tylko zwolna poruszał i w miarę potrzeby kartę po karcie odwracał.
— Pawle! — krzyknęła — Pawle! Pawle!
— A co, Kociu? — zapytał, nie podnosząc głowy ani oczu.
— Czy ty człowiek, czy kamień? czy mąż, czy kat?
— Sztuk 681 po rubli 2 kopiejek 70... — wyszeptał.
— Ja ci te twoje papiery na drobne kawałeczki podrę...
Wyciągnęła obie ręce ku leżącym przed nim papierom, ale on położył na nich grubą, silną swą rękę. Zarazem podniósł głowę i spokojny, obojętny wzrok w twarzy jéj utkwił. Zwyczajnym téż sobie głosem, przytłumionym nieco i obojętnym, wymówił:
— Kociu! proszę ztąd wyjść.
W mgnieniu oka twarz jéj zalana była potokiem łez, a ona sama u kolan jego na ziemi siedziała.
— Pawle! Pawełku! — chlipiąc i jęcząc mówiła — ja ciebie tak kocham, a ty dla mnie taki obojętny... no, pocałujże mię po dwóch dniach niewidzenia... spójrz na mnie przynajmniéj, mój najmilszy!...
Z jedną ręką uwięzioną w obu jéj małych pulchnych dłoniach, drugą skreślił na papierze kilka wyrazów, przy których stawiając cyfrę, półgłosem wymówił:
— Tysiąc trzysta sześćdziesiąt dwa...
Zarazem położył pióro przy kałamarzu, papiery wsunął do szuflady, wstał z krzesła i rzekł:
— Kociu! daj mi jeść.
Zerwała się z ziemi, roztworzyła na roścież drzwi jadalnego pokoju i zawołała:
— Proszę jaśnie wielmożnego pana na wieczerzę... pokorna sługa pana już wszystko przygotowała, biusztyk nawet własnemi rękami usmażyłam... bo dla ciebie żona, to nic więcéj tylko sługa! naturalnie! pókim była młoda i ładna, to jeszcze...
Do jadalnego pokoju weszła służąca, bosa, brzydka, z rozczochranemi włosami i zbrzękniętą od płaczu twarzą. Żytnicka rzuciła się ku służącéj, łając ją za nieprzyniesienie masła i śmietanki, a popychając dziewkę przed sobą, wraz z nią wypadła do korytarzyka, u którego końca znajdowała się kuchnia.
Jadalny pokój, oświetlony sporą choć niewykwintną lampą, od sufitu zwisającą, wyglądał czysto i wesoło. Przy oknach kwitły w wazonach balsaminy i astry; na ścianach, białych jak śnieg, szarzało kilka starych sztychów; stół, okryty serwetą lśniącéj białości, zastawiony był naczyniem bardzo prostém, lecz nieskazitelnie czystém. Samowar, błyszczący jak złoto, szumiał wesoło i buchał dwiema wstęgami pary; w posrebrzanym koszu rumieniły się świeże, wyborne snadź bułki. Żytnicki usiadł przy stole, białą serwetę zawiązał dokoła szyi, tak, aby mu część gęstéj brody okrywała, i przysunął ku sobie półmisek z doskonale w istocie usmażonym i jarzynami przyozdobionym beefsteakiem. Chmurne czoło jego wypogodziło się, apatyczne oczy błysnęły. Ze sporéj flaszki do malutkiego kieliszka nalał staréj wódki, ukroił potém chleba białego i pulchnego, potoczył wzrokiem dokoła wesołego, jasno oświetlonego pokoju, i twarz jego okryła się wyrazem cichego, lecz głębokiego zadowolenia. Trwało to przecież niedługo. Z drzwi przeciwległych wyszedł ten sam młody mężczyzna, którego Żytnicki tak obojętnie zostawił był w ciemności, pomimo książki, z jaką go znalazł. I teraz także trzymał on w ręku książkę. Pięknym był. Wysoki, kształtny, silny, włosy i brodę miał złocisto-rude, czoło białe, usta cienkie, purpurowe, i wielkie oczy, z szafirową, ognistą źrenicą. Wiek jego trudno było-by ściśle określić. Blask oczu, szkarłat ust i kształty ciała świadczyły, że był bardzo młodym; ale wyraz, okrywający piękną tę twarz, nadawał jéj pozór zmęczenia i przedwczesnego postarzenia. Czoło jego, pomimo białości, wydawało się zmięte i zwiędłe; usta, zarysem zdradzające naturę wrażliwą, układały się w linią pełną zniechęcenia i powściąganéj goryczy; na dnie źrenic, leniwie i ze znudzeniem patrzących przed siebie, paliły się namiętne żądze, czy marzenia. Powoli zbliżył się do stołu, usiadł, roztworzył książkę i wpatrzył się w nią tak, jak gdyby nie spostrzegł, że oprócz niego któś jeszcze znajdował się w pokoju. Żytnicki zawiesił na chwilę czynność krajania chleba, i oczy, które przed chwilą błysnęły były zadowoleniem, utkwił w twarzy Eugeniusza. Spojrzenie to nie było tak jak zwykle obojętném, — malował się w niém smutek, żal nawet. Smutnie téż wstrząsnął głową, westchnął. Eugeniusz patrzał w książkę. Milczeli obaj. Znajdowali się względem siebie tak, jak gdyby byli śmiertelnie z sobą poróżnionymi. Jednak żadne wyjątkowe uczucie ani zdarzenie nie stało snadź pomiędzy nimi, bo po chwili Żytnicki, posuwając ku milczącemu towarzyszowi swemu półmisek z beefsteakem, rzekł:
— Dlaczego nie jesz, Geniu? Dobry beefsteak. Nie darmo go ciotka własnemi rękoma smażyła.
W głosie jego nie tylko gniewu nie było, lecz owszem, był on nawet cieplejszym, niż zwykle.
Eugeniusz odsunął książkę, a biorąc nóż i widelec, także bez cienia urazy lub niechęci jakiejkolwiek, tylko chłodno bardzo i z sarkastycznym uśmiechem, odpowiedział:
— Sos musi być ostry. Ciotka zaprawia go zazwyczaj garncem łez, tuzinem przekleństw i kopą szturchańców, udzielonych Tekli i Józefie!
Żytnicki zmarszczył trochę brwi, i wymruczał raczéj, niż wymówił:
— Cóż robić? cóż robić? trzeba jéj to wszystko wybaczyć! Kobieta ze złotém sercem.
W téj chwili, prowadząc za sobą dziewkę, która niosła na tacy masło, śmietankę, ser i przewybornie wyglądające wędliny, wtargnęła do pokoju Żytnicka. Wyglądała teraz wcale inaczéj, niż przed pięciu minutami. Zaniedbany ubiór jéj był wprawdzie niezmienionym i włosy znajdowały się w tym samym co wprzódy nieładzie; ale rumiane, pulchne, okrągłe policzki, i czoło nizkie, i szare oczki, i nawet zadarty nosek, który kiedyś posiadać mógł wdzięk filuterności, oblane były najradośniejszym, najpromienniejszym z ludzkich uśmiechów. Ode drzwi już wołać zaczęła:
— Pawełku! mój najdroższy! a tożeś ty był dziś w Odropolu! Pytam się teraz tam w kuchni Franka: „gdzieżeście z panem jeździli?“ a on mimowi, że do Odropola... Ale to tak zawsze. Ty mi nigdy, nigdy sam nic nie powiesz i chyba od sług się dowiem. Ale mówże, mój Pawełku, mówże prędzéj! Widziałeś ją? Czy przyjęła ciebie? Jak wygląda? co mówiła? czy na długo przyjechała?
Stała przy samowarze i zarzucając męża pytaniami, z nadzwyczajną wprawą i zręcznością cienką serwetą szklanki wycierała.
Żytnicki skończył jedzenie beefsteaku i talerz od siebie odsunął. Potém jeszcze z najwyższą obojętnością odwiązał z szyi serwetę, otarł nią starannie usta i brodę, rozkroił bułkę i nakoniec odpowiedział:
— Przyjęła mię i rozmawialiśmy z sobą dobre pół godziny. Grzeczna zawsze, bardzo grzeczna i dobra kobieta.
Pochwałę tę, dziedziczce Odropola udzieloną, wymówił z widoczném uczuciem zadowolenia i pewnéj nawet dumy. Żytnickiéj téż oczy błysnęły radością i dumą.
— O! — zawołała — ona ciebie, Pawełku, bardzo szanuje! Ona zawsze była taka grzeczna i dobra... jak cukierek! Panią jest przecież! a kiedy mówi do kogo, to aż serce od grzeczności jéj i dobroci topnieje! To anioł, nie kobieta! A czy ładnie jeszcze wygląda?
— Nie zauważałem. Zdaje się, że ładnie.
— A posiwiała już trochę?
— Nie uważałem... Zdaje się, że posiwiała.
— Ty-bo nigdy nic nie uważasz! Ci mężczyźni, to są jak z kamienia. Nic ich nie obchodzi! Niechaj już zresztą sobie własna żona, a jeszcze taka jak ja... postarzała i zeszpetniała, choć przed czasem, to już i można nie patrzéć na nią! Ale nie widziéć czegokolwiek u niéj!... Cóż mówiła? to chyba już pamiętać musisz?
Żytnicki zajęty był bardzo laniem śmietanki do herbaty.
— At! co mówiła? co miała mówić? mówiła, zdaje się, że sfatygowana podróżą... prosiła na herbatę.
— Prosiła! widzisz, jaka grzeczna! a czemu-żeś nie został?
— Miałem subjekcyą.
— Oj ty, ze swemi subjekcyami! Jakże można było nie zostać, kiedy prosiła! Jabym została, toż między nami mówiąc, honor dla nas...
Eugeniusz, który, żadnego dotąd udziału w rozmowie nie biorąc, z czołem na dłoni opartém, pił zwolna herbatę, podniósł głowę i utkwił w twarzy Żytnickiéj wzrok nagle rozpłomieniony. Chciał widocznie coś powiedziéć, ale powściągnął się i tylko szyderski, niecierpliwy uśmieszek osiadł mu na ustach.
— Cóż Geniu! — zawołała Żytnicka — czemu milczysz, jak zaklęty? Powinien-byś przecie zapytać o pannę Adolfinę... boś młody i ona młoda, a kiedyś znaliście się dobrze... ale ciebie to tak, jak wuja nic nie interesuje i nic...
— O tém, co mię interesuje, ciocia wiedziéć nie może — z powściąganą żywością przerwał Eugeniusz — ale, że panna Adolfina nie obchodzi mię wcale... to bardzo naturalne!
— Naturalne! ciekawam dlaczego to naturalne? tyś przecie kawaler, ona panna... Wyrzekasz zawsze, że dla ciebie tu towarzystwa odpowiedniego niéma. Ot i masz towarzystwo. Zabawią pewnie najmniéj parę miesięcy... będzie czas z panienką choć poromansować trochę!
