Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką
Wydawca Nakład J. Sikorskiego
Data wyd. 1873
Druk Druk J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Cinq semaines en ballon
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Indeks stron


Doktór Fergusson miał przyjaciela. Nie powiemy drugiego siebie, alter ego, gdyż przyjaźń nie może istnieć między dwoma istotami zupełnie podobnemi do siebie.
Ale jeżeli mieli różne przymioty, usposobienia i temperamenta, Dick Kennedy i Samuel Fergusson mieli jedno serce, i to im bynajmniej nie zawadzało. Owszem.
Dick Kennedy był to Szkot w całem znaczeniu tego wyrazu, otwarty, rezolutny i uparty. Mieszkał w miasteczku Leith pod Edymburgiem, prawdziwem przedmieściu Zakopconego miasta[1]. Był on niekiedy rybakiem, ale wszędzie i zawsze zapalonym myśliwym, co bynajmniej nie dziwi w dziecku Kaledonii, biegającem po górach Highlandu. Sławiony był z celności strzałów: nietylko osadzał kule na ostrzu noża z dość znacznej odległości, ale nadto przecinał je na części tak równe, że zważone połówki nie przedstawiały prawie żadnej różnicy.
Fizjonomia Dicka Kennedy przypominała bardzo Halberta Glendinninga, jak go opisał Walter Scott w Klasztorze; był wzrostu słusznego, przeszło sześć stóp angielskich, pełen wdzięku i zwinności w ruchach, zdawał się mieć herkulesową siłę; twarz ogorzała na słońcu, oczy czarne, żywe i śmiałe, koniec coś poczciwego i poważnego w całej osobie przemawiało na korzyść Szkota. Dwaj przyjaciele poznali się w Indjach, gdzie obydwaj służyli w jednym pułku; kiedy Dick polował na tygrysa lub słonia, Samuel szukał roślin i owaqów; każdy był biegły w swym fachu, i niejedna rzadka roślina droższa od kości słoniowéj, stała się zdobyczą doktora. Dwaj młodzieńcy nie mieli nigdy sposobności ocalić życia jeden drugiemu, lub wyświadczyć jaką usługę; ztąd przyjaźń niezmienna. Niekiedy rozdzieliły ich losy, ale sympatja zawsze łączyła. Po powrocie do Anglii, często rozłączali się z powodu odległych wypraw doktora, ale skoro powrócił, natychmiast jechał do przyjaciela. Szkota i bawił u niego kilka tygodni. Dick rozmawiał o przeszłości, Samuel czynił przygotowania na przyszłość; ten patrzył przed siebie, tamten za siebie. Ztąd umysł niespokojny Fergussona, a niewzruszona pogoda duszy Dicka Kennedy. Powróciwszy z podróży do Tybetu, doktór przez dwa lata nie mówił o nowych wycieczkach; Dick przypuszczał, że zwolna zasypiały w nim instynkta podróżnika i żądze przygód. Cieszyło go to wielce. Prędzej, później myślał sobie, źleby się to skończyło, przyzwyczajaj się jak chcesz do ludzi, zawsze jest trochę niebezpiecznie mieć do czynienia z ludożercami i drapieżnemu zwierzęty; więc Kennedy namawiał Samuela by zaniechał podróży, bo już dość zrobił dla nauki a zawiele dla wdzięczności ludzkiej.
Doktór nic na to nie odpowiadał, siedział zamyślony lub robił jakieś niedocieczone obrachowania, przepędzając noce na obliczaniach lub czynieniu doświadczeń z dziwnemi machinami, których użytku nikt nie pojmował. Widocznie wielka jakaś myśl dojrzewała w jego głowie.
— Co u licha może go tak zajmować? — pytał się Kennedy, gdy przyjaciel pożegnawszy się z nim, wrócił w styczniu do Londynu.
Pewnego poranku dowiedział się o tem, przeczytawszy artykuł Daily Telegrapha.
— Rany boskie! — zawołał. Warjat! szaleniec! podróżować w balonie po Afryce! Tego tylko brakowało! I nad tem rozmyślał dwa lata!
Zamiast tych wszystkich wykrzykników, tłuczcie pięścią w głowę, a mieć będziecie wyobrażenie, jakim ćwiczeniom oddawał się biedny Dick tak lamentując.
Jego gospodyni, stara Elspecht, chciała weń wmówić że to pewnie jaka mistyfikacja.
— Ale gdzież tam! — odpowiedział, — alboż go nie znam na wylot? Toć to o nim piszą dzienniki. Podróżować po obłokach! Patrzajcie go, teraz już orłom zazdrości! Nie! jak mi Bóg miły, na to nie pozwolę! zatrzymam go gwałtem! Oho, gdybym go puścił, jednego białego porank powędrowałby na księżyc.
