Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 3.

W dziewiczym lesie.

Straszliwe słowo „Afryka“, które wyrwało się z ust Dicka w ową noc fatalną, w czasie której znikły już wszystkie wątpliwości, na jeden moment nie znikało z myśli i pamięci Dicka, Jakim sposobem „Pilgrim” u afrykańskich brzegów mógł się znaleźć? I wtedy jasną błyskawicą jego umysł nawiedziła myśl, że to busola musiała zły wskazywać kicrunek. Przypomniał sobie wtedy tajemniczo rozbicie się pierwszej busoli... Następnie, innej znów nocy, nagły krzyk starego Toma, który zasnął w tej właśnie chwili, gdy Nogoro przy budce kapitańskiej się znajdował... Zerwanie się liny „łochs“ podtrzymującej... I powtórne tajemnicze kręcenie się portugalczyka w pobliżu rudla i jogo „mimowolny“ na kompas upadek....
Tak... Powątpiewać dłużej — byłoby już naiwnością zbyt wielką. To nie były pojedyńcze wypadki, lecz z góry uplanowane czyny zbrodnicze, którymi wola tajemna Negora kierowała.
Lecz kim był właściwie ten nędznik? Oczywiście marynarz, i to marynarz rutynowany, doświadczony, z dużą fachową wiedzą, gdyż inaczej nie byłby on zdolen do konsekwentnego przeprowadzenia tej, z iście szatańską zręcznością pomyślanej intrygi. Lecz jakie wyrachowania tem wszystkiem kierować mogły? Czego pragnął, do czego dążył?
Niemożliwością było odpowiedzieć na te pytania. Przeszłość przeto była gęstemi mgłami tajemnicy przysłonięta. Teraźniejszość za to była przeraźliwie jasną. Boć przecie nie mogło być już żadnej co do tego wątpliwości, iż znajdują się w Afryce centralnej, a więc co bardzo możliwe, w jej części najstraszliwszej w Angoli.
Wiedział jeszcze również i to, że spotkanie Harrisa nie było bynajmniej wypadkowe. Jedynie człowiek, będący w zmowie z Negorem, mógł twierdzić, że to jest Ameryka Południowa, Boliwja, pustynia Atakama...
Twierdząc to wszystko, Harris mógł jedynie wypełniać rozkaz przez Negora mu dany. I z rozkazu Negora, rzecz oczywista, oddalił ich on od morskiego brzegu. Lecz jaki w tem wszystkiem mógł być cel? Oto czego nie mógł odgadnąć jeszcze Dick Sand. Można przypuszczać było jeszcze, iż Negoro ma zamiar pochwycenia murzynów, ażeby ich sprzedać następnie na afrykańskich targowiskach jako niewolników... Mógł przypuszczać dalej, że pragnie wywrzeć nad nim, Dickiem, jakąś zemstę straszliwą... Ale co uczynić miał zamiar nędznik ten z p. Weldon i z jej drobnym synkiem?..
Jeżeliby Dick Sand mógł słyszeć rozmowę, przez biednego Dingo przerwaną, byłby zrozumiał część planów Negora i miał możność ocenienia całej grozy położenia. Ale on o niczem nie wiedział, nie domyślał się zasadzek, na jego gromadkę zastawionych.
Położenie było straszne, lecz dzielny chłopiec nie rezygnował, nie upadał na duchu. Aczkolwiek z ciężkiem westchnieniem, przyznawał, że w obecnej chwili położenie jest znacznie gorsze, aniżeli było wtedy, gdy na drobnej łupinie małego brygu się znajdując, był oddany na wściekłe szturmy fal i wichru Wielkiego oceanu, przyrzekał sobie, że panią Weldon i jej synka z toni wyratuje. On ich ocalić musi i ocali.
Gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się poprzez gęste listowie drzew na ziemię, młody wódz z całą energją i mocą ducha pierwszy się zerwał na nogi, po nieprzespanej nocy. Podniósł oczy w górę i rzekł: „Bądź Wola Twoja, Panie, lecz jeżeli jest to możliwe, bądź miłosierny Boże”, a następnie zbliżył się do starego Toma i łagodnie położył mu dłoń na ramieniu, budząc go tym sposobem.
— Tomie — powiedział szeptem — rozpoznałeś ryk lwa, widziałeś ślady przejścia karawany handlarzy niewolnikami i wiesz, również dobrze jak ja, że znajdujemy się nie w Ameryce bynajmniej, lecz na samem dnie ziemskiego piekła, to jest w krainie niewolników, w Afryce.