Ostatnie wyrazy mówiła, zanosząc się od śmiechu, tak serdeczną wesołością napełniała ją sama już wzmianka o poromansowaniu. Ale Eugeniusz zachmurzył się więcéj jeszcze, niż przedtém.
— Panna Odropolska — zaczął — nie jest dla mnie towarzystwem żadném i o żadném romansowaniu z nią marzyć nie chcę i nie mogę...
— Dlaczego nie możesz? dlaczego nie możesz? Ciekawam bardzo, dla czego-byś nie mógł... — śmiejąc się wciąż, szczebiotała kobieta.
Porywczym giestem zamknął książkę i, prostując się, odpowiedział:
— Dlatego, że nie cierpię arystokratów... Ciocia bardzo dobrze wié o tém!
W mgnieniu oka Żytnicka z serdecznéj i głośnéj wesołości przeszła w zapalczywy gniew. Zwrócona ku Eugeniuszowi, z giestykulacyą nadzwyczaj żywą, poczęła wyrzucać mu, że jest uparty, zawzięty, że czepia się do ludzi nie wiedziéć za co, że niecierpi tych, którzy mu nic złego nie zrobili, że nakoniec w głowie mu się wszystko do góry nogami przewróciło. Eugeniusz milczał, ale Żytnicki, po długiém, obojętném słuchaniu, skinął ku żonie ręką.
— No, dość już, dość krzyczenia i paplania!
A gdy uspokoiła się nieco, zwrócił się do Eugeniusza:
— Nie masz wcale żadnéj rozsądnéj przyczyny do nienawidzenia pani Odropolskiéj — rzekł — jest to bardzo grzeczna i dobra kobiéta.
— Nie przeczę temu wcale — z tym samym co wprzódy lekceważącym i sarkastycznym uśmiechem odrzekł Eugeniusz — nie mówiłem téż, że niecierpię pani Odropolskiéj w szczególności, ale arystokratów w ogóle... Nie miałem na myśli jednostki, ale klasę, kastę, ideę...
Żytnicki, z niezmiernie rzadkim u niego objawem zniecierpliwienia, wzruszył ramionami.
— Wpadasz znowu w swoje abrakcye...
— Abstrakcye, wuju, — poprawił młody człowiek.
— Czy tam abstrakcye, mniejsza o to! idea! co nam tam do idei! Niech tam sobie wielcy mędrcy głowy nad ideami suszą, a my po staroświecku, wiemy tylko, że co wyżéj, to wyżéj, a co niżéj, to niżéj. Pani Odropolska jest panią z panów, kobietą bogatą, z hrabiami i książętami skoligaconą i przestającą. Jeżeli więc okazuje nam ona grzeczność i dobroć, powinniśmy to umiéć cenić... Ciotka ma racyą, mówiąc, że to dla nas honor... Co zaś do panny Adolfiny, była ona tak dobrą, że pytała się nawet o ciebie...
— Pytała się! pytała o Genia! — z najwyższém uradowaniem zawołała Żytnicka i wpatrzyła się w młodego człowieka tak miłosném, pieszczotliwém spojrzeniem, jakby wydał się on jéj w téj chwili stokroć piękniejszym jeszcze, niż zwykle. — Widzisz Geniu, jakiś ty szczęśliwy! jak panienki długo cię pamiętają! Ale ona była zawsze taka milutka, grzeczna, jak aniołek!
Eugeniusz spuścił wzrok, potém podniósł go znowu i przelotnie spojrzał na Żytnickiego. Z gry fizyognomii jego poznać było można, że ponure i gniewne usposobienie jego ustępowało przed ciekawością, któréj okazać nie chciał.
— No i cóż — z udaną nieco niedbałością zaczął — czy choć przystojna?
Choć! co to choć! jak to choć! — krzyknęła Żytnicka — ona jest nietylko przystojna, ale śliczna!
— Moja ciociu! ciocia jéj przez dziesięć lat nie widziała. Pytam się wuja, czy panna Odropolska przystojna?
Żytnicki wzniósł oczy do sufitu, jak człowiek, który sobie coś przypomniéć usiłuje.
— A przystojna — rzekł po długim namyśle — zresztą, czy ja wiem? Drobniutka, bledziutka, szczuplutka i koniec.
— Kiedy była dzieckiem, miała piękne oczy... takie duże, ciemne i mieniące się złotem — ożywiając się nieco zauważył Eugeniusz.
— A! oczy i teraz ma sobie niczego... zauważyłem to, kiedy pytała się o ciebie... Patrzała mi prosto w twarz i tak tam w tych oczkach zapaliły się jakieś ogniki... zwyczajnie, jak u młodéj!
— Jak u młodéj panny, która o młodego i pięknego kawalera zapytuje! — zawołała Żytnicka i, w przystępie serdecznego śmiechu, z rozwartemi ramiony rzuciwszy się na Eugeniusza, za szyję go objęła i ogniste włosy jego jeszcze ognistszemi pocałunkami osypała.
— Widzisz! widzisz — wśród śmiechu i pocałunków wołała, a raczéj krzyczała — ciekawość cię wzięła! Takim niby niedźwiedziem jesteś, arystokratów niecierpisz, a jak dowiedziałeś się, że śliczna panienka zapytuje się o ciebie, to ci aż oczy błysnęły i rozweseliły się... Prawda? co? no, mówże kotku! prawda?
Eugeniusz, broniąc się zlekka od gwałtownych pieszczot téj, którą ciotką swą nazywał, nie mógł powstrzymać się od wesołego uśmiechu.
— No prawda, ciociu, prawda! ładna dziewczyna jest zawsze ładną dziewczyną. W pałacu, czy w chacie chłopskiéj, jest to zawsze najpiękniejszy płód natury.
— A widzisz! a pocóż mówiłeś, że niecierpisz arystokratów?
— Ależ ja mówiłem o idei!
— E! daj już pokój z ideami swemi... co tam te idee! Nie będzie ci od nich ani syto, ani ciepło, ani wesoło!... Ale, ale Pawełku!
Zwróciła się do męża.
— A cóż z projektem twoim, co do zaprowadzenia płodozmianów... zgodziła się?
Wzmianka o płodozmianach okryła znowu twarz dzierżawcy grubą chmurą.
— Nie — odrzekł krótko — nie zgodziła się.
Żytnicka żałośnie załamała ręce.
— Ot tobie masz! — zawołała — znowu gryźć się będziesz i zarobek na téj dzierżawie, jaki był nędzny, takim zostanie! ale dlaczegóż nie zgodziła się?
— Albo ja wiem?
— Jakto nie wiész?
— A nie wiem. Mówiła długo i szeroko o jakichś ofiarach, o tém, że pragnie cóś ofiarować... nie mogłem tylko zrozumiéć co, i komu... dziękowała mi, ściskała za rękę, myślałem, że rozpłacze się. Ale koniec końców, na to, co było-by największą korzyścią i dla niéj, i dla mnie, nie zgodziła się. Kto tam kobiety zrozumiéć może i dojść z niemi do ładu?
— A u ciebie zaraz, Pawełku: kobiety! kobiety! Co tu winne kobiety? dlaczego zaraz na kobiety wygadywać? Któż to taki kobiety?
— Ot, kto taki? — wyzywająco patrząc na żonę i z najwyższém lekceważeniem w głosie odrzekł Żytnicki. — Kto taki? Baby! i po wszystkiém.
— Geniu! — zawołała Żytnicka — broń-że nas! ty zawsze bronisz kobiet!
— Pod względem lekceważenia kobiet — zaczął Eugeniusz — wuj jest niezłomny, i myślę, że nikt na świecie nie mógłby wuja przekonać o zupełnéj równości kobiet i mężczyzn.
— A ty... w równość tę... wierzysz? — zapytał zwolna Żytnicki i w sposób szczególny, drwiący trochę, a trochę surowy, młodemu człowiekowi w oczy spojrzał.
— Mówiłem już wujowi tyle razy o przekonaniach moich...
— Mówiłeś!... słyszałem. Ale mówić i robić, to wcale co innego.
— Nie rozumiem wuja.
— Wytłómaczę ci to późniéj.
Zwrócił się do żony.
— A toż co znowu? czego beczysz?
Żytnicka, usunąwszy się w cień zgasłego już samowara, płakała. Zaczepiona, wnet wybuchnęła. Mówiła i krzyczała, że pani Odropolska zgubiła ich, nie zgadzając się na ulepszenie gospodarstwa i zmniejszenie summy dzierżawnéj; że teraz znowu będzie tak, jak było dotąd, to jest, że co oboje z mężem zapracują, to i zjedzą, a na starość, jak nie było, tak nie będzie żadnego zasobu i zaopatrzenia; że zresztą nie pani Odropolska winną jest wszystkiemu, ale on sam, Pawełek, który trzyma się téj nieszczęsnéj dzierżawy, jak pijany płota, i o starości żony swojéj nie myśli, ani o wygody jéj nie dba i pozwala jéj zapracowywać się, jak ostatniéj słudze jakiéj, choć wiadomo przecież, że jest ona obywatelską córką, i że mogła daleko lepszą partyą zrobić, a wyszła za niego z miłości, przeciw woli brata, który już wtedy robił świetną karyerę, a teraz, będąc urzędnikiem do szczególnych poleceń przy generał-gubernatorze Turkestańskim, zabrał-by ją do siebie i osypał wszelkiemi dostatkami, gdyby tylko chciała ona rozstać się z mężem...
— Otoż gdzie zajechała! — flegmatycznie wymówił Żytnicki, i zaczął szukać czegoś w kieszeniach surduta. Po chwili, z jednéj z nich wyjął pudełko, wręczone mu przez panią Izabellę i podał je żonie ze słowami:
— No, masz prezent od pani Odropolskiéj. Weź cacko, a przestań beczéć i brednie wyplatać...
Żytnicka, z twarzą we łzach, chciwie pudełko pochwyciła, a roztworzywszy je, wydała okrzyk radości. Z rozżalonéj i rozgniewanéj stała się rozpromienioną.
— Patrzcie! patrzcie! — wołała — ależ to śliczność nad ślicznościami! ile to kosztować musi! Złota i jeszcze tak pięknie malowana!
Wyciągając ramię w całéj długości, wysuwała pod światło lampy i przed oczyma dwu mężczyzn przesuwała otwarte pudełko, w którém, na tle jaskrawego aksamitu, jaśniał spory ptak złoty z emaliowanemi skrzydłami i długim ku górze sterczącym dziobem. Był to klejnot w chwili owéj bardzo modny, choć niezbyt kosztowny ani smakowny.
