Przejdź do zawartości

Paryż (Zola)/Część piąta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Od dnia męczeńskiej śmierci Salvata Wilhelm był smutny i milczący. Pogrążony w dumaniach był jakby nieobecny. Część dnia spędzał w pracowni nad fabrykowaniem materjału wybuchowego, którego formułę wynalazł i trzymał w tak ścisłej tajemnicy, że nawet nikogo ze swoich nie chciał dopuścić do pomocy w robocie. Następnie wychodził na długie samotne przechadzki, z których wracał znużony, wyczerpany, jednakże w domowem otoczeniu silił się na uśmiech i dawną słodycz w obejściu. W rozmowie nie brał prawie żadnego udziału, a gdy kto odezwał się wprost do niego, odpowiadał dopiero po chwili, jakby nagle zbudzony i powracający zdaleka.
Widząc stan brata, Piotr wyobraził sobie, że jest mimowolną tego przyczyną, zdawało mu się, że Wilhelm nie może opanować bólu, spowodowanego wyrzeczeniem się Maryi. Zapewne myśl o złamanem z nią szczęściu nie przestaje mu dokuczać, a ból coraz sroższy ogarnia mu serce z powodu zbliżającej się daty ślubu Maryi nie z nim, lecz z innym. Wobec tych przypuszczeń Piotr postanowił raz jeszcze zaproponować bratu swój wyjazd, lecz gdy wieczorem zdobył się na odwagę, by mu to powiedzieć, Wilhelm porwał się ze słowami:
— Ach, drogi bracie, jakże niesłusznie mnie posądzasz! Kocham was oboje i ani na chwilę nie żałuję tego, co zrobiłem... Miłość wasza jest osłodą mojego życia... patrząc na was, jestem mężniejszy... wierzaj mi, że jestem szczęśliwy waszem szczęściem... Nic mi właściwie nie jest i nic mi nie dolega, a jeżeli jestem teraz bardziej milczący, to należy przypisać różnym myślom, odnoszącym się do moich fachowych zatrudnień.
Dla uspokojenia rodziny przemógł się i był przez cały wieczór rozmowny i wesoły. Podczas obiadu zapytał się, czy tapicer już zaczął przygotowywać dwa pokoje na górze dla młodego małżeństwa. Marya roześmiała się i zaczęła opowiadać swoje życzenia. Chciała, by jeden z pokoi był wybity czerwonym andrynoplem, z dywanem na całej podłodze, bo dywan taki w jej przekonaniu był nietylko krańcowym zbytkiem, ale wielką przyjemnością. Sprzęty chciała mieć z drzewa sosnowego, wprost werniksowane, bo tym sposobem będzie miała wrażenie wiejskiego mieszkania. Rozbawiona projektami swojego nowego gospodarstwa, śmiała się swobodnie, a Wilhelm wtórował jej, dodając konceptów. Piotr wsłuchiwał się w ich rozmowę, a nie mogąc nic innego dostrzedz nad ojcowską troskliwość ze strony Wilhelma, uspokoił się i nabrał przekonania, że się rzeczywiście omylił.
Lecz nazajutrz Wilhelm znów się pogrążył w złowrogie milczenie. Piotr tem więcej zaczął się niepokoić, że babka była od pewnego czasu coraz cichszą i poważniejszą. Nie śmiał się jej zapytać, lecz zaczął badać chłopców. Ale ani Tomasz, ani Franciszek, ani Antoni nic nie wiedzieli i wiedzieć nie chcieli. Zdawało się im, że nie powinni pragnąć zbadania tajemnicy, jeżeli była jaka. Kochali ojca i to im wystarczało. Każdy z nich miał swoje zajęcie, szczęśliwymi się czuli, pracując pod opieką ojca, a jednak z całkowitą osobistą swobodą. Nigdy nie przyszło im na myśl, by zapytać go o cel jego pracy i wynalazków, znajdowali bowiem, że wszystko, co zamierza czynić i co robi, musi być dobre i szlachetne, a w każdej chwili czuli się gotowymi do wykonania jego rozkazów, bez wahania. Lecz Wilhelm nigdy się przed nimi nie zwierzał, może nie chcąc ich narażać na niebezpieczeństwo i jedyną jego powiernicą była babka, którą czcił, której się radził, a może nawet i często słuchał. Piotr pragnął się zastosować do przykładu, dawanego mu przez synowców, lecz nie mógł. Powaga babki zatrważała go, tem więcej, iż zauważył, że Wilhelm coraz częściej zamyka się z nią na górze i prowadzi długie, tajemne narady. Pokój babki był obok dwóch małych pokoików, zajmowanych przez Maryę, lecz rozmowy babki z Wilhelmem tak były ciche, że najlżejszy odgłos nie dolatywał przez ścianę.
Któregoś dnia Piotr ujrzał Wilhelma, wychodzącego ztamtąd z małą lecz ciężką walizką w ręku. Równocześnie przypomniał sobie zwierzenie się przed nim brata, że funt materyału wybuchowego wystarczy by wysadzić w powietrze, chociażby największy gmach w Paryżu. Jakże więc potężnym w skutki był dar, jaki Wilhelm zamierzał złożyć Francyi ze swego wynalazku, by mogła królować nad innemi narodami, wyzwalając je w imię braterstwa ludów! Wilhelm tylko jemu i babce dotąd się zwierzył, a skład niebezpiecznego materyału wybuchowego był w jej pokoju, w kryjówce, trudnej do odkrycia nawet podczas rewizyi policyjnej. Dlaczego Wilhelm wynosił dziś z domu cały zapas sfabrykowanego materyału wybuchowego?... Wystraszony, zapytał nagle brata:
— Czy masz jakie obawy?... Pamiętaj, że możesz, co chcesz, złożyć u mnie w Neuilly... tam napewno nikt nie przyjedzie szukać niepotrzebnie.
Wilhelm zdziwiony utkwił w nim wzrok i wreszcie rzekł:
— Tak... nieco się obawiam... Od czasu jak ścięli tego nieszczęśliwego, nanowo rozpoczęły się rewizye i aresztowania, widocznie obawiają się by go kto nie pomścił. Wreszcie po cóż mam was wszystkich narażać na niebezpieczeństwo, trzymając tak groźne materyały wybuchowe w domu?... Wolę je złożyć w miejscu spokojnem i pewnem... Ale nie w Neuilly... nie mam ochoty na zrobienie ci podarku tego rodzaju...
Mówił spokojnie, zaledwie że parę razy głos mu lekko zadrżał...
— A więc wszystko masz przygotowane i niedługo oddasz swój wynalazek w ręce ministra wojny...
Szczere oczy Wilhelma wyraziły pewne wahanie, chciał skłamać, lecz zaniechawszy tego, odpowiedział.
— Nie. Zmieniłem zamiar. Teraz mam coś innego na myśli.