Stary Tom nisko pochylił w dół swą posiwiałą, głowę.
— Tak jest, kapitanie Sand, wiem o tem — drżącym odpowiedział głosem.
— A więc, Tomie fakt ten musi pozostać naszą tajemnicą. Nikt z naszej gromadki nie powinien się domyślać tego. Przed innymi nie powinna wiedzieć o tym pani Weldon; zbyt silnym byłoby to dla niej ciosem bowiem.
Stary murzyn po chwili dłuższego namysłu odpowiedział dopiero. Długo przetrawiał myśl, zanim ją wypowiedział.
— Tak jest, panie Sand, tak będzie najlepiej. Lecz bardzo ciężka teraz jest dola nasza.
Po dłuższej naradzie młody wódz i jego stary doradca wypracowali wspólny plan działań. Obaj wychodzili z jednego założenia, że Harris został niewątpliwie zaskoczony tem, że Dick tak szybko odgadł prawdę. Że tak było, dowodem najlepszym jego nagła ucieczka. Lecz to mu musiało pokrzyżować plany, gdyż nie doprowadził on, dzięki temu, ofiar upatrzonych do umówionego miejsca, w którem, zgodnie z planem, mieli być prawdopodobnie pochwyceni. — Zdrada Harrisa przeto odkryta została zanim jej cel był osiągnięty; nie groziło więc wobec tego żadne natychmiastowe niebezpieczeństwo.
Lecz co robić oni sami mają? Nie pozostawało nic innego, jak powracać jaknajspieszniej nad brzeg morski, a gdy się tam znajdą, pójdą w jedną lub drugą stronę i tym sposobem dotrą w końcu do jakiegoś miasta portowego.
Wracać wszelako tą samą drogą, to jest przez las — byłoby wprost szaleństwem. Nie mówiąc już nic o tem, że dałoby to ogromne szanse ludziom Harrisa, którzy wcześniej czy później ścigać ich zaczną przecież? — zabłąkaliby się w tym lesie dziewiczym niewątpliwie. Jedynie bezpieczną drogą, która bez zawodu, do morza by ich doprowadziła z pewnością, było posuwanie się brzegiem pierwszej lepszej napotkanej rzeki, a jeszcze lepiej — puścić się rzeką samą; ten sposób podróżowania ma przytem tę dogodność jeszcze, iż nie pozostawia za sobą śladów. W tych warunkach podróżowania nawet napad krajowców mniejszem zagrażał niebezpieczeństwem, gdyż będąc na tratwie, dobrze uzbrojeni, czas bardzo długi bronić się mogli, z pełną nadzieją zwycięstwa.
Tak rozumował Dick Sand. Jak widzimy, Harris miał zupełną słuszność, gdy twierdził, że młody chłopiec do takiego a nie innego dojdzie właśnie rozwiązania. I istotnie, tylko tak mógł sobie postąpić człowiek, umiejący myśleć logicznie.
Lecz, jak znaleźć ową rzekę? Czy istniała ona wogóle gdzieś w pobliżu?
Na pytanie te młody chłopiec uważał za możliwe odpowiedzieć twierdząco, a to na następujących przesłankach: w pobliżu miejsca, około którego rozbił się „Pilgrim“, wpadała do morza rzeka wcale już wielka, która początek swój brała niewątpliwie w górach, które widnieją na krańcach horyzontu, a które on brał za Kordyljery ongi. — W obecnej chwili znajdowali się oni już w miejscowości bardzo błotnistej, poprzerzynanej nieprzeliczoną ilością drobnych strumieni, które z konieczności dążyć musiały niewątpliwie ku jakiemuś większemu zbiornikowi wód. Otóż idąc brzegiem pierwszego lepszego napotkanego strumienia, wędrowcy nasi musieli wkońcu dojść do jakiejś rzeki, wodami której będzie się mogło następnie dopłynąć do morza.
„Szukać rzeki“ — zakończyli swą naradę młody Dick i Tom stary, w tej samej właśnie chwili, gdy reszta rozbitków budzić się zaczęła. Pierwsza otworzyła oczy biedna matka, która nad ranem dopiero zdrzemnęła się chwilkę obok swej chorej dzieciny. Pocałowawszy z ciężkiem westchnieniem bladą twarzyczkę Janka, młoda kobieta podniosła się, a następnie się zbliżyła do młodego chłopca.