Żytnicka nie posiadała się z radości, a osypując panią Odropolską gradem najczulszych i najwznioślejszych nazw, z łoskotem, szumem, śmiechem wybiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie przez drzwi uchylone widać było wysoko zasłane łóżka, a na stole, przyozdobionym w staroświeckie lusterko, palącą się w mosiężnym lichtarzyku, krzywą i żółtą świeczkę. Gdy w jadalnym pokoju, niby po burzy, po wyjściu pani domu zapanowała cisza, Żytnicki zwrócił się twarzą ku Eugeniuszowi.
— Cóż? — rzekł zcicha — cóż? gdzież twoja równość? gdzie te twoje kobiety, ludzie, jak się ty górnie o tym babskim rodzie wyrażasz? Słyszałeś? Zmartwiła się niby i miała racyą: interes był dla nas ważny, bo pomijam już moje przyjemności, albo zgryzoty, ale szło może o cały spokój starości naszéj. Zmartwiła się tedy, płakała, krzyczała, bredziła, licho wie co, myślał-by kto, że w gorączkę z desperacyi wpadła. Wtém cacko dostała, ot i po wszystkiém, i rada już, śmieje się, krzyczy tedy z radości, i leci jak zwaryowana nie wiedziéć gdzie, pewnie, ażeby zabawką nową pochwalić się przed sługami, które za godzinę łajać będzie, jak nieboskie stworzenia. Tak zawsze i we wszystkiém. Masz więc tę równość, masz i kobiéty, ludzi.
Wszystko to mówił ze zwyczajną sobie flegmatycznością, zwolna, poważnie, bez cienia gniewu lub żalu, lecz w zamian z niezgłębioną pogardą w wejrzeniu i głosie. Eugeniusz śmiał się, z razu trochę tylko i z przymusem, potém coraz głośniéj i serdeczniéj. Ze śmiechem tym było mu bardzo do twarzy, można-by rzec, że był mu on właściwym i szczerszym, niż uprzednia gorycz i pochmurność.
— Ależ wujaszku — zawołał — jakże można z jednostki wnosić o ogóle, o sprawie zajmującéj teraz świat cały, o idei...
— Znowu idea! — ożywiając się coraz, zawołał dzierżawca — a ja ci dowiodę zaraz, jak na dłoni, że te twoje idee, to głupstwo, marzenia o niebieskich migdałach, zawracanie głów ludziom i nic więcéj! Chcesz, abym dowiódł?
— I owszem, i owszem — odrzekł Eugeniusz z ironicznym ukłonem — ciekawym nawet bardzo wywodów wujaszka o jednéj z tych kwestyi społecznych, które...
— Kwestya ta znajduje się bardzo blizko ciebie, mój ty filozofie. Mówisz zawsze, że kobiety równe są mężczyznom, i że je tak samo jak mężczyzn szanować trzeba. Otóż, jeżeli tak, to powiedz mi z łaski swojéj, po co bałamucisz ty Frankę, ogrodnikównę z Odropola?
Eugeniusz nie zarumienił się, ani zmieszał, zdziwionemi tylko oczyma spojrzał na wuja i parsknął śmiechem.
— Ależ wuj miesza pojęcia! — zawołał — co Franka ma wspólnego z kwestyą...
— Ja ci zaraz to powiem — odrzekł Żytnicki. — Ma ona z twoją kwestyą to wspólnego, że skrzywdzić cię nie może, a ty zgubić ją możesz; że ty dziś czy jutro pojedziesz w świat i nic ci się nie stanie, a ona przez ciebie tu zmarnieje. Ot widzisz! gdzież twoja równość? I co tu pomogą te wasze idee, kiedy tak już świat ten Pan Bóg stworzył, że kto silniejszy, ten na górze, a kto słabszy, ten w dole.
Tym razem Eugeniusz wydawał się zmieszanym trochę, lecz bardziéj jeszcze rozgniewanym.
— Trudno wymagać — zaczął z cicha i ponuro — abym ja tu propagował jakiekolwiek idee; tu ludzie są bydłem bezmyślném, zresztą, jestem w zawieszeniu, tymczasem tylko...
— I daj Boże, aby czas ten był jak najkrótszy — przerwał Żytnicki — mówiłem ci już nieraz i powtarzam znowu, że aż wstyd patrzéć, aby taki silny i młody chłop, jak ty, latami całemi nic nie robił i o przyszłości swéj nie myślał, a tylko na kanapach z głupiemi jakiémiś książkami rozwalał się i za dziewczętami się upędzał.
— Wujaszek zbyt często doprawdy wymawia mi, że darmo tu chleb jem i miejsce zabieram.
Żytnicki lekceważąco skinął ręką.
— E! — rzekł — mówisz jak baba, byle mówić i na cokolwiek narzekać. Wiesz dobrze, że tak nie jest, że oboje z żoną przywiązani do ciebie jesteśmy i chleba ci nie żałujemy. Ciotka nawet przepadała i przepada za tobą więcéj, niż trzeba. Nie o to wcale idzie, tylko o to, co z tobą będzie. Za Frankę i inne podobne sprawki nie łaję cię. Sam byłem młody i robiłem tak samo; to samo téż robili ojcowie i dziadowie nasi i robić będą wnuki i prawnuki. Świata nie odmienisz. Jakim go Pan Bóg stworzył, takim zostanie. Ale uganianie się za Frankami, leżenie na kanapie i czytanie tych tam twoich książek, chleba ci nie da i jakiego takiego stanowiska pomiędzy ludźmi, a mnie o to tylko chodzi...
Tu, mrukliwy i powolny głos jego, niby brzęczenie owada wśród szumu powstającego uraganu, utonął w szumie i łoskocie towarzyszącym wejściu do pokoju gospodyni domu; a nietylko kroki jéj i ruchy wszelkie sprawiały szum i łoskot, ale téż bił od niéj blask, blask uszczęśliwionéj twarzy, i złotego ptaka, umieszczonego na samym środku głowy, na wysoko spiętrzonéj budowie kilku grubych i bardzo widzialnie przyprawionych warkoczy. Dla przymierzenia klejnotu uczesała się. Stanęła przed mężem i pełna uśmiechów, umizgów i figlarnych spojrzeń, pytać zaczęła:
— Cóż, ładna jestem? do twarzy mi w tym kolibrze? Bo takie ptaki nazywają się kolibry. Mówił mi o tém brat Ignaś, kiedy jeszcze nie był urzędnikiem do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkiestańskim, ale służył w intendenturze i jeździł do Chin. Drożycka dopiéro zadziwi się gdy się dowié, że mi pani Odropolska takie wielkie prezenta przywozi. Ależ to ty, Pawełku, zasłużyłeś sobie, a przez ciebie-to oni i mnie szanują! No dajże mi za to buzi! pocałuj!
I z trudem niemałym wcisnąwszy się pomiędzy stół a krzesło, usiadła mu na kolanach, a pulchnemi dłońmi gniotąc silne jego ramiona, okrywała mu czoło i policzki głośnemi pocałunkami.
Powoli, z powagą, nie objawiając ani przykrości, ani przyjemności najmniejszéj, wziął kibić jéj w obie szerokie swe dłonie, i jak małe dziecko zsunąwszy z kolan swych, na ziemi ją postawił.
— Ot — rzekł — idź lepiéj bułki piec, czy co tam takiego robić. Pani Odropolska jutro będzie u nas i pewnie na herbacie.
W Żytnicką jakby piorun trząsł.
— Będzie! I ty mi do tego czasu nic nie mówisz! Bułki nie świeże, indyka na pieczyste zarznąć trzeba... A tu i on będzie także! czy wiesz, że on jutro także u nas będzie?
— Nie wiem. Zkądże wiesz? — odpowiedział Żytnicki tonem objawiającym doskonałą wiadomość o tém, czyje mianowicie nazwisko zastępował użyty przez żonę jego zaimek on.
Ze sposobu, w jaki go Żytnicka wymawiała, i wrażenia, jakie na Żytnickim czynić się zdawał, poznać można było, że zaimek ten przedstawiał ich myśli cóś bardzo wysokiego i dostojnego, nie wielmożność już, ale bodaj wszechmocność jakąś, jakąś Alfę i Omegę wszech rzeczy.
— Zkądże wiesz, że on jutro tu będzie?
— Przysyłał rządcę, dowiadując się, czy będziesz jutro w domu, bo chce o czémś poradzić się z tobą. Powiedziałam, że prosimy, bardzo prosimy, bardzo prosimy!
— Aha!
Kiedy z krótkim tym wykrzyknikiem Żytnicki wstał z krzesła, zdawać się mogło, że w ostatnich kilku minutach urósł i odmłodniał. Na rozpogodzoném czole jego i w apatycznym zwykle wzroku świeciła błogość.
Żytnicka stała przed nim z twarzą podniesioną ku jego twarzy i śmiała się przytłumionym, rozkosznym chichotem:
— Daj buzi Pawełku!
Pochylił gruby i sztywny kark swój, ona wspięła się na palce nóg. Pocałowali się.

∗             ∗

Nazajutrz, około godziny piątéj po południu, pokój jadalny w Błoniu przedstawiał obraz godny pęzla, oddającego się studyom z natury. Pośrodku pokoju stojący stół uginać się zdawał pod ciężarem naczyń szklanych, fajansowych, starych, nowych, w ogólności bardzo niewykwintnych i pstro wyglądających, ale w ogromnéj ilości nagromadzonych i z wielką symetryą poustawianych. Wśród tych stosów talerzy, spodków, szklanek, kieliszków i sztućców, piętrzyły się na półmiskach i w koszach tak liczne i tak obfite zasoby wszelkiéj żywności, że można-by niemi wielką rzeszę ludu do syta nakarmić. Ogromny indor, stos upieczonych kurcząt, kosze najrozmaitszego ciasta, sery, wędliny, konfitury, kompoty, sałaty, świeże owoce, wszystko to wznosiło się i wydymało ku sufitowi i wiszącéj u sufitu lampie, rumiane, świeże, pachnące, wyborne. Dokoła téj niby śpiżarni świata biegały, szamotały się, krzyczały i jęczały cztery kobiety, z których jedna była gospodynią domu, druga — serdeczną i dawną przyjaciółką jéj, Drożyczką, trzecia — kucharką Teklą, a czwarta pokojową, Józefą. W kącie pokoju nakoniec, na krzesełku, do ściany przytulony i z szeroko od podziwu, czy lęku, otwartemi oczyma, siedział mężczyzna, wysoki, muskularny, w grubym surducie, z grubemi spracowanemi rękoma, z wielką błyszczącą łysiną i poczciwą, ciemną, nieogoloną twarzą. Był to Drożycki, właściciel kilkowłókowego folwarku, najbliższy sąsiad i bardzo częsty, najczęstszy gość Żytnickich.