Rzekł szorstko i tak stanowczym tonem, że Piotr nie śmiał go się zapytać, co właściwie zamierzał teraz uczynić. Ale od tego dnia Piotr w bezustannej był trwodze, milczące twarze babki i Wilhelma przerażały go gromem tajemniczości. Zdawało mu się, że zakiełkowała jakaś rzecz nadzwyczajnej doniosłości, że ta rzecz rozrośnie się i spotwornieje, rozlewając się na cały obszar Paryża.
Któregoś dnia, gdy Tomasz miał iść po południu do fabryki Grandidier, nadeszła wiadomość, że stary Toussaint został rażony nowym atakiem paraliżu. Tomasz natychmiast postanowił wstąpić do chorego, by się dowiedzieć bliższych szczegółów, lubił bowiem starego robotnika i chętnie chciał mu być pomocny w razie potrzeby Piotr zapragnął mu towarzyszyć i około godziny czwartej wyszli razem z domu.
Małżonkowie Toussaint zajmowali jeden tylko pokój, w którym jedli i spali. Piotr i Tomasz zastali chorego mechanika, siedzącego nieruchomo na nizkiem krześle przy stole. Miał całą prawą stronę ciała sparaliżowaną, choroba zagarnęła mu nawet część twarzy, tak, iż odjętą miał mowę. Od czasu do czasu usiłował coś powiedzieć, ale wydawał tylko przykre, niezrozumałe charkanie. Usta mu się wykrzywiły poczciwa, okrągła twarz o pomarszczonej skórze, była teraz maską wyrażającą bolesne zaniepokojenie. Miał dopiero lat pięćdziesiąt, ale praca wyżarła mu muskuły a choroba skręciła członki. Z każdym dniem stawał się coraz bardziej nezdolnym do jakiejkolwiek pracy. Od jakiegoś czasu niegolona broda wyrosła mu siwemi kłakami; stał się odrazu zgrzybiałym starcem i tylko oczy w nim żyły. Wodził niemi po izbie, zatrzymując wzrok na tej lub innej osobie. Pomimo zmartwienia, pani Toussaint zawsze tłusta i rumiana, kręciła się około męża z chęcią niesienia mu jakiejkolwiek ulgi.
Powitawszy wchodzących, rzekła:
— Mężu... mamy miłych gości... pan Tomasz, przyszedł cię odwiedzić... i ksiądz Piotr Fromont...
Wtem spostrzegłszy się, poprawiła się natychmiast:
— I pan Piotr Fromont, jego stryj... Widzisz, jeszcze ludzie o nas wiedzą... i nie opuszczają w nieszczęściu.
Toussamt chciał przemówić, lecz próżno się wysilał, i tylko dwie wielkie łzy spłynęły mu z oczu. Popatrzył na przybyłych, jakby chciał prosić ich i wołać o ratunek, a wargi mu się trzęsły, wykrzywiając się boleśnie.
— Uspokój się, mój stary, rzekła znów do niego żona. Doktór powiedział, żeś powinien wystrzegać się wzruszeń.
Wchodząc tu, Piotr zauważył, że dwie osoby cofnęły się w głąb izby, a teraz poznał w nich panią Teodorę i Celinkę. Obie były porządnie, czysto ubrane, twarze ich wyrażały spokój i zadowolenie. Przyszły odwiedzić chorego, który był bratem jednej a wujem drugiej, i ze współczuciem na niego spoglądały, jak istoty znające srogie prześladowania losu. Obecnie miały z czego żyć, gdyż z chwilą jak Salvat został ścięty, mnóstwo osób zaczęło okazywać wiele sympatyi pozostałej po nim córce. Chciano ją nawet adoptować, lecz ostatecznie pozostała pod opieką jednego z dawnych przyjaciół ojca, który posyłał ją do szkoły, mając zamiar dać jej następnie jakie rzemiosło do rąk. Nawet dla pani Teodory znaleziono zajęcie w domu zdrowia, gdzie teraz pilnowała chorych. Były więc wyratowane z najcięższej nędzy, ocalone.
Gdy Piotr zbliżył się, chcąc pocałować Celinkę, pani Teodora rzekła do niej, że powinna na zawsze pozostać wdzięczną księdzu dobrodziejowi. Pomimo świeckiego ubrania Piotra, przez uszanowanie, tytułowała go dalej księdzem.
— Ja często Celince o tem powtarzam, — mówiła — że ksiądz dobrodziej szczęście nam przyniósł. Takich rzeczy nigdy się nie zapomina... i pamięta się nawet przy mówieniu pacierza!
Piotr, kiwnąwszy życzliwie głową, nic nie odpowiedział starej kobiecie, tylko rzekł do Celinki:
— Więc chodzisz teraz do szkoły?...
— Tak, chodzę do szkoły, uczę się, i jestem kontenta... bardzo kontenta... bo już nie jesteśmy w biedzie... mamy wszystko, czego nam potrzeba...
Wtem zamilkła, chwycona nagłem wzruszeniem a po chwili dodała głosem zdławionym od łez:
— Ach żeby biedny mój ojciec mógł nas teraz widzieć!...
Pani Teodora, nie chcąc się okazać natrętną, zaczęła żegnać się z panią Toussaint:
— Do widzenia, moja kochana, idziemy już, ale niedługo znów nas zobaczysz... Serce boli patrzeć na nieszczęście, jakie was spotkało... więc dla okazania wam przyjaźni zaraz przyszłyśmy i będziemy was odwiedzały... Ale okrutna to bieda, bo chociaż masz głowę na karku, ciężko ci będzie, roboty nijak tobie nie znaleźć... Celinko, pocałuj wuja... a ja tobie, mój bracie, życzę, abyś conajprędzej odzyskał władzę w nogach.
Pocałowawszy paralityka w oba policzki, odeszły, a Toussaint patrzał za niemi błyszczącemi oczyma, jakby zazdroszcząc, że mogą swobodnie poruszać członkami, żyć i pracować.
Pani Toussaint zrozumiała wyraz oczu męża i chociaż była dobrą kobietą, na równi z nim zazdrościła szczęśliwego losu pani Teodorze i Celince. Poprawiając więc poduszki, o które chory wspierał się plecami, rzekła do niego:
— Tak, tak mój stary, te dwie mają teraz chleb gotowy... nie tak jak my! Od czasu jak ścięli głowę temu waryatowi Salvatowi, wszystko się wiedzie Teodorze i Celince. Mogą ręce założyć i całemi dniami próżnować a jeszcze im groszy nie zbraknie.
Zwróciwszy się w stronę Piotra i Tomasza, dodała:
— Nie tak jak nam!... oj, bo z nami to całkiem źle!... zaleźliśmy w biedę i dalibóg nie widzę sposobu wygramolenia się kiedy na wierzch!... już dla nas wszystko przepadło... wszystko się skończyło... Zdechniemy z głodu i kwita... moje mężysko nie poniosło głowy pod gilotynę... całe życie pracował bez wytchnienia, więc ma teraz za to nagrodę... zdechniemy z głodu, jakby jakie bydlęta, niezdatne już do żadnego użytku...