— Powiedz mi, Dicku, gdzie się podział pan Harris? Nigdzie go bowiem nie widzę?
Dick pojął natychmiast, iż ukrywanie odejścia amerykanina nie doprowadziłoby do niczego, to też odpowiedział bez namysłu:
— Harrisa nie ma już wraz z nami, pani.
— A więc udał się naprzód, by uprzedzić brata o naszem przybyciu? — zapytała się, nic jeszcze nie wiedząca pani Weldon.
— Ach, nie! Harris uciekł. I widzę, że będzie najlepiej, gdy powiem pani całą prawdę. Ów Harris był naszym wrogiem, sprzymierzeńcem Negora, który wciągnął nas w głąb lasu, na rozkaz byłego kucharza naszego.
— W jakimże mógł on to uczynić celu? Dicku, zastanów się, co mówisz!
— Tego nie wiem. Wiadome mi jest to jedynie, iż powinniśmy jaknajprędzej wracać nad morskie wybrzeże.
Pani Weldon smutnie pokiwała głową.
— Nie dziwi mnie, bynajmniej wiadomość ta — odpowiedziała — ja już od dość dawna wyczuwałam coś niedobrego. Od pierwszej chwili nie dowierzałam człowiekowi temu, aczkolwiek, co przyznaję, ujął mnie on swą uprzejmością.
— Co się teraz z moim Jankiem stanie? — mówiła biedna matka — taka byłam pewna, że w owej fermie znajdę potrzebne lekarstwa. O moje dziecię! Moje biedne dziecię!
— Niech się pani nie martwi, dobra pani Weldon — odezwał się stary Tom — mały Janek natychmiast odzyska zdrowie, gdy tylko się znajdziemy nad brzegami morza. A zresztą, ten przez wszystkich nas umiłowany chłopczyk jest chory o wiele mniej niebezpiecznie, aniżeli się to z pozoru wydaje. Znam ja dobrze te febry tutejsze, które się stają groźne dla tych organizmów jedynie, które przez czas dłuższy przebywać były zmuszone w tym niezdrowym klimacie.
Pani Weldon w milczeniu uścisnęła rękę starego murzyna, pokrzepiona ogromnie jego słowy.
— A więc w takim razie ruszamy natychmiast w powrotną drogę — zawołał Dick — i do morza dążyć będziemy teraz z tym większym pośpiechem, że ma ono dać zdrowie naszemu drogiemu Jankowi.
— Jestem gotowa — odpowiedziała pani Weldon — jestem dość silna, by odbyć drogę powrotną, a nawet nieść będę mego synka.
— No, na to my wszyscy się nie zgodzimy nigdy — zawołał tonem nieśmiałym, lecz i stanowczym zarazem, syn Toma starego, Baty — dzięki Bogu, rąk silnych nie brakuje tutaj jeszcze, to też nietylko małego Janka, ale i samą panią poniesiemy, zmieniając się kolejno.
— Brawo, Baty, doskonale wyraziłeś myśl naszą wspólną. Tak jest, poniesiemy naszą panią, zbudujemy tylko przedtem z gałęzi wygodne nosze.
— Dziękuję wam, przyjaciele moi przemówiła ze łzami w oczach młoda kobieta — jestem dość silna na to, by iść. Jeżeli już chcecie koniecznie, to nieście synka mego. A teraz w drogę.
Zaledwie przeszli paręset kroków, gdy stary Tom zwrócił się do Dicka z zapytaniem:
— A Dingo?... Nie widziałem go jeszcze dzisiejszego ranka.
— Istotnie, Dinga niema oddawna — niespokojnym głosem odezwał się Herkules, który specjalnie pokochał wierne zwierzę.
Wszyscy wtedy zaczęli psa nawoływać.
Lecz odpowiedziała im głucha cisza jedynie. Nie odezwało się radosne szczekanie poczciwego psa.
Dick zaniepokoił się nie na żarty. Zniknięcie Dinga nie tylko było przykre, ale i osłabiało bezpieczeństwo karawany. Lecz szukać go było niemożliwe. To też Dick nakazał dalszy pochód, w nadziei, że Dingo wkońcu ich odnajdzie.
Karawana w dniu tym podążała bardzo pospiesznie, przyczem szczęśliwym trafem nie napotykali jakoś na dzikie zwierzęta, tak iż podróż miała przebieg spokojny. Spotkali jedynie stado żyraf, a następnie bawołów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.