W szerokiéj, pełnéj falban sukni, ze złotym ptakiem u szczytu warkoczy, z zapłakanemi oczyma, a śmiejącemi się usty, Żytnicka biegała, popychała sługi, ustawiała i przestawiała naczynia, co chwila zwracając się do przyjaciółki swéj z naglącémi żądaniami pomocy i pośpiechu. Drożycka, kobiecina średniego wieku, o zgrabnéj kibici i bladawéj delikatnéj twarzy, z powierzchowności na wielką panią obok Żytnickiéj wyglądająca, z gorliwością przecież niesłychaną, z zakłopotaniem, które rumieńcem okrywało bladą twarz jéj i łzy sprowadzało do łagodnych, błękitnych oczu, spełniała otrzymywane zlecenia i rozkazy. Wybiegała i wracała, przynosiła i odnosiła najrozmaitsze przedmioty; nakoniec, wyręczając służące, które zahukane, płaczące i ogłupiałe, biegały z kąta w kąt, zupełnie już nie wiedząc same, co czynią, wniosła z kurytarza, z wielkiem widocznie wysileniem, ogromny samowar, i dźwignąwszy go w górę, na stole postawiła.
— Ależ nie tu, nie tu, moja pani Drożycka! — krzyknęła gospodyni domu, — że téż to pani nic porządnie nie zrobisz! Jakże można stawiać samowar tak blizko krzesła, na którém oni siedziéć będą! Panie Drożycki, cóż tak siedzisz jak słup? rusz-że się! pomóż! wyręcz!
Wysoki, barczysty, łysy i wąsaty Drożycki z posłuszeństwem pięcioletniego dziecięcia zerwał się z krzesła i, z osłupiałemi oczyma, z samowarem w obu rękach, stanął po środku pokoju, zapytując:
— A co z nim zrobić?
W téj chwili za oknami zaturkotały koła lekkiego powozu.
Drożycka, patrząc w okno, krzyknęła:
— Przyjechała! przyjechała!
Rumieńce Żytnickiéj, wzmożone łzami, nad niedostateczną kruchością indyka wylanemi, zniknęły bez śladu.
Zbladła jak ściana.
— Otóż to! — szepnęła, załamując ręce, — a Pawełka niéma! Prosiłam, błagałam, żeby po obiedzie nie szedł już nigdzie; nie wytrzymał... poszedł tam za stodołę do żeńców... jakże ja tu teraz sama... wszystko na moję głowę!...
W przedpokoju słychać było szelest jedwabnéj sukni i kroki wchodzących osób.
— Niechże pani wyjdzie, spotka... — pośpiesznie szeptała Drożycka.
— Moja Drożysiu! moja złota! poślij po Pawełka, jeżeli mię kochasz, prędzéj... niech Tekla pobiegnie...
— Dobrze! dobrze! niech pani będzie spokojna! poślę! o! słyszy pani? weszły już do salonu! niechże pani już idzie... to niegrzecznie...
Żytnicka rzuciła się ku drzwiom, tu jednak stanęła jeszcze i drżącą rękę ku czołu i piersi poniosła.
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...
Drożycka, stojąc za nią, z wyciągniętemi w górę ramionami, przymocowywała do czepeczka jéj i warkoczy, kołyszącego się i upadkiem grożącego, kolibra.
Pani Izabella i córka jéj weszły tymczasem do saloniku, który przedstawiał obraz wielkiego porządku i doskonale złego smaku. Staroświeckie sprzęty z żółtego drzewa, pstrym perkalem obite, stały dokoła ścian, tak sztywnie i symetrycznie poustawiane, jak gdyby nigdy przez nikogo używanemi nie były. Na ścianach wisiały w papierowych ramkach jaskrawe obrazki, u wędrownych kupczyków nabyte, a przedstawiające głowy sławnych dyplomatów, uśmiechniętych kokotek i kudłatych psów. Pomiędzy dyplomatami, kokotkami i psami, nad żółtą poręczą rozłożystéj kanapy, więc na honorowem miejscu, w szerokiéj oprawie z pozłacanego papieru, znajdował się sporych rozmiarów, stary i brzydki sztych, przedstawiający Świętego Józefa z olbrzymią palmą w ręku; naprzeciw, w otoczeniu małych fotografii, wyobrażających twarze przyjaciół i znajomych, koroną z żółtéj blachy i grubemi plastrami szafirowéj farby otoczona, jaśniała kopia Ostrobramskiego Obrazu. Zresztą, w saloniku tym znajdowało się jeszcze mnóztwo rozmaitych drobnych rzeczy. Na stołach stały bukiety, wyrabiane z papieru i włóczki, flaszki i kubki z kolorowego szkła, kałamarz bronzem przyozdobiony, herbatnica chińskiemi figurkami okryta, popielnice mające kształty ptaków i owadów, laleczki gipsowe i cukrowe, przedstawiające pasterki z pasterzami, cyganów prowadzących niedźwiedzie, i świętych, trzymających w ręku pozłacane palmy. Wszystko to było nadzwyczaj czyste, obtarte z pyłu i widocznie z wielką pieczołowitością w porządku i całości utrzymywane.
Pani Izabella rozglądała się po saloniku tym z uśmiechem, Adolfina z ciekawością i zdziwieniem.
Na widok wchodzącéj gospodyni domu, dziedziczka Odropola zwróciła się ku niéj ze zwykłą sobie żywą i czułą grzecznością.
— Córka moja — rzekła po powitaniu i wdzięcznym gestem przedstawiła jéj Adolfinę.
Żytnicka, która, wchodząc, znacznie bledszą była, niż zwykle, a wyraz oczu niezupełnie miała przytomny, rozpromieniła się wnet i ośmieliła. Z wesołym chichotem zapraszała gości na kanapę, przepraszała, że Pawełek wyszedł na chwilę, i upewniała, że zaraz wróci; zapytywała o zdrowie, dziwiła się nad urośnięciem panny Adolfiny i przypominała, iż po raz ostatni widziała ją taką jeszcze małą, małą panienką.
Nagle umilkła, zmieszała się bardzo i z wyrazem zakłopotania na twarzy zaczęła drżącemi trochę rękoma wygładzać falbankę kaftana. Co dziwniejsza, to, że i pani Izabella wydala się także zakłopotaną, co trwało przecież parę zaledwie sekund, poczém, zwykłym sobie, pełnym serdecznego oddania się ruchem, ku Żytnickiéj pochylona, tonem najwyższego zajęcia, zapytała:
— Jakże tam kurki pani hodują się?... indyczątka? kaczeczki?
Żytnicka podniosła na nią zdziwione z razu oczy, potem mignęło w nich coś nakształt zasmucenia.
— O, pani dobrodziejko! takie rzeczy... czyż mogą panią interesować? Ptastwa mam zawsze dość dużo, bo sama około gospodarstwa chodzę, pilnuję, pracuję, pracuję... dzierżawa nie dziedzictwo... mężowi pomagać muszę ile sił starczy... Cóż robić? możebym i ja zdała się do innego jakiego życia... za młodu inaczéj marzyłam sobie...
Głos jéj był pełen rozżalenia. Adolfina bystro wpatrywała się w grę jéj fizyognomii. Widoczném było, że współczuła zranionéj kobiecie i pragnęła poprawić omyłkę matki.
— Czy... czy dawno była pani za granicą? — zapytała.
Było to istotnie, według prostego przysłowia, poprawienie się z pieca na łeb. Na twarz Żytnickiéj uderzyły krwiste rumieńce.
— Ja... — zaczęła z trudnością — ja... nie byłam nigdy za granicą.... tak jakoś.... nie składało się... Pawełek nie chciał...
Tym razem Adolfina była silnie zdziwioną. Nie wyobrażała sobie dotąd, aby istniała pod słońcem istota ludzka jakakolwiek, która-by za granicę nie jeździła.
Pani Izabella chciała cóś powiedziéć i zapewne poprawić z kolei omyłkę córki, lecz Żytnicka odzyskała już zwykłą sobie śmiałość i przytomność umysłu.
— Za granicą nie byłam, ale wiele o niéj słyszałam i bardzo, bardzo dobrze znam ją ze słyszenia. Brat mój, urzędnik do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkiestańskim, dwa razy za granicę jeździł, i inni ludzie nie zapominają o nas, odwiedzają i opowiadają. On ile razy przyjeżdża w te strony, odwiedza nas, radzi się Pawełka w różnych gospodarskich interesach i o zagranicy opowiada.
Tu rozweseliła się już zupełnie i z serdecznym chichotem dodała:
— I dziś ma on przyjechać do nas... pani dobrodziejka dawno jego widziała?
— Kto, pani? kogo?
Żytnicka zdumiała się z razu nad tém, że znaczenie zaimka, który w umyśle jéj całkiem pochłonął przedstawiane przez się nazwisko, zrozumianém przez kogoś nie było.
On — odpowiedziała. — Pan Kamerherr najjaśniejszego cesarza niemieckiego...
Rzecz dziwna! kiedy Żytnicka ze szczególném uwzględnieniem wszystkich r, w powyższym tytule znajdujących się, tytuł ten wymawiała, na białą twarz pani Izabelli wytrysnął rumieniec.
— Pan Pomieniecki! — zawołała — więc jest on obecnie w Pominach! nie wiedziałam! Adolphine! pan Pomieniecki jest w naszych stronach... czy pamiętasz go, moje dziecko?
— Bardzo mało, mamo.
— A! istotnie, byłaś jeszcze dzieckiem prawie, kiedy po raz ostatni widziałyśmy go w Neapolu, zkąd wyjechałyśmy bardzo prędko, bo ten nieznośny Wezuwiusz spokojności mi nie dawał. Mój Boże! jakże to ludzie dziwnie spotykają się z sobą? Nie uwierzyła-bym, gdyby mi kto powiedział, że z panem Pomienieckim spotkamy się tu... w kraju...
— Jest! jest! — śmiejąc się i trzepocąc szczebiotała Żytnicka — i tylko patrzéć, jak przyjedzie. Przysyłał wczoraj do Pawełka rządcę... Ale co to jest, że Pawełek nie przychodzi? poszli z Eugeniuszem za stodołę, do żeńców... Ot i jedzie! turkot słychać! on! pewno on!
Rzuciła się ku oknu i z impetem otworzywszy je, wychyliła się cała w stronę bramy, z za któréj istotnie dochodził turkot kół powozowych. Pani Izabella rzuciła okiem po ciemnéj, długiéj, z bogatą prostotą, w koronki przybranéj swéj sukni, potém niespokojném wejrzeniem ogarnęła córkę.
Adolphine — szepnęła — staraj się jak najuprzejmiéj powitać pana Pomienieckiego... jesteś zawsze tak sztywną... Pan Pomieniecki, moje dziecko, jest znakomitością europejską i ma wielką pozycyą... a świat wymaga, abyśmy byli bardzo grzeczni dla tych, którzy... mają wielką pozycyą...