Podała gościom krzesła i odpowiadała na ich współczujące pytania. Doktór był już dwa razy i obiecywał, że chory odzyska mowę a może nawet będzie mógł utrzymać się na nogach przy pomocy kija. Lecz nie było nadziei, aby kiedykolwiek mógł pracować. Więc cóż warte życie w takich warunkach?... Oczy paralityka wyraźnie mówiły, że wolałby zaraz umrzeć i nie być nikomu ciężarem. Gdy robotnik zniedołężnieje i nie może zapracować na chleb dla żony i dla siebie, czas mu położyć się do trumny.
— Wielu przypuszcza, żeśmy sobie uciułali trochę pieniędzy, mówiła dalej, ale nie mamy ani grosza... Prawda, żeśmy mieli blizko tysiąc franków w kasie oszczędności, lecz wszystko to rozeszło się podczas pierwszej choroby męża... Ach!... a ileż to naskąpiliśmy sobie, żeby zebrać owe tysiąc franków, przez siłę człowiek odkładał, bo przecież każdemu by się chciało coś użyć na tym świecie... ledwie że czasami dawaliśmy sobie trochę folgi, i zjadło się coś lepszego na obiad... ale rzadko pozwalaliśmy sobie na takie festyny... A gdy mój stary zapadł na pierwszy atak i przez pięć miesięcy siedział w domu, nie mogąc iść do fabryki, to nasz tysiączek wyczerpał się w kasie oszczędności... wszystko poszło na lekarstwa i codzienne potrzeby, bo doktór kazał mu jeść mięso pieczone, pić wino... a przecież to drogo kosztują takie przysmaki... A teraz co będzie?... nie wiem, bo nie mamy ani na lekarstwo, ani na wino, ani na smarzone krwiste bifsztyki...
Z natury łakoma pani Toussaint, kładła nacisk na te słowa i w głosie jej drżał żal za przeszłością połączony z obawą o jutro. Poczciwa jej twarz wyrażała przerażenie, byłby to bowiem dla niej koniec świata, gdyby nie mogła utrzymać ładu w swojem gospodarstwie, pilnować obiadu, wyczekując powrotu męża i gwarząc całemi godzinami z kumoszkami z sąsiedztwa. Innego życia nie rozumiała dla siebie, a jeżeli stało się to niemożliwem, to niechajby zaraz ich oboje uśmiercono, oszczędzając im nędznych dni o żebranym chlebie.
Tomasz odezwał się:
— Zapewne pani wie, że istnieje przytułek dla inwalidów pracy?... trzebaby się postarać o miejsce w nim dla męża pani... Zdaje mi się, że powinni go tam chętnie przyjąć...
— Ani myśleć! — zawołała kobieta. — Mówiono mi o tym przytułku, więc poszłam na zwiady... tam nie chcą przyjmować ludzi chorych; odpowiedzieli mi, że dla chorych są szpitale.
Piotr skinął smutnie głowę na znak, że tak jest rzeczywiście. Przypomniał sobie jak przed kilku miesiącami z powoda starego Laveuve, cały dzień biegał po Paryżu od baronowej Duvillard, prezydentki, do Fonsègne’a, naczelnego administratora przytułku, a gdy nareszcie zdołał uzyskać miejsce, ksiądz Rose go zawiadomił, że Laveuve już umarł.
Wtem, w bocznej alkowie, w której przez długie lata sypiał młody Karol Toussaint, odezwał się płacz dziecka. Pani Toussaint, poszedłszy tam, prawie zaraz wróciła, niosąc na ręku blizko dwuletniego chłopca, a widząc zdziwienie gości, rzekła: Cóż było zrobić z tem biedactwem, to syn naszego Karola. Wzięliśmy go i sypia w dawnem łóżku swojego ojca. Wszystko się na nas razem zwaliło, bo malca tego zabrałam od niańki w środę, właśnie w wigilię dnia, w którym mój stary na nowo zaniemógł, a musiałam go zabrać, gdyż Karol źle się teraz prowadzić przestał płacić kobiecie, u której dziecko, więc też ona zniecierpliwiona nie chciała dłużej je żywić i groziła, że je wyrzuci na ulicę. Więc ja wtedy mówię sobie: mój stary znów pracuje, wszak niewiele nam ubędzie, gdy weźmiemy malca na swoje utrzymanie. Pojechałam, zabrałam, a tu w domu spadło na drugi dzień takie straszne nieszczęście. Lecz cóż, przecież nie mogę rzucić dzieciaka ze śmieciami na ulicę...
Mówiąc, huśtała wnuka, tuliła go, chcąc go uspokoić. I znów ponowiła opowiadanie głupiej przygody swego syna Karola, który wdał się w niepotrzebny stosunek ze służącą z pobliskiej szynkowni i spłodził z nią dziecko, które mu ona zostawiła w prezencie, uciekłszy z innym, jak jakaś ostatnia z ostatnich. Jeszcze byłoby pół biedy, gdyby Karol pozostał porządnym robotnikiem, jakim był przed służbą wojskową. Wtedy ani godziny nigdy nie zmarnował, pracował chętnie i wszystkie pieniądze przynosił matce do domu. Ale koszary popsuły go. Przywykł tam do próżniactwa, nauczył się rozprawiać i teraz coraz częściej wałęsa się po mieście zamiast iść do warsztatu. Nie jest on taki jak Salvat i nie rzuca jeszcze bomb pod pałace, ale ciągle przebywa w towarzystwie socyalistów, anarchistów, którzy mu przewracają w głowie. Wyraźnie szuka guza, i znajdzie go, łącząc się z takimi ludźmi, a szkoda, bo był tęgi i dzielny z niego robotnik. Straszne wieści zaczynały coraz gęściej krążyć o tem wszystkiem po całej dzielnicy roboczej. Podobno, że z każdym dniem większe jest zniechęcenie się młodych do pracy, i to najlepsi, najrozsądniejsi z nich takie bunty podnoszą. Gdy się zbiorą, to krzyczą, że dość ich ojcowie nacierpieli się, pracując jak bydlęta, więc oni nie dadzą się wyzyskiwać bogaczom, bo praca nie powinna być nad siły jak dotąd... robotnik powinien więcej zarabiać i mieć starość zabezpieczoną, chcą się tego wszystkiego domagać, a jeżeli rząd im nie da, to grożą zwaleniem i zniszczeniem całego dobytku bogaczy.
— Ach, tak — mówiła dalej — synowie wyradzają się od ojców! Ci młodzi nie będą mieli cierpliwości, jaką miał chociażby mój mąż tu oto przed nami siedzący. Dla niego byle miał robotę to o resztę nie pytał i nigdy nie narzekał, ale też nic dobrego nie wysłużył sobie, sterał przedwcześnie siły, praca mu wyżarła całą moc z kości... i cóż z niego zostało?... niedołęztwo i wieczne kalectwo... Karol, gdy przyszedł wieczorem i zobaczył ojca w tym stanie, zaczął się rozbijać po izbie, wrzeszczał mu nad głową, że przez całe życie był tylko bydlęciem... bo gdyby był człowiekiem, oddawna byłby się zbuntował i nie chciał tracić siły na wzbogacanie swoją pracą burżuazów, którzy o tyle dbają o robotników, o ile z nich korzyść dla siebie ciągną ale jeżeli który przy pracy padnie, wyrzucają go na bruk i więcej nie chcą o nim słyszeć... Straszne rzeczy wygadywał, a ponieważ ma dobre serce i szczerze kocha ojca, więc w końca rozbeczał się z żalu nad jego chorobą i pocieszał nas, jak na dobrego syna przystało.