Tego samego wieczora Kennedy, trochę niespokojny, trochę zrozpaczony, wsiadł na kolej żelazną w General Railway Station i nazajutrz przyjechał do Londynu.
W trzy kwadranse potem wysiadł z dorożki przed domkiem doktora, Soho square, Greck street; wszedł do sieni i pięścią potężnie zastukał do drzwi.
Fergusson sam otworzył.
— Dick? — rzekł niebardzo zdziwiony.
— On sam, — odpowiedział Kennedy.
— Co się stało, kochany Dicku, przyjeżdżasz do Londynu w porze polowania?
— A do Londynu.
— I po co?
— Niedopuścić niesłychanego szaleństwa.
— Szaleństwa? — zapytał doktór.
— Czy prawda co stoi w tym dzienniku? — odpowiedział Kennedy, wyciągając numer Daily Telegraph.
— A, to o tem mówisz.... Te dzienniki są wielkie gaduły! Ale siadajże kochany Dicku.
— Nie siądę. Czy na prawdę masz zamiar przedsiewziąć tę podróż?
— Na prawdę; przygotowania idą szybko i...
— Pokaż mi te rzeczy, potłukę je na miazgę! Dawaj!
Zacny Szkot na piękne się rozzłościł.
— Uspokój się kochany Dicku, — rzekł doktór. Pojmuję twoje rozdrażnienie. Masz do mnie urazę, żem dotychczas nie zawiadomił cię o mych nowych projektach.
— Nazywa to nowemi projektami!
— Byłem bardzo zajęty, — ciągnął dalej Samuel nie dopuszczając przerwy. — miałem wiele do roboty! Ale bądź spokojny, nie odjechałbym nie napisawszy wprzód do ciebie....
— Bardzo dbam o to....
— Bo mam zamiar zabrać cię z sobą.
Szkot podskoczył jak dziki kozieł.
— Braciszku! chcesz widzę by nas obydwóch zamknęli w szpitalu Betheemskim![2]
— Stanowczo rachowałem na ciebie, kochany Dicku, i wybrałem usunąwszy wielu innych.
Kennedy milczał osłupiały.
— Wysłuchaj mię cierpliwie dziesięć minut, — mówił spokojnie doktór, — a sam mi podziękujesz.
— Mówisz seryo?
— Najzupełniej seryo.
— A jeśli nie zechcę ci towarzyszyć?
— Zechcesz.
— Ale wreszcie, jeśli odmówię?
— Więc sam pojadę.
— Siadajmy, — rzekł strzelec, — i mówmy bez namiętności. Kiedy już nie żartujesz, warto rzecz roztrząsnąć.
— Roztrząśniemy jedząc śniadanie, jeśli pozwolisz kochany Dicku.
Dwaj przyjaciele usiedli naprzeciw siebie przy stoliku, między stosem pokrajanych bułek z masłem i zimnem mięsiwem z jednej, a ogromnym imbrykiem z herbatą z drugiej strony.
— Kochany Samuelu, — mówił myśliwy, — twój projekt jest niedorzeczny! niemożliwy! niema w sobie nic praktycznego.
— O tem wydamy sąd po próbie.
— Ależ właśnie próbować nie trzeba.
— Dla czego, mój drogi?
— A niebezpieczeństwa, a przeszkody wszelkiego rodzaju!
— Przeszkody, — odpowiedział poważnie Fergusson, — są wynalezione na to, by je zwyciężyć; co do niebezpieczeństw, powiedz proszę, kto może się pochwalić że ich uniknie? Wszystko jest niebezpieczeństwem w tem życiu; może być bardzo niebezpieczne usiąść za stołem, lub włożyć kapelusz na głowę; zresztą trzeba patrzyć na to co ma nas spotkać jakby już spotkało, i w przyszłości widzieć teraźniejszość, bo przyszłość jest tylko trochę oddaloną teraźniejszością.
— Oh! oh! — rzekł Kennedy wzruszając ramionami. Zawsze jesteś fatalista!
— Zawsze, ale w dobrem znaczeniu tego wyrazu. Zajmujmy się więc tem jedynie, co los nam gotuje i nie zapominajmy przysłowia: kto ma wisieć, nie utonie.
Nie było co na to odpowiedzieć, ale Kennedy próbował różnych argumentów, które łatwo sobie wyobrazić, a zbyt długiem byłoby powtarzać.
— Ależ nakoniec, — rzekł po godzinie dyskusji, — jeżeli koniecznie chcesz przebyć całą szerokość Afryki, jeśli to jest potrzebne do twego szczęścia, czemu nie wybierzesz dróg zwyczajnych?