— Nie on! nie, to nie on! — żałośnie u okna krzyknęła Żytnicka — z bata palą! jego stangreci nie palą nigdy z bata! To Saniccy! Saniccy! Juleczka! Julka z dziećmi!
Istotnie, dwa klaśnięcia z bata rozległy się przy bramie i na dziedziniec wtoczył się kocz rozłożysty, przez cztery rosłe, kosztowne i bardzo chude konie ciągnięty, a znajdującemi się w nim osobami przeludniony. Jechało w nim dwoje ludzi dorosłych i pięcioro dzieci różnego wieku. Jednocześnie, z drugiéj strony dziedzińca, z za stodół i otaczających je drzew, ukazali się Żytnicki i Eugeniusz. Dzierżawca śpiesznie bardzo dążył ku domowi i co chwila czerwoną chustką pot z czoła ocierał; Eugeniusz, idąc krokiem niedbałym i niechętnym, przyzostawał za nim trochę.
Pani Izabella zwróciła się do córki:
— Jutro właśnie miałyśmy odwiedzić państwa Sanickich... miło mi będzie spotkać ich tutaj!
— Julka jest kuzynką pani Dobrodziejki?... — spytała Żytnicka.
— Daleką... ale znamy się od dzieciństwa. Biedna Żiulietka! czy interesa ich zawsze są w tak złym stanie?...
— Nigdy jeszcze w tak złym nie były, jak teraz... Pawełek mówi, że tylko patrzéć, jak ich z Sanowa wysadzi ten żyd, Judel...
— O mój Boże! — splatając dłonie, jęknęła pani Izabella — pauvre Juliette! Adolphine — szepnęła znowu do córki — trzeba, abyś dla państwa Sanickich była bardzo, bardzo grzeczną.. są oni w przykréj pozycyi, a Pan Bóg kazał nam być bardzo grzecznymi względem tych, którzy są w przykréj pozycyi!
Przedpokój napełniał się krokami wielu naraz osób, szelestem sukien, głosikami dziecinnemi i urywanemi rozmowami; nakoniec drzwi roztworzyły się na oścież, a przez nie wtłoczyło się raczéj, niż weszło, do saloniku całe przybyłe towarzystwo z Żytnickim włącznie. Eugeniusza tylko w towarzystwie tém nie było.
— Izo! najdroższa Izo moja! — zabrzmiał od progu wdzięczny i czułością wezbrany głos kobiecy, a ku pani Izabelli, która podniosła się z kanapy, biegła, leciała, zda się, kobieta, dość dziwnie na piérwszy rzut oka wyglądająca. Wysmukłą była, gibką, zgrabną, dość młodą jeszcze, o kilka lat pewnie od pani Izabelli młodszą. Można-by téż było nazwać ją ładną, gdyby nie to, że twarz jéj raziła zbyteczną białością pudru, którym była okrytą; że włosy jéj układały się w kształt rozwiniętego, a kilku błyszczącemi szpilkami upstrzonego, wachlarza, że u szyi jéj dzwonił naszyjnik z wielkich kolorowych paciorków, u pasa dzwoniły towarzyszące zegarkowi medaliony i łańcuszki; że u sukni jéj, mieniącéj się kilku naraz barwami, ulatywały, niby drobne skrzydełka, liczne końce różnych kokard i opasek. Pochwyciła obie dłonie pani Izabelli i w twarzy jéj topiła długie wejrzenia swych oczu, które, ocienione brwiami, z lekka fixatoarem uczernionemi, pomimo fixatoaru, piękne były, duże, błękitne, wymowne. Witały się czule, serdecznie, nie całując się jednak, tylko mocno, bardzo mocno ściskając sobie dłonie i wzajem patrząc sobie w oczy z nieograniczoną zda się radością.
— Izo najdroższa! jakże stęskniłam się za tobą!
— Ja także, Żiulietko! Śród obcego, zimnego świata marzyłam o spotkaniu z towarzyszką lat moich dziecinnych...
— Nie zapomniałaś więc! o ty... dobra! Na wielkim świecie, pośród którego żyjesz, zapomniéć tak łatwo o nas... biednych...
— O! ja nie zapominam nigdy!... moja córka, Żiulietko!
— O! śliczny aniołek! mam nadzieję.. że będziesz pani kochać... choć trochę... dawną przyjaciółkę swéj matki! Mąż mój, Izo! Czy poznała-byś go? postarzał...
— Kto raz znajdował się pod gościnnym dachem kochanego pana Aloizego...
— O! pani dobrodziejko! mam nadzieję, że i teraz będę mógł powitać panią pod dachem moim, który pani gościnnym nazywać raczysz... Wielka to dla mnie chluba!...
Słowa te wygłoszone były z powagą i uroczystością przez człowieka postawy dumnéj i ciężkiéj, siwiejącego, z czerwonym trochę nosem, ubranego dość niedbale i ubogo, ale z wielkim herbowym sygnetem na palcu.
— Izo! dzieci moje! Frania najstarsza, widzisz, już prawie panienka! Lucio, Wicio, Kasiunia... i to maleństwo...
Było tego pięcioro, od czternastu do trzech lat wieku. Wszystkie w ubiorach podobnych do macierzyńskiego: dziewczynki w bombiastych spódniczkach pełnych wstążek, chłopcy okryci haftami i błyszczącemi guziczkami. Twarze to miało chude, opalone od słońca, zalęknione i osłupiałe, ruchy niezgrabne i rubaszne.
Na przedstawiającą dzieci swe, panią Julią, wpadła Żytnicka.
— Przywitajże się ze mną, Juleczko! dzieci twoje jużem wycałowała, ile wlazło... to dopiéro szczęśliwa kobieta, żeby tyle miéć dzieci!
Z głośnym śmiechem całowała sąsiadkę, tak, że aż obie głowy ich otoczył leciuchny obłoczek pudru. Sanickiéj powitanie to nie zdawało się sprawiać przyjemności najmniejszéj. Z zaniepokojeniem wielkiém rzuciła ona parę spojrzeń ku pani Izabelli.
Ze swéj strony Żytnicka, ściskając i całując, zerkała także ku dziedziczce Odropola, z widoczném pragnieniem, aby zauważyła ona poufne stosunki wiążące ją z panią Sanicką. Pani Izabella jednak, wypadkiem, czy umyślnie, na uściski, przez żonę dzierżawcy kuzynce jéj i przyjaciółce udzielane, nie patrzała, lecz witała Żytnickiego, który, śród panującego w saloniku przeludnienia, zaledwie do ucałowania ręki jéj dobić się mógł. W całéj tłumnéj scenie téj Adolfina najmniéj czynny z pozoru przyjmowała udział; z pozoru, bo oczy jéj ciekawém i bystrém spojrzeniem przesuwały się po twarzach obecnych, a w głębi ich przelatywały żywe, ogniste, chwilami ostre błyski. Przedstawiana, wykonywała zwykły sobie dyg sztywny i wpółdziecinny, a wnet usuwając się na stronę, spoglądała na wszystkich i wszystko z niedziecinnym wcale wyrazem twarzy.
Nakoniec usiedli wszyscy, wedle porządku i starszeństwa, na kanapie, fotelach i krzesłach. Pani Julia i pani Izabella patrzały jeszcze na siebie w milczeniu i czule.
— Ślicznie zawsze wyglądasz... prześlicznie zawsze ubrana... o ty... piękna! — wodząc spojrzeniem po surowym z pozoru lecz doskonale wykwintnym stroju towarzyszki, szepnęła Sanicka.
Usta jéj drgnęły tak, jak u kogoś, kogo zdejmuje żal.
— Tyś-to, Żiulietko, zawsze tak młoda, świeża... strojna!
Przy ostatnim wyrazie wargi jéj zadrżały tak, jak u kogoś, kogo zdejmuje śmiech.
Westchnęła i dodała:
— Ja... oddawna już myśléć przestałam o próżnostkach świata... postarzałam, córkę dorosłą mam i nic mi już nie pozostaje jak czuwać nad dobrem duszy własnéj i dziecka mego!
— O ty... święta!
— Ale co to znaczy, że on nie przyjeżdża? — ozwał się donośny głos gospodyni domu.
— Kto, pani? — zapytała pani Izabella.
— Ależ pan Kamerherr... wczoraj przysyłał przecież...
— Pan Pomieniecki! — zawołała Sanicka i na twarz jéj wybił się, pod warstwą pudru nawet widzialny, rumieniec. — Czy pan Pomieniecki ma być dziś u państwa? doprawdy? wczoraj był u nas na obiedzie i nic nam o tém nie mówił!
— Ależ naturalnie! ma być, z pewnością, ma być! będzie! nie pojmuję dlaczego... Pawełku — zawołała głośniéj jeszcze — co to znaczy, że pan Kamerherr nie przyjeżdża?
Żytnicki, który w oddaleniu pewném od kanapy z Sanickim rozmawiał, zainterpellowany przez żonę, ze zwykłą sobie flegmatycznością odpowiedział:
— Pan Kamerherr nie przyjedzie..
Krótkie wyrazy te wywarły na trzech kobietach, w różny sposób objawiające się lecz silne wrażenie. Gospodyni domu aż podskoczyła na fotelu.
— Nie przyjedzie? jakto? a tyż zkąd wiesz o tém?
Krótkiemi słowy Żytnicki objaśnił, że, gdy był w polu, spotkał rządcę z Pomiń, który oznajmił mu, że pan Kamerherr nie wyjedzie dziś nigdzie z domu, ponieważ ma gościa. Przyjechała do niego w odwiedziny, na miesięcy parę podobno, synowica jego, pani hrabina Wielogrońska.
— Hrabinka! — z giestem żywego zadowolenia zawołała pani Izabella — zkądże ona tu spadła?
— Cezia w naszych stronach! o jakże to dobrze! Cezia z Paryża tu przyjechała... wiem o tém, bom ją widziała parę miesięcy temu, przed samym wyjazdem... Panie Żytnicki — zwróciła się do gospodarza domu — a hrabia Iruś nie przyjechał z żoną?
— Nie, pani dobrodziejko, pytałem o to rządcę. Nie przyjechał.
— Hrabia Ireneusz przed tygodniem jeszcze znajdował się w Londynie — objaśniła pani Izabella. — Wiem od kogoś z naszych wspólnych znajomych, z którym spotkałam się w przejeździe przez Berlin.
— Mniejsza o to! Cezia tu jest... to mi wystarcza! Jakże to miło, żeśmy się tak tu wszystkie trzy w tym roku zebrały! ty Izo, Cezia i ja... towarzyszki dzieciństwa... przyjaciółki młodości...