Dziecko się utuliło, lecz pani Toussaint dalej chodziła tam i napowrót po izbie, kołysząc je i spoglądając na uśpionego wnuka, co jej nie przeszkadzało dalej opowiadać o wszystkich swoich kłopotach. Syn jej, Karol, pomimo szczerych chęci, nie będzie mógł skutecznie przyjść im z pomocą, zaledwie od czasu do czasu przyniesie kilka franków, ale tego nie starczy jej chociażby na zaspokojenie rachunku piekarza. Była kiedyś bieliźniarką, lecz odwykła od szycia, a teraz zapóźno wracać do dawnego zajęcia. Mogłaby się postarać o miejsce do posługi, lecz czyż może opuścić dom chociażby na parę godzin, mając małe dziecko i drugie stare dziecko do ciągłego doglądania?... Więc cóż z nimi będzie?... co poczną wszyscy troje?... Przystawała, patrząc z rozpaczą na przybyłych, drżąc z obawy o jutrzejszy kawałek chleba.
Piotr i Tomasz nie znajdowali słów, by ją pocieszyć i wzruszonym wzrokiem wodzili po ubogiej ale czystej jeszcze izbie, lecz serce im drgnęło z litości, gdy spostrzegli, że po twarzy sparaliżowanego Toussaint, który wszystko słyszał i rozumiał, spływały ciężkie łzy bólu. Spoglądał na żonę i na śpiącego u niej na ręku wnuka, a nie mogąc wypowiedzieć swej zgryzoty, płakał nad goryczą losu swego, i swoich. Zapewne myślał o życiu swem, spędzonem przy pracy w wiecznem ubóstwie i znużeniu, oraz nad okropną niesprawiedliwością takiego końca. Więc tyle wysiłku i pokornego poddania się jarzmu, nie zabezpieczyło ich od przepaści nędzy na starość! Spadła choroba i unieszczęśliwiła ich wszystkich, jego niemoc była niemocą i tych niewinnych ofiar, jego cierpienie było i ich cierpieniem, jego śmierć pociągnie za sobą i śmierć tych dwojga. Ach, starość robotnika, choroba ojca rodziny jest groźniejszą nad śmierć, a los człowieka gorszym jest od losu zwierzęcia!... Toussaint czuł całą tego potworność i wrzał w nim teraz bunt, który kipiącemi słowy byłby pragnął krzyczeć jak świat szeroki, lecz niemoc zakneblowała mu usta i rozpacz wypowiadał łzami, charkając i dysząc jak bydlę w ostatnich chwilach konania.
— Nie wysilaj się, mój stary — rzekła do niego żona. Mowę jeszcze odzyskasz i będziesz mógł się wygadać ze swego bólu... Ale sobie nie dokuczaj myślami, bo jeszcze ci będzie gorzej...
Poszła do alkowy, by ułożyć dziecko na łóżka, a Tomasz i Piotr chcieli jeszcze z nią pomówić o panu Grandidier, w którego fabryce Toussaint pracował przez długie lata. Wtem nadeszli nowi goście, więc rozmowa została odłożona.
Weszła pani Chrétiennot, żona urzędnika a siostra Toussaint, młodsza od niego o lat osiemnaście. Piękna Hortensya, dowiedziawszy się o nieszczęściu brata, przyszła go odwiedzić, chociaż mąż wymógł na niej, że prawie zerwała stosunki z familią, której on wstydził się przed swoimi kolegami z biura. Miała na sobie suknię jedwabną wprawdzie, ale bardzo zniszczoną, a na głowie kapelusz z makami czerwonemi, przerobiony przynajmniej po raz trzeci. Wyglądała strojnie, lecz, przypatrzywszy się zblizka, czuć było w tych strojach ciężki niedostatek, skrywaną nędzę. Stąpała ostrożnie, nie chcąc pokazać swoich dziurawych trzewików. Twarz miała zwiędłą, wogóle bardzo zbrzydła po ostatniem poronieniu, delikatna uroda blondynki znikła prawie bez śladu.
Zaraz od progu przeraziła się, spojrzawszy na sparaliżowanego brata, siedzącego wśród ubogiej izby przy prostym drewnianym stole. Pocałowała go, mówiąc, że mu bardzo współczuje, a zasiadłszy zaczęła zaraz narzekać na ciężkie materyalne położenie swego męża, w obawie, by nie zapotrzebowano od niej pomocy.
— Ach, moja droga — rzekła do bratowej, bardzo was żałuję, bo jesteście w ciężkiem położeniu. Lecz gdybyście znali moje kłopoty!... ach, każdy ma swoją biedę!... Jestem zmuszona ubierać się przyzwoicie i nosić kapelusze z kwiatami, bo tego wymaga pozycya mojego męża... ale pomimo to grosz grosza u nas nie dopędza i ciągle łamię sobie głowę jak związać koniec z końcem. Pensya mojego męża wynosi trzy tysiące franków, lecz doprawdy nie wiele nam pozostaje na opędzenie wszystkich potrzeb, gdy się odejmie od tego siedemset franków na komorne. Powiecie, że moglibyśmy mieć skromniejsze mieszkanie, ale mylisz się, moja droga, bo muszę mieć salon do przyjmowania osób, z któremi podtrzymujemy stosunki towarzyskie. Więc zastanówcie się, co to kosztuje!... A moje dwie córki! przecież muszę im dać odpowiednie wykształcenie... Lucynka bierze lekcye muzyki, a Marcelka ma zdolności do rysunku, więc nie godzi się tego zaniedbywać... Byłabym je z sobą przyprowadziła... ale lękałam się dla nich zbyt silnego wrażenia. Wszak nie weźmiecie mi tego za złe?...
Opowiadała cały szereg przykrości, jakie przebyła ze strony męża z powodu Salvata. Nieszczęśliwy koniec tego waryata, ostatecznie rozgoryczył pana Chrétiennot przeciwko familii żony. Uważał sobie za ujmę, za rodzaj hańby, że ktoś, należący do jej familii, został ścięty na gilotynie. Był teraz dla niej szorstki i pełen gorzkich wymówek, na nią zwalając winę złamanego swego życia, swoją biedę i powolny awans w służbie rządowej. Kłótnie były u nich zawsze na porządku dziennym, lecz dawniej żona stawiała mu czoło, przypominając, że nie on jeden starał się o jej względy, wszak gdy była panną sklepową w cukierni przy ulicy de Martyrs, kochał się w niej doktór i chciał się z nią żenić, zachwycony jej urodą. Ale od czasu śmierci Salvata nie śmiała występować z mężem do walki, i znosiła coraz to nieznośniejsze sceny domowe. Wskutek choroby i ciągłych zmartwień, widziała, że zbrzydła, a mąż nieomieszkał i z tego skorzystać, by jej dokuczać. Niczego więc dobrego już nie może się spodziewać w życiu, bo nawet gdyby pensya jej męża doszła do marzonych przez nich czterech tysięcy franków, będzie im ciężko, bo to ich zmusi do wystawniejszego życia. Tak więc przyjemność, że jest panią, noszącą jedwabne suknie i że ma męża urzędnika, chodzącego codziennie w cylindrze, zdobywają oni, walcząc z dokuczliwą czarną nędzą, gorszą aniżeli ubóstwo, nieodłączne od doli robotników.
