Pieśni Petrarki/Canzona XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Francesco Petrarca
Tytuł Pieśni Petrarki
Wydawca nakładem tłumacza
Data wyd. 1881
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Źródło Skany na commons
Indeks stron
Canzona XII.

Na cześć Chwały. Być może z okoliczności swego uwieńczenia. W pierwszej strofie mówi o Afryce.

Ta co nad słońce swą światłością słynie,
Równa mu w latach, wyższa przez swe dzieła,
Piękniejsza nad wszelkie słowo,
Chłopięciem jeszcze w swój mię poczet wzięła;
A że jest w myślach, w przedsięwzięciach, w czynie,
Wszelkich szlachetnych serca żądz królową,
Więc chętniem, drogą cierniową,
W jej ślad, z uczuciem pomknął się wesołem;
Tam zaś, nawykłszy wzrokiem iść wysoko,
Iżem jej śmiało patrzał oko w oko,
Przez miłość dla niej, podjąłem
W dość wczesnych leciech, pracę tak mozolną,
Że w niej, niech tylko kresu jej dogonię,
To, jeśli marzyć mi wolno,
Żyć będę jeszcze długi czas po zgonie.

Ta piękna jednak, lata nieskończone,
Pełnego wrzących żądz młodzieńczych wiodła,
(Żal za to w sercu mem rośnie
Dziś, gdy już w żyłach krew mi krąży schłodła!)
Z siebie mi tylko rąbek, cień, zasłonę
Dając, a twarz swą biorąc mi zazdrośnie, —
A ja, w prostaczych dni wiośnie,
Sądząc, że wzrok mój nic z jej łask nie traci,
Szczęśliwy byłem, aż jest wspomnieć błogo!
Lecz dziś, gdy wierne oczy moje mogą
W takiej ją widzieć postaci,
Jak nigdy przedtem odkąd wzrok nią pieszczę,
W serce tęschnoty wszedł mi gość — na długo —
Bowiem i dziś tam jest jeszcze
I będzie zawsze — bym znał, żem jej sługą.

Ten gość mi jednak serce wziął nie całe,
Gdyż aby męztwo zdobyć mu niezłomne.
U stóp tej pani je złożę
Ku czci tem większej; wtedy ona, pomnę,

Twarzy mi swojej odchyliwszy chwałę:
— Patrz — ilem piękna! — rzecze: — teraz może,
W miarę twych zasług, w pokorze
Nadgrody słodkiej żądać chcesz odemnie? —
— Pani — odrzekłem — jam od niepamięci
Wszystkie miłosne w tobie złożył chęci.
Zaczem też i niedaremnie
W tobie mi wola i niewola razem.
Na to mi ona swoją mową błogą.
I z tym swej twarzy wyrazem,
Który nadzieją poi mię lub trwogą:

— Rzadko jest taki, coby o wielkości
Mych darów słysząc, mimo żądz zamieci,
Nie uczuł iskry w swem łonie,
Z jakiej się wprędce płomień święty nieci;
Cóż, gdy ten, co go dobro wszelkie złości,
Skrzętnie ją zaraz popiołami chłonie.
Na których siadłszy w koronie,
Gnuśności chwastem po nad cnoty kwitnie.
Lecz ty, którego Miłość, jak to słyszę,
Szlachetną żądzą, nad twe towarzysze
Wyniosła wielce zaszczytnie,
Wierz mi — do końca wytrwasz w błogiej chętce...
Że cię zaś nieba sługą moim głoszą,
Taką ci ujrzeć dam wprędce,
Która twych oczu stanie się rozkoszą! —

Chciałem powiedzieć: — o! to być nie może! —
W tem ona:— Spojrz tam, wzniósłszy wzrok wysoko
W najskrytsze niebios ustronie —
Ku niej nie każde sięgnie spojrzeć oko! —
Wstydem oblany schylam skroń w pokorze,
Czując, że pierś mi jeszcze silniej płonie.
A ona, klasnąwszy w dłonie:
— Wszak prawdę rzekłam? — prawi uśmiechnięta —
— Jako gdy z słońca wejściem w niebios progi
Gwiazd najświetniejszych gaśnie orszak mnogi,
Tak zbladła moja ponęta
W obec tej, której blask przezemnie słynie;


Niemniej tys mój jest, — bo mi Pan w niej dawa
Starszą sióstrzycę jedynie —
Imię jej Cnota—jak mnie imię: Sława. —

Język mój przecież po niejakiej chwili
Mówienia zdolność odzyskiwać zacznie,
Gdym spostrzegł, że tamta Zgóry
Swym słodkim wzrokiem we mnie patrzy bacznie;
Więc rzeknę: — Jeśli słuch mię mój nie myli,
Błogosławiony ojciec takiej córy,
I czas ten cały, przez który
Świat obiegałem, by cię ujrzeć pani!
I jeślim kiedy zmylił prostą drogę,
Ból mi ztąd większy niż wyrazić mogę.
Cóż dalej? O! niech wybrani
Do końca walczą z duszy mojej troską! —
Ona mi na to: — i w tem, tak wesołem
Światłem rozjaśni twarz boską,
Że je wprost w serce wraz z jej słowy wziąłem:

— Tak jak przedwieczne chcieć raczyło Bóstwo,
Obieśmy wzięły nieśmiertelność w dziale —
Ale czy bodaj nie po to:
By nas śmiertelni precz odbiegli wcale!
Młode i piękne wiecznie, wiernych mnóstwo
Miałyśmy niegdyś, lecz dziś — o sromoto!
Patrz! ta rozwija już oto
Skrzydła, by w Niebios wrócić dom wyniosły —
Wiedz też: żem wreszcie i ja, siebie samej
Cieniem jest tylko! — Tu do niebios bramy
Nim i ją stopy uniosły,
Rzekła: — z odejścia mego nie miej trwogi —
W tem w gaju Chwały uszczknie pręt laurowy,
I z niego wieniec mi błogi
Własnemi dłońmi splecie w koło głowy,

Piesni! gdy ciebie ktobądź nazwie ciemną,
To powiedz: — Tak jest. Jam z mym wieszczem w zmowie,
Pieśń inna, nierównie śmielej,
Co mnie nie wolno mówić jest, wypowie.

Jam przyszła tylko, by choć chwilę ze mną
Gdzieindziej bawił,[1] jeżeli
I mnie się obłęd jego nie udzieli! —







  1. To jest: gdzieindziej jak przy Laurze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francesco Petrarca i tłumacza: Felicjan Faleński.