Gdy pani Julia w sposób powyższy wymieniała imiona swych przyjaciółek młodości, z których jedna była dziedziczką Odropola, a druga hrabiną Cezaryą z Pomienieckich Wielogrońską, Żytnicka wlepiała w twarz jéj wzrok, napełniony wyrazem rozrzewnienia.
— Juleczko! — zawołała, — ależ Juleczko! Julciu! Juleczko!...
Zdawało się, że nigdy nie nasyci się wymawianiem w formie zdrobniałéj imienia sąsiadki.
— I ja cieszę się, Juleczko, że pani hrabina przyjechała... dla mnie to nic... nie mam szczęścia znać pani hrabiny, ale tobie, Juleczko... o, tobie to pewnie przywiozła znowu mnóztwo ślicznych prezencików... Wszak i te paciorki, Juleczko, masz od niéj... prawda? i tę szarfę...
Sanicka rumieniła się pod pudrem.
— Kochałyśmy się zawsze z Cezią... — zaczęła, lecz przerwał jéj głos jéj męża.
— Żiulietko — ozwał się poważny i wyniosły mężczyzna z wielkim sygnetem na palcu — pojedziemy jutro do Pomin. Może pani hrabina będzie łaskawą do nas na obiadek...
Wyrazem: obiadek, Żytnicka została niby miną z fotela wysadzoną. Przypomniał on jéj zapewne kolacyą. Zerwała się i z saloniku wybiegła.
Zaledwie zniknęła, Sanicka zwróciła się do pani Izabelli i na ucho prawie szeptać jéj zaczęła:
— Moja ty Izo najdroższa! jak ci po tym twoim wielkim świecie parafianie nasi śmiesznie wyglądać muszą! Ja z nimi żyję ciągle... muszę! a oswoić się dotąd z tém prostactwem i z tą dziką ich poufałością nie mogłam. Żytnicka, ta naprzykład, cóż to za ograniczona i gruba kobieta! Sąsiadujemy z sobą, Aloizy ich lubi, to téż zmusił mię prawie, abyśmy się po imieniu nazywały i tak zaraz wiesza się na szyję...
— Moja Żiulietko — odszepnęła pani Izabella — cóż robić? Pismo Święte mówi: „Błogosławieni ubodzy w duchu!“ Co do mnie, uwielbiam tę prostotę serca, tę szczerotę obyczajów...
— O Izo! dobrze ci tak mówić, kiedyś od téj prostoty serca i téj szczeroty obyczajów zawsze o sto mil oddalona! Tyś szczęśliwa, tobie łatwiéj być świętą...
Gdy dwie panie w sposób ten o gospodyni domu rozmawiały, Żytnicka w jadalnym pokoju stała przed przyjaciółką swoją, patrząc na nią z wyrazem niezwykłego u niéj wcale zmieszania i żalu.
— Moja Drożysiu — wahająco się nieco i nieśmiało mówiła — jakże to z wami będzie?
— Dlaczego i co ma być z nami?
— No przecież... uważasz... jakoś to niezręcznie... nie wypada... będziecie sami mieli subiekcyą... ja myślę, żeby wam Wikcia w sypialnym pokoju do stołu nakryła, tobyście wy tam sobie we dwoje spokojniutko, bez subiekcyi wypili i zjedli... arystokracya taka, widzisz...
Nakoniec Drożycka zrozumiała, o co szło serdecznéj jéj w dniach powszednich przyjaciółce.
Widoczném było, że zasmuciła się zrazu, potém uśmiechnęła łagodnie i na męża zawołała:
— Chodź, Jasiu! będziemy pić herbatę w sypialnym pokoju.
Szlachcic wstał z oczyma błyszczącemi od tajonéj urazy; skośne, gniewne spojrzenie rzucił na Żytnicką i mruknął:
— Kiedy na wygnanie, to na wygnanie. Rzeczywiście, gdzie nam do arystokracyi takiéj!...
Wyszli. Żytnicka drzwi za nimi zamknęła.
Kiedy wchodziła do saloniku, aby gości na wieczerzę zapraszać, Sanicka podniesionym nieco głosem do męża mówiła:
— Nie prawdaż, Aloizy, że pan Pomieniecki zna z blizka księcia Bismarka?
— Tak, niezawodnie, ma nawet w gabinecie swym fotografią jego w wielkich rozmiarach.
Żytnicki ciężko i powoli wstał, na środku saloniku stanął, i pełnym powagi giestem wskazując jeden z wiszących na ścianach obrazków, rzekł:
— Oto jest portret Bismarka. Pan Kamerherr mówił nam w przeszłym roku, że bardzo podobny.
— A kogo wyobraża portret obok wiszący? — zagadnęła pani Izabella.
— Osmana Paszę, pani dobrodziejko.
— A tamten?
— To, pani dobrodziejko, rzecz stara... kupiłem ją, jeszcze kawalerem będąc... Jest to sławna kobieta... nazywała się Lola Montez.
Objaśnianie to domowéj galeryi obrazów przerwała Żytnicka, zapraszając gości na kolacyą.
W jadalnym pokoju, przy stole, dłonią wsparty o poręcz krzesła, stał Eugeniusz. Zjawił się on śród zebranego towarzystwa późno, zjawił się jednak. Postawa jego była zimną i dumną, ale wzrok, ożywiony z ciekawością do utajenia niepodobną, szukał w gronie wchodzących osób młodéj dziewczyny, ubranéj, niby w obłok poranny, w suknią jasną i lekką, i długie, badawcze spojrzenie zatopił w twarzy jéj, która delikatnością rysów i cery, a także mieniącym się co chwila wyrazem ust i oczu, przypominała wdzięczny, nikły, wrażliwy i cierpiący kwiat mimozy. Żytnicka przedstawiać, a raczéj przypominać go zaczęła pani Izabelli i jéj córce.
— O! ja pamiętam pana Eugeniusza — jakby mimowoli i z żywością szczególną zawołała Adolfina, a potém, podnosząc ku pięknéj twarzy jego ciemne swe oczy, dodała:
— A pan, czy pamięta naszę dawną, dawną historyą z młodym bociankiem?
Skłonił się przed nią nizko, w milczeniu, ale z pełnym uszczęśliwienia uśmiechem.
— Gieniu! siadaj przy pannie Odropolskiéj! Kawaler obok panny... tak wypada... — trzepała i chychotała Żytnicka.
Usiedli wszyscy. Pani Izabella z leciuchną chmurką na czole zwróciła się do córki:
— Opowiedz-że nam tę historyą o młodym bocianku... wspominałaś o niéj wczoraj panu Żytnickiemu... ciekawiśmy ją usłyszéć.
Zmieszała się zrazu i spojrzała na matkę zasmuconemi oczyma. Nie była snadź przyzwyczajoną do mówienia wobec liczniejszego nieco towarzystwa. Zajęcie jednak, które budziło w niéj wspomnienie z lat dziecinnych, zwyciężyło nieśmiałość.
— To było dawno, bardzo dawno — zaczęła — przed wyjazdem naszym za granicę... pan Eugeniusz był już dużym i przyjeżdżał ze szkół na wakacye, a ja byłam jeszcze maleńka... Chodziliśmy często razem na spacer... pan Eugeniusz zrywał dla mnie bławatki i... i... jakże to nazywa się po polsku.. ne m’oublies pas...
— Niezapominajki — podpowiedziała Sanicka.
— Tak! Oswoił téż dla mnie parę gołębi, które ja tak lubiłam, że płakałam, żegnając się z niemi... Czasem pan Eugeniusz pomagał mi uczyć się moich lekcyi...
— Ale bocianek, Adolfino; wróć do swego bocianka — upominała ją pani Izabella.
— Z bociankiem było tak...
Urwała. Blady rumieniec okrył twarz jéj i spłynął pod okalające szyję puchy tiulu i koronek. W różowym obłoku tym, usta jéj drgały zmieszaniem i uśmiechem, a ciemne źrenice migotały złotawemi błyski. Postawa i giesty były takie, jak gdyby, skrępowaną będąc, wyrywała się ku swobodzie. Mowa jéj, żywa i prędka, zahaczała się téż przez trudności wyrażania Się po polsku.
— Z bociankiem było tak... raz szliśmy drogą, około łąki, niedaleko jakiejś wsi, i zobaczyliśmy kilku chłopców, którzy schwycili, nie wiem gdzie, młodego bocianka i bardzo go męczyli, wiązali mu skrzydła, a kiedy wyrywał się im z rąk, uderzali go takim... jak się to po polsku nazywa?... takim...
— Kijem — podpowiedziała pani Julia.
— Kołkiem, kołkiem — zawołała Żytnicka.
— Tak! mnie taki żal zrobił się tego bocianka, że zaczęłam płakać, a pan Eugeniusz pobiegł, chłopców rozpędził, bociankowi skrzydła rozwiązał i puścił go...
— I cóż? i cóż? — z najwyższém zajęciem dopytywały się kobiety.
— Poleciał! — odpowiedziała Adolfina.
Sanicka, pochylona ku pani Izabelli, szeptała:
— Cóż to za anielskie serce téj twojéj jedynaczki! a jaka śliczna... skromna... pełna wdzięku!
Żytnicka nie posiadała się z radości, śmiała się, mrugała filuternie oczyma, biegała około stołu, zapraszała, mięsiwo krajała, herbatę roznosiła, dzieciom Sanickich serwety wkoło szyi zawiązywała, całując je i okarmiąjąc. Radość ta przecież wkrótce zmąconą zostać miała. Sanicka, po wysłuchaniu opowiadania Adolfiny, z uprzejmością wielką zwróciła się ku Eugeniuszowi:
— Pan Eugeniusz nie łaskaw na nas... nigdy nas nie odwiedza.
— To prawda, to prawda — zawtórował mąż jéj — nigdy... ani na obiadek... ani na herbatkę...
Eugeniusz skłonił się, ale nie tak, jak to uczynił był przed Adolfiną. Ukłon to był zimny, prawie niechętny.
— Niech państwo przebaczą — zaczął — jam w okolicy téj gościem... ptakiem przelotnym...
Tu ironiczny, przekorny uśmiech ukazał się mu na ustach.
— Przytém — dokończył — lękam się bytnością moją przykrość państwu sprawić... chłopem jestem..
Nie mógł dokończyć, bo zagłuszył go krzyk Żytnickiéj:
— Gieniu! Gieniu! co ci się stało, Gieniu?