Pani Toussaint, znudzona narzekaniem bratowej, przerwała jej, mówiąc:
— W każdym razie udało ci się wykręcić od trzeciego dziecka!
Hortensya odetchnęła, jakby jej nanowo spadła wielka ulga z serca.
— Ach, tak... bo, doprawdy nie wiem, jakbyśmy podołali, mając na barkach aż troje dzieci... A przytem mąż wymyślał mi od pierwszej chwili, gdy się dowiedział, że znów jestem w ciąży... Twierdził, że postarałam się o to po za domem, bo on pewien jest siebie że potrafił się złego ustrzedz, więc krzyczał codziennie, że jeżeli będę miała dziecko, to mnie opuści i nigdy o mnie nie będzie chciał wiedzieć. A czy wiesz, że o mało co nie umarłam, zdecydowawszy się na poronienie.. okropnie byłam chora i zapewne już nigdy nie wrócę do zdrowia. Doktór przepisał mi lekarstwo i polecił jeść pożywne potrawy, ale pozostało to tylko na papierze... nie mamy na wydatki nadzwyczajne. Lecz mniejsza z tem, trzymam się na nogach, a co pozbyłam się kłopotu, to się pozbyłam, i gdy o tem wspomnę, aż mi weselej.
— Rzecz prosta, że jesteś zadowolona, wszak tylko tego pragnęłaś, by uniknąć trzeciego dziecka.
— Tak, zapewne... tylko tego pragnęlibyśmy oboje... Mój mąż powtarzał, że zatańczy z radości, gdy już złe przeminie... A jednakże... jednakże...
Nagle głos Hortensyi zadrżał z rozczulenia.
— Gdy doktór, po obejrzeniu, powiedział nam, że to był chłopiec, taka mnie ogarnęła żałość, że aż serce pękało mi ze zmartwienia; spostrzegłam, że mojemu mężowi było nieweselej, odwrócił się, bym nie widziała jego twarzy. Mamy dwie córki... miło byłoby mieć i syna.
Łzy nabiegły jej do oczu, a po chwili dodała.
— Cóż robić!... nie stać nas na trzecie dziecko!... więc lepiej, że się nam syn zmarnował przedwcześnie... Byłaby nam i jemu bieda na świecie, a tak wrócił zkąd przyszedł... Ale doprawdy, że ciężkie bywają konieczności w życiu i częściej jest powód do łez niż do śmiechu.
Wstała, chcąc odejść i na pożegnanie pocałowała sparaliżowanego brata, spieszyła się z powrotem do domu, lękając się wymówek męża, gdyby jej nie zastał, wróciwszy z biura. Lecz już przy drzwiach znów się zatrzymała, mówiąc, że spotkała panią Teodorę z Celinką, obie były porządnie ubrane i zadowolone z teraźniejszego swego losu. Zazdrość przebijała się w jej słowach, a skończyła, mówiąc:
— Mój mąż codziennie chodzi do biura i zabija się pracą... ten napewno nic takiego nie zrobi, jak Salvat... umrze spokojnie na swojem łóżku, więc też nikt nie wyposaży naszych córek, nikt nam nie dopomoże, chociażbyśmy umierali z głodu. Każdy ma swój los, moja droga... nie trać jednak odwagi... trzeba mieć nadzieję, że twój mąż wróci do zdrowia...
Piotr i Tomasz wstali po jej odejściu, i przed pójściem do fabryki chcieli się dowiedzieć, czy też pan Grandidier, zawiadomiony o nieszczęściu starego Toussaint, obiecał przyjść z pomocą. Okazało się, że jeszcze do niczego nie zobowiązał się stanowczo. Postanowili więc przemówić do jego serca, przypominając, że Toussaint był mechanikiem w teraźniejszej jego fabryce przeszło od lat dwudziestu pięciu, i że kiedyś był projekt urządzenia kasy wsparcia, a nawet dawania emerytury wysłużonym robotnikom, lecz myśl ta została zagubiona w czasie upadku poprzedniego właściciela. Istnienie podobnej kasy byłoby zabezpieczyło utrzymanie staremu Toussaint, chroniąc go przynajmniej od głodowej śmierci; lecz czy po za tem nie istnieje poczucie sprawiedliwości, nakładające obowiązki na właściciela wobec robotnika, dotkniętego chorobą?... Piotr i Tomasz nie wątpili, iż Grandidier, jeżeli nie przez sprawiedliwość, to przez dobroć serca okaże się miłosiernym.
Dziecko znów się obudziło i zaczęło płakać, więc pani Toussaint przyniosła je z alkowy i chodząc po izbie, uspakajała malca pieszczotą. Tomasz zbliżył się do paralityka i ująwszy jego rękę w obie dłonie, rzekł:
— Przyszliśmy dziś i będziemy ciebie odwiedzać... bądź spokojny, nie opuścimy cię w smutnem położeniu. Wszyscy w fabryce ciebie kochali, bo zawsze byłeś zacnym i pracowitym człowiekiem. Bądź dobrej myśli i licz na nas, zrobimy co tylko będzie można, żebyś nie cierpiał niedostatku.
Wyszli z ubogiej izby, pozostawiając chorego z twarzą zalaną łzami, przerażonego oczekiwaniem smutnego losu, a niemniej wylękła jego żona pieszczotliwie huśtała głośno płaczące dziecko, które od pierwszej chwili pojawienia się na świecie było ciężarem dla całej swej rodziny, by dorósłszy zamrzeć z nadmiaru pracy, z nędzy, jako jeszcze jedna ofiara więcej niesprawiedliwego ustroju społecznego.
Tomasz i Piotr odnaleźli w fabryce Grandidiera pracę rękodzielniczą, huczącą i ziejącą wysiłkiem setek ludzkich jednostek. Cienkie metalowe rury, stercząc po nad dachami budynków, rytmicznie buchały parą, jakby normując oddech wrzącej tu roboty. We wszystkich wydziałach zakładu warczały koła i sunęły po nich pasy, a zastępy robotników uwijały się, kując, piłując, śrubując i wiercąc, podczas gdy rozliczne warsztaty puszczane w ruch, napełniały powietrze łoskotem przeszywającym powietrze. Dzień roboczy dobiegał końca, spieszono się gorączkowo, by dopędzić do zamierzonego kresu roboty jeszcze przed odezwaniem się dzwonu, zwiastującego godzinę rozejścia się do domów.