— Czemu? — odpowiedział doktór zapalając się: — bo dotychczas wszystkie usiłowania się nie powiodły! Bo od Mungo-Parka zamordowanego nad Nigrem, do Vogla, który znikł w Wadai; od Oudney zmarłego w Murmur, Clappertona zmarłego w Sakatu, do Francuza Maizan porąbanego na sztuki; od majora Laing zabitego przez Tuaregów, do Roschera z Hamburga, zamordowanego w r. 1860, tylko liczne ofiary zapisano w martyrologium afrykańskiem! Bo walczyć z żywiołami, głodem, pragnieniem, gorączką, z drapieżniejszemi zwierzęty i sroższemi jeszcze ludźmi, jest niepodobieństwem! Bo co nie da się zrobić jednym sposobem, trzeba próbować drugim! Bo nakoniec gdzie nie można przejść środkiem, trzeba obejść bokiem, lub przesunąć się wierzchem.
— Gdyby szło tylko o jazdę wierzchem, — odparł Kennedy, — ale latać po obłokach!
— Posłuchaj, — rzekł doktór z krwią najzimniejszą, — czego się mam obawiać? Przypuścisz zapewne, żem przedsiewziął wszelkie środki ostrożności, by nie wypaść z balonu; jeśli przeto mię zawiedzie, znajdę się na ziemi w warunkach takich samych jak każdy inny podróżnik. Ale mój balon nie zawiedzie, tego się nie obawiam.
— Owszem, trzeba się obawiać.
— Nie, kochany Dicku. Spodziewam się nie rozłączyć z nim przed dostaniem się na zachodnie brzegi Afryki. Mającemu balon wszystko jest możliwe, bez niego wpada w niebezpieczeństwa i przeszkody, których doświadczyły inne wyprawy; mając balon, nie lękam się ani spieki, ani ulewy, ani nawałnicy, ani wichru simunu, ani klimatów niezdrowych, ani zwierząt drapieżnych, ani ludzi! Jeśli mi zagorąco, unoszę się w górę, jeśli zimno spuszczam się niżej; przelecę góry, przepaście, nie lękam się burzy. Podróżuję bez znużenia, zatrzymuję się nie potrzebując spoczynku! Unoszę się nad nowemi grodami! Lecę z szybkością huraganu, to w obłokach, to o kilkadziesiąt łokci od ziemi, przed mojemi oczyma rozwija się mappa afrykańska na wielkim atlasie świata!
Poczciwy Kennedy widocznie był wzruszony, ale mu sprawiało zawrót w głowie opowiadanie przyjaciela. Z podziwieniem i obawą patrzył na niego; zdawało mu się, że już kołysze się w obłokach!
— No zobaczmy, kochany Samuelu, powiedz otwarcie, wynalazłeś sposób kierowania balonem?
— Bynajmniej. To utopia.
— Ale w takim razie pójdziesz....
— Gdzie poprowadzi Opatrzność, zawsze jednak ze Wschodu na Zachód.
— Dla czegóż to?
— Bo liczę na pomoc wiatrów peryodycznych, których kierunek jest stały.
— A! w istocie! — rzekł namyślając się Kennedy; wiatry peryodyczne..... zapewne..... od biedy..... jest w tem coś.....
— Jest coś! ależ mój zacny przyjacielu, jest wszystko! Rząd angielski oddał do mojego rozporządzenia statek przewozowy; ułożono się tak, że około przypuszczalnego czasu mojego przybycia, trzy lub cztery okręty krążyć będą przy brzegach zachodnich. Za trzy miesiące najdalej będę w Zanzibar, gdzie napełnię balon i puścimy się razem....
— Razem! — zawołał Dick.
— Może jeszcze masz jaki zarzut? Mów, przyjacielu Kennedy.
— Nie jeden, lecz tysiące; ale między innemi, pytam cię: jeśli zamierzasz zwiedzić kraj, i według woli wznosić się lub opuszczać, oczywiście stanie się to ze stratą gazu; dotychczas tak się działo, i to właśnie stało na przeszkodzie długim wędrówkom powietrznym.
— Kochany Dicku, powiem ci tylko jedno: nie stracę ani odrobiny gazu.
— I według woli będziesz spuszczał się na ziemię?
— Tak.
— Jakże zrobisz?
To moja tajemnica, przyjacielu Dicku. Ufaj i przyjm moje godło: Excelsior.
— Niech będzie Excelsior, — odpowiedział myśliwy, który ani słowa nie umiał po łacinie.




  1. Przezwisko Edymburga auld Reckie.
  2. Szpital warjatów w Londynie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy‎.