Do twarzy jéj trysnęły krwiste rumieńce, oczy stały się nieprzytomnemi, ramionami poruszała tak, jak człowiek, który upada w otchłań i miota się w próżni. Na całe zresztą towarzystwo, z wyjątkiem Żytnickiego, odezwanie się Eugeniusza, wywarło wrażenie silne. Żytnicki jeden jak wprzódy, powoli i z rozwagą pił herbatę, i zdawał się nic nie słyszéć i nie widziéć; ale Sanicki roztworzył szeroko oczy, a potem wlepił je w zdobiący palec jego sygnet herbowy; pani Izabella poruszyła się na krześle, jakby pierwszém wrażeniem jéj była chęć uciekania od skandalu i dzikiego człowieka, który go wyrządzał. Adolfina zaś, szybko, nagle zwróciła się ku siedzącemu obok niéj młodzieńcowi i w twarzy jego utopiła zaciekawione, rozbłysłe spojrzenie.
— Czy dawno byłaś w Paryżu? moja ty droga wojażerko! — z niezwykłym wybuchem głosu zawołała do pani Izabelli Sanicka. Widać było, że pytanie to wyłowiła w zmąconéj swéj myśli, tak, jak tonący łowi we wzburzonych wodach, deskę ratunku.
Gdy tak się działo w sali jadalnéj, w sypialnym pokoju, za zamkniętemi drzwiami, odegrywała się scena, pełna goryczy, połączonéj z rezygnacyą. Pomiędzy dwoma łóżkami, wysoko zasłanemi, stał mały stolik, okryty białą serwetką a na nim dwie szklanki mętnéj herbaty i jakieś resztki ciast i mięsiw na wyszczerbionych i opalonych talerzach. Na jedném z łóżek siedziała Drożycka, w skromnéj swéj lecz bardzo czystéj wełnianéj sukience, w czarnym czepeczku na gładko uczesanych włosach, wyprostowana, z rękoma na kolanach splecionemi, ze łzami opływającemi co chwila błękitne, łagodne źrenice. Na drugiém, barczysty, wąsaty, łysy Drożycki, pod wpływem jakby zgnębienia garbił plecy swe, szaraczkowym surdutem okryte i, nie dotykając jedzenia, potężną postać swą pochylał to w tył, to na przód, jak któś z żalem i zdziwieniem nad czémś rozmyślający. Milczeli. Kobieta nieznacznie przysłuchywała się dochodzącym z za drzwi odgłosom rozmów, mężczyzna poruszał wielkiemi wąsami i wlepiał oczy w stół z takim wyrazem, jakby go pożréć pragnął.
— Otóż to — mruknął — nie godniśmy do stołu z panami zasiadać... Wstydzą się nas, a kiedyś to jednakże inaczéj bywało... Kiedy Żytnicki Suszynek tylko w arendzie trzymał, bez butów chodził, a mnie po rękach całował, żebym mu parę furek słomy na podściół dla bydła pożyczył...
— Cóż robić, moje życie! — przerwała kobieta — to były dawne czasy... teraz Żytniccy, w porównaniu z nami, arystokracya...
— A arystokracya! — z gniewem ale i z głębokiém przekonaniem zarazem potwierdził mąż. — Niéma co mówić, arystokracya! Klucz Odropolski w arendzie trzymać... to panie nie żarty, i z panami przyjaźnią się...
Tu, najniespodziewaniéj w świecie, pięścią w stół uderzył tak silnie, że aż talerze i szklanki podskoczyły.
— Niech ich licho weźmie z ich arystokracyą razem! noga-by moja nigdy tu nie postała, gdyby... gdyby nie to, że człowiek nieraz zapotrzebuje od nich czegoś... to kawałka wypasu, to furki drzewa... to...
— Mój Jasiu, nie trzeba gniewać się na nich. Żytnicka najlepsza kobieta i złote ma serce, a tylko wiadomo... arystokratka!...
W téj chwili otworzyły się drzwi boczne i zasapana, czerwona, wpadła do pokoju Żytnicka.
— A co? czy macie tu wszystko? przyniosła wam Wikcia herbatę i kurczęta? No pijcie... jedzcie... ot szczęśliwi jesteście, że tak tu sobie spokojnie siedzicie... ja tak już zmęczyłam się, że ledwie tchnę, a jeszcze ten Gienio, dureń ten, niewdzięcznik, taką mi przykrość...
Zaszamotała się po małym pokoju, przejrzała w lusterku, otarła chustką gorącą jak ogień twarz i wybiegła.
Kiedy wbiegła do jadalnego pokoju, goście jéj od stołu wstawali. Rzecz to była w rocznikach obyczajów światowych niepraktykowana, aby goście, nie czekając hasła gospodyni domu, od stołu wstawali. Tym razem jednak, choć gospodyni w pokoju nie było, wstali. Żytnicki, jakkolwiek miał zamiar wypić jeszcze jedne szklankę herbaty, wstał wraz z innymi i jął zaraz pokazywać Sanickiemu rysunek, czy plan nowéj stodoły, którą pragnął-by w Leśnéj zbudować, gdyby... dziedziczka zgodziła się na poniesienie koniecznego wydatku; ale — dodawał z chmurą na czole — dziedziczka nie zgadza się.
— I dalibóg, dobrze robi — półgłosem zaklął Sanicki — teraz pieniądze w majątki pakować jest to, panie dobrodzieju, topić je i nic więcéj. Koniec świata, panie Pawle, koniec świata!.. Pan Bóg w niezbadanych wyrokach swych, żyć nam kazał przed samym końcem świata i.. nic już nam nie pomoże!
Mówił to z wyniosłą powagą i z głębokim zarazem smutkiem.
Żytnicki, znacznie od niego niższy, podniósł głowę, aby mu w twarz popatrzéć.
— No — mruknął — dlaczego tak już zaraz ma być koniec świata?
Sanicki gorzko się uśmiechnął.
— Obywatelstwo ginie — szepnął — ot i ja sam rękami i zębami trzymam się mego Sanowa, a czy nie wylecę z niego? pytanie...
Potarł ręką czoło i ciszéj jeszcze szepnął:
— A cóż kochany panie Pawle, co będzie z interesikiem naszym? znajdziesz mi tysiąc rubelków, na dwudziesty piąty? Zmiłuj się... rata procentów Judelowi... żydzisko wyrok exekucyjny w kieszeni już trzyma... załagadzać go muszę...
W téj chwili ku obu rozmawiającym zbliżyła się pani Izabella i żegnać ich zaczęła. Sanicki z powagą, ale i z galanteryą wielką, w rękę ją całował.
— Pani dobrodziejka będzie łaskawa którego dnia na obiadek do nas; gdybyśmy tylko wiedzieli, kiedy spotkać nas ma honor ten, staralibyśmy się uprzyjemnić bytność jéj u nas. Możeby pani hrabina i pan Pomieniecki byli także łaskawi...
Wymawiając zaprosiny te, rozweselił się i rozpromienił tak, jak gdyby nigdy w życiu nie myślał był o końcu świata, Judelu, wyroku exekucyjnym i wyleceniu z Sanowa.
Chwilę jeszcze toczyła się bardzo ożywiona rozmowa o projektowanym obiadku, poczém pani Izabella obejrzała się dokoła i zawołała:
Adolphine! Adolfinko!
Adolfina nie usłyszała z razu wołania matki. Stała ona u okna i ożywione, ciekawe oczy podnosiła ku twarzy Eugeniusza, który, stojąc przed nią, z wielkiém téż ożywieniem mówił jéj o czémś. Uśmiechali się oboje; widać było, że prowadzona rozmowa zajmowała ich żywo. Spostrzegłszy nakoniec żegnanie się matki z otaczającymi, nieśmiałym trochę, lecz serdecznym ruchem, wyciągnęła ku towarzyszowi małą swą, suchą, nerwową rękę.
— Dalszy ciąg spostrzeżeń nad osobą moją przy piérwszéj bytności pana w Odropolu, nie prawdaż? — rzekła wesoło.
Uścisnął rękę jéj silnie i ukłonił się nizko.
— Najniezawodniéj — wyrzekł — wypowiedziałem przed panią drobną zaledwie ich cząstkę...
— Doprawdy! — zaśmiała się — zamierza więc pan odbyć podróż... podróż... jak to powiedziéć po polsku... podróż... za odkryciami?
— W któréj dopomoże mi bardzo owo wielkie zwierzenie się pani...
— Którego ja także wypowiedziałam przed panem drobną zaledwie cząstkę. Jeżeli odkrycia będą prawdziwe...
— Jeżeli zwierzenia będą szczere... — podchwycił.
Spoważniała, usta jéj przybrały zarys smutny, surowy prawie.
— Oddawna... oddawna pragnę być z kimś szczerą... zupełnie szczerą — szepnęła.
— Pozwól mi pani miéć nadzieję, że tym szczęśliwym... ja będę! — odszepnął.
W dwie minuty potém, zgrabna podwójna karetka pani Izabelli odjeżdżała od ganku błońskiego domu. Wkrótce téż w rozłożystym koczu swym jechała i pani Julia, którą widzenie się z przyjaciółką rozstroiło i zdenerwowało w sposób szczególny. Jednego z chłopców swoich, który powidłami, obficie przez Żytnicką udzielonemi, osmarował sobie twarz całą od włosów do brody, i wyglądał jak murzyn, popędliwym giestem targnęła za kołnierz haftowanéj bluzki i nazwała głupim, przebrzydłym dzieciakiem, a najmłodszą córeczkę, schwyciwszy w objęcia, tuliła namiętnie do piersi, osypywała pocałunkami, szepcąc:
— Moja ty jedyna pociecho!
Gdy jednak jedyna pociecha w niebogłosy krzyczéć, o powrót do domu napierać się i w przystępie złości kokardy od sukni matczynéj odrywać zaczęła, pani Julia oddała ją co prędzéj w miłośnie ku niéj wyciągające się ramiona Żytnickiéj i z oczyma pełnemi łez do sąsiadki szepnęła:
— Trzebaż to być tak szczęśliwą, jak ta Odropolska! Bogata, ma za co latać sobie wiecznie po świecie; żadnych kłopotów i jedna tylko córka, posażna i już wyhodowana... Nierówno, moja Kostusiu, Bóg szczęściem ludzi obdziela...
Z temi wyrazami ucałowała i uściskała Żytnicką bardzo serdecznie. Widać było, że w chwili téj uczuwała dla niéj tkliwość prawdziwą.
— My z tobą — dodała — nie latamy po świecie i książąt Rumuńskich nie bałamucim...
— Co? kto bałamuci? kogo ona bałamuci? — z rozbłysłemi oczyma zaszeptała Żytnicka.
— O! różnie z nią bywało i.. bywa! Cezia opowiadała mi o jakimś Roalkiczago, który w przeszłym roku jeździł za nią po Europie. To łatwiéj i przyjemniéj niż kłopotać się całe życie z gospodarstwem i dziećmi... ale à propos gospodarstwa...
Nachyliła się do ucha sąsiadki.
— Moja Kostusiu! Iza przyjedzie do nas jutro może, pojutrze... a ja nie wiem nawet dobrze, co tam u mnie w śpiżarni jest a czego niéma. Jeżeli czego zabraknie, można do ciebie przysłać?... prawda? co?