Gdy Tomasz zapytał o pana Grandidier, odpowiedziano mu, że nie pokazał się w fabryce od południowego śniadania. Domyślił się, że musiało zajść coś niespodziewanego w ubocznym pawilonie, gdzie pan Grandidier zamieszkiwał wraz z młodą żoną, która od lat dwóch cierpiała na pomieszanie zmysłów i od czasu do czasu miewała straszliwe ataki. Mimo to pozostała piękną a rozkochany w niej mąż pielęgnował ją osobiście, nie mogąc na sobie wymódz, by się z nią rozłączyć i osadzić ją pod obcą opieką w domu zdrowia. Z małej pracowni, oddanej do dyspozycyi Tomasza, — dokąd teraz wszedł wraz z Piotrem, by poczekać na właściciela fabryki, było widać pawilon zamieszkiwany przez państwa Grandidier. Wznosił się on wśród ogrodu pełnego kwitnących bzów i widokiem swym wywoływał myśl o spokojnie uśmiechniętem szczęściu domowem, o dzieciach bawiących się wśród ulic wysypanych piaskiem. Przez otwarte okno pracowni doleciał ztamtąd nagle przeciągły krzyk a potem jęk okropny, nieludzki, przypominający konanie zarzynanego bydlęcia. Jęki i wycia nieszczęsnej chorej istoty mieszały się z rytmicznem buchaniem pary, z turkotem i wrzeniem pracy w fabryce. Interesa fabryki szły coraz pomyślniej. Tegoroczne dochody podwoiły się prawie i Grandidier był w trakcie dojścia do znacznego majątku, dzięki forsownej dostawie bicykli do magazynu „Bon Marché“, gdzie brat jego był jednym z administratorów. Popłacał zwłaszcza wzięty bardzo typ bicykla „Lisette“, w cenie stu pięćdziesięciu franków, sprzedawanego w olbrzymich ilościach, lecz Grandidier liczył przedewszystkiem, że wkrótce rozpowszechni się użycie samochodów, które go niezawodnie więcej zbogacą, gdy udoskonali budowę małych motorów. Pracował nad tem od kilku miesięcy, chcąc wynaleźć coś zupełnie nowego, rywalizując w tem z Tomaszem, który ze swej strony był już prawie pewnym stworzonego przez siebie modelu. Przyszłość fabryki zapowiadała się świetnie, lecz materyalne powodzenie jej właściciela nie ujmowało mu męczarni, spowodowanej dramatem domowym.
Z ogrodu, od pawilonu ze szczelnie zapuszczonemu żaluzyami, dolatywały na przemiany krzyk i jęki. Piotr i Tomasz zbledli, słuchając i spoglądali na siebie, drżąc ze wzruszenia. Nagle wszystko ucichło i zamarło. Tomasz rzekł wtedy półgłosem:
— Jest ona zazwyczaj podobno bardzo spokojna i łagodna. Całemi dniami siedzi na ziemi, na dywanie i bawi się jak małe dziecko. Mąż spędza z nią cały czas wolny od zajęć w fabryce, sam ją ubiera i rozbiera, dogadza jej we wszystkiem, stara się ją rozerwać, rozweselić. Co za smutne życie!... Rzadko, lecz z nienacka, niespodziewanie chwyta ją atak, a wtedy w napadzie wściekłości chce gryźć, rzuca się o ściany i oddawna byłaby się już zabiła, gdyby nie jego obecność. Wtedy walczy z nią siłą, chwyta ją w objęcia i uspokaja, jak małą dziecinę. Ale atak dzisiejszy był, zdaje się, dłuższy od poprzednich... Okropności... A tem smutniejsza okropność, że niema nadziei, by kiedykolwiek wróciła jej przytomność umysłu.
Już od kwadransu panowała zupełna cisza w pawilonie, gdy wyszedł z niego z obnażoną głową Grandidier i blady, jak trup, skierował się ku fabryce. Przechodząc w pobliżu pracowni Tomasza, spostrzegł go, wszedł więc do niej i oparł się, milcząc, o wystające ramię tokarni, jak człowiek blizki zemdlenia i uginający się pod zmorą najdokuczliwszego nieszczęścia. Łagodna, lecz energiczna twarz jego była teraz boleśnie wykrzywioną maską serdecznego cierpienia i najwyższego niepokoju. Koło lewego ucha występowały mu krople krwi, miał w tem miejscu skórę silnie startą, zapewne przy pasowaniu się z biedną chorą.
Po chwili zapanował nad sobą i pragnąc zapomnieć o bólu, chciał go zwalczyć zanurzeniem myśli w codzienny nawał zajęć w fabryce.
— Rad jestem, żeś przyszedł, kochany Tomaszu. Myślałem nad tem, coś mi powiedział o naszym małym motorze, ale pragnę jeszcze o tem pomówić z tobą.
Patrząc na zbolałą twarz mówiącego, Tomasz pomyślał, że może ulgą dla niego będzie, gdy się przekona, że inni ludzie także cierpią i rozpaczają.
— Tak, przyszedłem w celu pomówienia z panem w tej kwestyi, lecz pierwej chciałbym przedstawić nieszczęśliwe położenie starego Toussaint. Byliśmy u niego i wprost ztamtąd przychodzimy. Serca nas rozbolały, patrząc na niedolę tego sparaliżowanego człowieka, będącego bez środków do życia. Po tylu latach pracy padł nagle rażony niemocą, a teraz on i jego stara żona są w nędzy i pod grozą głodowej śmierci.
Przypomniał, że Toussaint pracował bez przerwy przez dwadzieścia pięć lat przy tym samym warsztacie, należało zatem wynagrodzić mu tak długi wysiłek i zapewnić resztę dni temu poczciwemu człowiekowi. Fabryka powinna mu dopomódz w imię sprawiedliwości, a chociażby w imię obowiązkowego politowania dla wysłużonych sług swoich.
Piotr odważył się dodać ze swej strony:
— Ach, panie, chciałbym, abyś tam poszedł i zobaczył, chociaż przez chwilę, ubogą izbę tego nieszczęśliwego, który, chwycony niemocą, nagle zniedołężniały, zużyty, stracił nawet mowę, by wypowiedzieć swoje cierpienia. Czyż może być ból większy, jak tego człowieka, który całe życie spędził uczciwie i przy pracy, a teraz znalazł się odrazu nad przepaścią nędzy i bez nadziei w jakąkolwiek skuteczną pomoc. Gorycz tych myśli nie przestanie towarzyszyć mu do śmierci i umrze, tonąc w morzu rozpaczy, wątpiąc w dobroć i sprawiedliwość ludzką.