— Jak zawsze, Juleczko, jak zawsze! alboż kiedy odmówiłam?... u mnie tak: kiedy z sąsiadami dobrze żyjem, to...
— O! ty... złote serce! — serdecznym uściskiem przerwała jéj Sanicka.
Enfants! — zawołała na dzieci — jedziemy!
Sanicki nie pojechał; został, jak powiadał, dla pomówienia z panem Pawłem o pewnym interesiku i polecił żonie, aby po niego za godzin parę konie przysłała.
Po wyjeździe pani Julii, Żytnicka pobiegła ku drzwiom sypialnego pokoju. Po drodze krzyknęła na służącą, aby prędzéj przynosiła odegrzany samowar, drugą pchnęła w plecy za to, że niepotrzebnie zbierać zaczęła ze stołu, a to dla tego naturalnie, aby co prędzéj i ukradkiem cokolwiek z półmiska którego uchwycić, nakoniec, otwierając drzwi, zawołała:
— Drożysiu! chodźże-no prędzéj! będziemy sobie teraz pić i jeść! uf! jakże zmęczyłam się, a głodnam... jak wilk! Pan Jan pewnie téż nie dojadł. Proszę, bardzo proszę na drugą, domową herbatkę!
Była tak uszczęśliwiona odjazdem gości, których bytność u niéj tak ją przecież bardzo uszczęśliwiała, że Eugeniusz, jego przeraźliwe wystąpienie dzisiejsze i potrzeba wyłajania go za nie, z pamięci jéj wypadły. Siadła przy samowarze, piła, jadła, a Drożyckich z serdecznością wielką do jedzenia i picia zachęcała. Żytnicki w saloniku z sąsiadem o interesach rozmawiał, po chwili jednak wszedł do jadalnego pokoju.
— Panie Janie... — zwrócił się do Drożyckiego; — w preferansika może, co?
Szlachcic niezupełnie jeszcze ochłonął był z gniewu i urazy.
— Do domu muszę — mruknął — jutro o świcie otawę kosić zacznę.
— Pan Sanicki życzy sobie grać w preferansa — odmruknął Żytnicki.
— Idź Jasiu, idźże grać, kiedy pan Sanicki życzy sobie. — pośpiesznie szepnęła mu żona.
Wstawał już i sam z rozweselonemi oczyma i rozpogodzoném czołem.
— A jakże! a jakże! jeżeli sąsiedzi dobrodzieje życzą sobie... służę! i owszem! z przyjemnością!
W saloniku, przy świetle dwu świec stearynowych, pomiędzy wizerunkami Bismarcka, Loli-Montez i Ś-go Józefa Oblubieńca, trzéj mężczyźni do północy rzucali karty na zielone sukno stolika. Gra to była nadzwyczaj tania, i nikogo zrujnować, ani wzbogacić nie mogąca, niemniéj przecież z powagą blizką uroczystości prowadzona. W pauzach, pomiędzy ukończonemi a rozpoczynającemi się robrami, Sanicki z zadowoleniem ręce zacierał, na zegarek spoglądał i mówił:
— Ot jakoś sobie wieczorek przechodzi! Człowiek przynajmniéj o tych przeklętych interesach nie myśli.
Raz od niechcenia jakby rzucił pytanie:
— Czy sąsiedzi widzieliście tegoroczną kometę?
— Jaką kometę? — zapytał Żytnicki.
Drożycki zaś, na znak zrozumienia, skinął głową.
— Jest, jest kometa — potwierdził — ludzie mówią, że na wojnę.
— Może i nie na wojnę — zaprzeczył Sanicki.
— A na cóżby?
— Różnie bywa... w Apokalipsie pisze, że komety i różne podobne zjawiska będą przed końcem świata...
— A jakże! ależ wprzódy Antychryst przyjść musi...
— Alboż nie przyszedł?
— Nie słyszałem.
Sanicki rozśmiał się wpół z goryczą, wpół żartobliwie.
— A moj Judel — rzekł.
— A no — potwierdził Drożycki — już to wiadomo, że te żydy, to antychrysty prawdziwe...
Żytnicki patrzał na rozmawiających z wytrzeszczonemi oczyma, jak człowiek, któremu trudno zrozumiéć, o co idzie.
— A gdzież ta kometa — zapytał.
— A no, na niebie. Z Sanowa widać ją doskonale... Jak przyjedziesz do nas, to zobaczysz...
— Hm, może to na nieurodzaj? — w zamyśleniu zagadnął dzierżawca Odropola.

∗                ∗

Z Błonia do Odropola droga była bardzo krótka, ćwierć godziny ledwie trwająca, niemniéj, przebywając ją, pani Izabella opowiadała córce mnóztwo rzeczy o Sanickiéj i Sanickim, młodości ich, życiu, stosunkach, cnotach i wadach. Mówiła, że ta biedna Żiulietka była kiedyś bardzo ładną, i miała w świecie powodzenie wielkie. Bawiła się téż za młodu, o! bawiła! bo rodzice jéj, chociaż nie majętni, byli bardzo spokrewnieni i posiadali mnóztwo stosunków w najlepszym świecie. Nieszczęściem jéj było to, że posagu nie miała. Otaczano ją zawsze i admirowano, ale dobra partya nie zdarzyła się jéj żadna. Dlatego, mając lat dwadzieścia kilka, wyszła za Sanickiego. Nie kochała go wcale, — o! gdzież tam! Pani Izabella pamiętała o tém wybornie, jak Żiulietka wyśmiewała się zawsze z męża swego i przysięgała przyjaciółkom, że, za nic w świecie, żoną jego nie zostanie. Cóż robić jednak! Wtedy już i on był dla niéj dobrą partyą. Musiała poddać się losowi. Takiém już jest przeznaczenie kobiet, że z pokorą i rezygnacyą poddawać się one muszą zawsze losowi. Zresztą Sanicki jest bardzo zacnym człowiekiem, nadewszystko zaś gościnnym. Gościnność jego jest prawie fenomenalną. Wtedy tylko szczęśliwym się czuje, gdy ma u siebie gości; jeżeli długo ich nie ma, wychodzi na drogę i zaprasza przejeżdżających, a w najgorszym razie jedzie sam do sąsiadów. Gościnność jest bardzo piękną, staropolską cnotą. Sanickiego szanować i cenić należy za to, że ją w tak wysokim stopniu posiada. Można-by więc nawet winszować Żiulietce losu jéj, gdyby nie to, że ten biedny pan Aloizy taki jakiś... prosty szlachciura, bez układu i wymowy, a nic na świecie, oprócz parafii Zakątnickiéj nie znający. Ani razu ją za granicę nie powiózł!... Prawda, że są w złych interesach i może nie mają za co jeździć; zawsze jednak téj biednéj Żiulietce bardzo smutno być musi wiecznie tak siedziéć na wsi, w zrujnowanym domu... bo Sanów jest bardzo zrujnowany. Szkoda jéj! dobrą jest, uczuciową, religijną, najlepszą pod słońcem żoną i matką, i gdyby tylko nie ubierała się tak zabawnie... Czy uważałaś te szpilki, które miała we włosach... wszak to proste, kolorowe szkło! Albo suknia! Wielki Boże! spódnica jednego koloru, vetement innego, kokardy jeszcze innego... a kokard tych... sto dziewięćdziesiąt dziewięć!
Tu pani Izabella parsknęła śmiechem.
— Mamo, — ozwała się Adolfina — ja jednéj rzeczy zupełnie zrozumiéć nie mogę.
Nie śmiała się wcale, najpewniéj nie słyszała ani jednego słowa z długiego mówienia matki.
— Nie mogę zupełnie zrozumiéć — mówiła daléj — jakim sposobem pan Eugeniusz może być chłopem?... tak samo przecież ubrany i tak samo mówi, jak my. Chłopi zupełnie inaczéj wyglądają...
Pani Izabella zaśmiała się znowu.
— Ależ on jest zupełnie nieprawdopodobny ten twój pan Eugeniusz! — zawołała — prawdziwy skandal urządził z tém swojém: „chłopem jestem!“
Adolfina ze zdziwieniem spojrzała na matkę.
— Dlaczego? — zapytała.
— Ach, jakaś ty naiwna, moje dziecko! nie mówi się przecież takich rzeczy... w towarzystwie! Czy słyszałaś, aby książę Roalkiczago mówił kiedy: jestem księciem! Tém bardziéj zaś... z pochodzeniem takiém, niema się co popisywać.
Oczy młodéj dziewczyny błysnęły żywo.
— A mnie mamo, podobało się to bardzo.
— Co?
— Że pan Eugeniusz powiedział przed wszystkimi, kim jest. Zdaje mi się, że postąpił szczerze i... oryginalnie.
— O! oryginalnie! aż nadto! i dlatego właśnie okrył się śmiesznością, bo wszyscy oryginalni ludzie są bardzo śmieszni, i aby tego uniknąć, powinniśmy zawsze robić i mówić tak, jak inni. Z tém wszystkiém ten pan... Skiba, zdaje mi się, że Skiba... jest dość interesującym... très joli garçon... że zaś jest chłopem, to mu wcale nie ubliża. Pan Bóg zabrania nam pogardzać niższymi...
— On jest także bardzo uczonym, mamo. Mówił mi, że był w uniwersytecie całe trzy lata... rok studyował medycynę, rok matematykę, a rok nauki prawne... czy to chłopi bywają w uniwersytetach?
— Czasem, moje dziecko, bardzo rzadko, wtedy gdy odznaczają się geniuszem... Słyszałam o kilku wypadkach, w których genialni chłopi wychodzili na wielkich uczonych, albo artystów.
— Pan Eugeniusz więc musi być genialnym, skoro...
— Zrobić ci muszę małą uwagę. Nie wypada, mówiąc o ludziach mało znajomych, wymieniać imion ich, ale tylko nazwisko. Szczególniéj wychowańca państwa Żytnickich nazywać powinnaś panem Skibą, nie zaś Eugeniuszem.
— Dlaczego szczególniéj, mamo?
— Dla tego... enfin... nie mam nic przeciw temu, abyś dla rozrywki porozmawiała czasem ze znajomym swoim z lat dziecinnych... do poufałości jednak zbytecznéj z sobą dopuszczać go nie powinnaś... Wprawdzie jest to dla ciebie znajomość bez żadnych konsekwencyi... zawsze jednak trzeba się starać, aby każdy był z nami na swojém miejscu... Pana Skiby zaś miejsce wobec ciebie musi być zawsze w pewnéj... przyzwoitéj odległości.
Po ustach Adolfiny przewinął się znowu właściwy jéj uśmieszek.
— A jednak — szepnęła — Pan Bóg zabrania nam pogardzać niższymi!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.