Grandidier, milcząc, słuchał ich opowiadania. Z nieprzepartą siłą łzy nabiegały mu do oczu i rzekł cicho głosem drżącym z hamowanego wzruszenia:
— Ach, gorycz myśli... morze rozpaczy... któż je zna, jeśli nie zgłębił nieszczęścia innych?... Tak, biedny Toussaint, biedny; smutno jest na starość ujrzeć się w nędzy bez kawałka chleba na dzień jutrzejszy. Lecz znam większą jeszcze niedolę: trucizny szarpiące serce i łamiące życie człowieka... Ach, chleb! to rzecz ważna, lecz nieprawdą jest, niedorzecznością twierdzić, że na świecie raj będzie, gdy każdy człowiek będzie syty, ubrany i mieć własny dach nad głową. Są nieszczęścia, którym nic zapobiedz nigdy nie zdoła!
Słowa Grandidiera sączyły się bólem dramatu, wypełniającego mu życie od lat paru. Był właścicielem fabryki, panem niezależnego stanowiska, człowiekiem majętnym i w trakcie dobicia się do milionowej fortuny posiadaczem kapitału budzącego zazdrość; ludzie i maszyny pracowały na niego a on zgarniał zyski, przynoszone z podwójnego ich wysiłku, a pomimo pozornej tej szczęśliwości i powodzenia, był najnieszczęśliwszym z ludzi. Serce jego bez wytchnienia konało z bólu. Od lat paru nie miał nigdy ani jednego dnia, ani jednej godziny ulgi w męczarni, jaką wszędzie z sobą nosił. Pragnął zgubić swe myśli, oddając się z wytężeniem pracy, lecz ból silniejszy był nad jego wolę i odzywał się jękiem katuszy, a gdy po całym dniu znużenia wracał do domu, oczekiwała go tam okrutna nędza zwichniętej miłości! Powodzenie majątkowe opłacał najboleśniejszym haraczem. Worki złota mnożyły się w jego kasie, każdy rok obiecywał przynosić coraz obfitsze zyski, lecz wzrastające bogactwo nie mogło być dla niego ukojeniem bólu i patrząc na ukochaną kobietę beznadziejnie chorą, szlochał w rozpaczy, bezsilnie załamując dłonie.
Mówił teraz o Touisaint’ie ze współczuciem i obiecał, że przyjdzie mu z pomocą. Lecz cóż mógł właściwie dla niego uczynić? Stałej pensyi mu nie wyznaczy, bo nie chce dawać szkodliwego przykładu, niezgodnego z dzisiejszemi prawomocnemi zasadami i stosunkiem pracodawcy względem zarobkujących.
Twierdził, że wobec wciąż wzmagającej się konkurencyi musi bronić praw swoich, nie ustępując od nich w niczem ani na piędź jedną, jakkolwiek wyznaje, że nie jest zwolennikiem systemu istniejącego, a którego strzedz czuł się obowiązany. Nie był wszakże reformatorem, a więc, jako właściciel fabryki, powinien wszystkich sił dokładać, by roboty szły, przynosiły zyski i wzbogacały go sposobami dozwolonemi przez uczciwość. Żałował, że robotnicy w jego fabryce porzucili dawno myśl utworzenia kasy wsparcia i emerytury i dał do zrozumienia, iż postara się nanowo rozbudzić w nich chęć do urzeczywistnienia tak pożytecznego założenia.
W miarę tego jak mówił, ożywiał się, bladość ustąpiła mu z twarzy i z widocznem zajęciem rzekł do Tomasza:
— Chciałem ci powiedzieć z powodu naszego motoru...
Wdał się teraz w długą techniczną rozmowę z młodym mechanikiem, a Piotr, czekając na bratanka, zamyślił się o potrzebie szczęścia i ogólnym pościgu za tem najwyższem dobrem. Od czasu do czasu dolatywały go zrozumiałe frazesy lub słowa, wynurzając się z powodzi wyrażeń czysto technicznych. Kiedyś fabryka wyrabiała małe parowe motory, lecz w wielu razach były one niepraktyczne w zastosowaniu i należało znaleźć nową jakąś siłę poruszającą. Elektryczność, która jutro będzie królować, dziś potrzebowała jeszcze zbyt ciężkich przyrządów, zatem pozostawała tylko nafta, lecz tyle przy jej użyciu było stron ujemnych, że stało się koniecznością szukać czego innego. Sławę i majątek pozyska ten szczęśliwy wynalazca, który zbuduje mały motor poruszany nową jaką siłą, lecz właśnie tę nową siłę trudno jest wynaleźć. Całość zadania w tem mieściła się właśnie, aby wynaleźć i zastosować.
— Coraz mi więcej na tem zależy — rzekł Grandidier z wielkiem ożywieniem. Dotąd czekałem, nie nagląc cię i nie zadając ci niedyskretnych pytań. Lecz wiedz o tem, że trzeba jaknajprędzej coś wynaleźć.
Tomasz, uśmiechnąwszy się, odparł:
— Proszę, niech pan zechce być jeszcze trochę cierpliwy.. zdaje mi się, że jestem na dobrej drodze i niezadługo osiągnę zadawalniający rezultat.
Grandidier, uścisnąwszy na pożegnanie dłonie Tomaszowi i Piotrowi, poszedł obejść fabrykę, jak to czynił zwykle przed uderzeniem dzwonu, obwieszczającego zawieszenie roboty. Przez chwilę Piotr i Tomasz wpatrywali się w cichy pawilon o zapuszczonych żaluzyach, dokąd każdego wieczoru powracał Grandidier, by zamknąć się przy swojej chorej i cierpieć nad nieuleczalnością swej katuszy. Szczelnie zamknięty pawilon stał głucho wśród zieloności i bzów wonnie kwitnących, kryjąc w swem wnętrzu tajemnicę złamanego życia bogatego właściciela fabryki.
Już światło dzienne było na schyłku, gdy Piotr z Tomaszem, powróciwszy na szczyt wzgórza Montmartre, skierowali się ku olbrzymiej, oszklonej pracowni, jaką urządził rzeźbiarz Jahan w pobliżu bazyliki, dla wykonania anioła kolosalnych rozmiarów, podług szkicu zatwierdzonego nareszcie w arcybiskupstwie. Dokoła budującej się bazyliki Sacré Coeur wznosiło się całe miasteczko tymczasowych budynków, składów, pracowni i warsztatów. Rozrzucone one były w nieładzie wśród rozległego pustego gruntu, leżącego dotąd odłogiem, a teraz zawalonego materyałami nagromadzonemi dla budowy kościoła. Pomiędzy stosami belek, desek i drągów, pomiędzy złomami kamieni dopasowywanych na miejscu, pomiędzy górami cegieł i wszelkiego rodzaju maszyn wiły się rozkopy, schody prowadzące do różnych punktów podziemi, zagrodzone przejścia, drzwi zabite deskami, wszystko to oczekiwało ostatecznego ukończenia bazyliki, by ustąpić miejsca projektowanym balustradom i ogrodom.
— Stryju, wszak tyś nigdy nie zwiedzał podziemnych fundamentów bazyliki? Są one ciekawe i wprost zdumiewające swoim ogromem. Wiesz zapewne, że dziesiątki milionów wpakowali w ziemię przed rozpoczęciem widzialnych nad nią murów. Musieli sięgnąć aż na dno wzgórza, chcąc dojść do twardego gruntu, wykopali więc przeszło ośmdziesiąt studni, wypełnili je betonem i na tych ośmdziesięciu sztucznych podziemnych kolumnach zaczęli budować bazylikę. Nie widać tych potężnych kolumn, lecz to one dźwigają gmach, który swojem mianem, oraz przeznaczeniem urąga nam wszystkim, a stojąc na najwyższem wzgórzu, policzkuje Paryż, dozwalający na podobną niedorzeczność.
Piotr zbliżył się do ogrodzenia zbitego z desek i zapatrzył się w czarną jamę, prowadzącą tymczasowemi schodami do podziemia. Marzył o tych kolumnach niewidzialnych i upartej energii, która je stworzyła dla ugruntowania gmachu, ciążącego jak wyrzut, zagrażającego jarzmem i urągającego całemu miastu.
Tomasz wyrwał go z zadumy, mówiąc:
— Spieszmy się, bo już ściemnia się, gotowiśmy przyjść zapóźno, by módz obejrzyć pracę Jahan’a.
Antoni miał ich oczekiwać w pracowni Jahan’a, który chciał im pokazać świeżo wykończony model posągu. Gdy weszli, zastali dwóch specyalistów kamieniarzy, pracujących na drabinach przy obciosywaniu z grubszego symetrycznych skrzydeł kolosalnego anioła. Jahan zaś, z zawiniętemi po za łokcie rękawami koszuli, siedział na nizkim stołku i przypatrywał się figurze wysokości metra, nad którą przed chwilą pracował.
— A to wy! — zawołał do wchodzących, Antoni czeka na was blizko od godziny. Zdaje mi się, że wyszedł teraz z Lizą patrzeć na słońce zachodzące nad Paryżem. Niezadługo powrócą.
Zamilkł i siedząc nieruchomo, patrzał na swoje dzieło.
Była to figura, przedstawiająca nagą kobietę, stojącą, wysoką, a tak wzniosle majestatyczną i piękną prostotą linij, że wydawała się być olbrzymią. Obfite włosy miała rozwiane na ramionach i dokoła twarzy, która jaśniała pięknością jak słońce wśród promieni. Ciało podane zlekka naprzód, odchylało się torsem nieco w tył, wabiąc i oddając się. Ramiona, wyciągnięte ku miłosnym uściskom, pociągały ruchem, a dłonie były otwarte, nie odpychając od siebie nikogo.
Jahan zaczął mówić powoli, jakby z głębi swego marzenia:
— Pamiętacie, mówiłem wam, że chcę stworzyć statuę, będącą siostrą „Płodności“, którą wówczas wam pokazywałem. Pamiętacie jej rozwinięte łono, mogące wydać z siebie cały zastęp zdrowej i silnej potomności... Któryś z was dostrzegł wtedy w kącie pracowni posąg „Miłosierdzia“, lecz nie chciałem, byście nań patrzyli, bo nie lubiłem tej mojej roboty, była ona banalna, podobna do byle jakiej figury ulepionej przez ucznia pamiętnego na przepisy sztuki rzeźbiarskiej narzucanej nam w szkole. „Miłosierdzie“ odstawiłem na bok, glina zaczęła schnąć, kruszyć się i pękać. Natomiast przyszła mi wtedy myśl ulepienia statuy „Sprawiedliwości“. Ale miecze i wagi nie przemawiały do mojego przekonania. Taka „Sprawiedliwość“, chodząca w todze i w birecie, nie mogła rozpalić mojej wyobraźni. Opanowała mnie żądza stworzenia „Sprawiedliwości“ mojego pomysłu... takiej, któraby rzeczywiście dostępną była pojęciu każdego człowieka, nie wykluczając nikogo. „Sprawiedliwość“ darząca szczęściem, „Sprawiedliwość“ jedyna, hojna równomierną miłością. Wszak miłosna rozkosz wszystkich nas czyni równymi w imię tego samego prawa natury. Więc ujrzałem ją taką, jak oto widzicie... nagą, pełną prostoty, majestatycznie wielką w nieskończoności swej ujmującej dobroci. Jest ona słońcem, słońcem piękności, harmonii i siły, bo słońce jest jedyną sprawiedliwością. Pała na niebie dla całego świata. Promienie jego, będące źródłem wszelakiego życia, dają światło i ciepło z równie wspaniałą hojnością każdemu bez wyjątku — cieszy się niemi bogacz, niemniej jak i ostatni z nędzarzy. Więc moja „Sprawiedliwość“, jak widzicie, wyciąga ku wszystkim swoje ramiona, gotową jest przyjąć na swe łono każdego, by obdarzyć go nieśmiertelnością życia w nieśmiertelnej piękności. Ach, być pięknym, być silnym, być sprawiedliwym, czyż to nie jest najwyższe marzenie?...
Zapaliwszy fajkę, roześmiał się z radości i znów patrząc na swoje dzieło, spytał:
— Cóż, trzyma się kobiecina?... Mówcież, czy się wam podoba?
Obadwaj przybyli wypowiedzieli szczery swój zachwyt. Piotr ze wzruszeniem odnalazł pokrewieństwo własnych myśli z marzeniami artysty, wszak od tak dawna pragnął nadejścia ery sprawiedliwości, a chociażby jej świtania na gruzach starego walącego się świata, którego po tylowiekowem doświadczeniu Miłosierdzie nie zdołało uchronić od zguby.
Jahan, porzuciwszy robotę, rozmawiał ochoczo ze swojemi gośćmi i objaśnił ich, że tutaj, w tej pracowni ulepił szkic „Sprawiedliwości“ dla pocieszenia się, że musi dla zarobku robić na obstalunek anioła do bazyliki, tego szpetnego anioła, podług narzuconego mu banalnego szablonu. Przed kilku dniami zrobiono mu uwagę co do fałd sukni, które zbyt wyraźnie uwydatniały uda, musiał więc znów zmienić całą draperyę!
— Niech rozkazują i zmieniają, wszystko mi jedno! — zawołał. Ten anioł nie jest mojem dziełem, robię go na obstalunek, jak murarz stawia mur. Sztuka religijna już oddawna przepadła, brak wiary i głupota zabiły ją... Teraz oczekiwać należy odrodzenia się sztuki na gruncie społecznym, czysto ludzkim... Ach, gdyby mnie danem było być jednym z pierwszych jej zwiastunów!
Przerwał sobie pytaniem:
— Gdzież się podziały te dzieciska, Antoni i Liza?
Otworzył wielkie drzwi pracowni, wychodzące na dziki stok wzgórza. O kilkadziesiąt kroków wśród pustkowia, zawalonego materyałami budowlanemi, stał Antoni odwrócony profilem, a obok wysokiej, zgrabnej jego postaci, Liza, wsparta o niego, wydawała się jeszcze szczuplejszą i drobniejszą. Sylwetki ich rysowały się wyraźnie po nad obszarem Paryża ozłoconego ostatniemi promieniami gasnącego słońca. Silne ramię Antoniego podtrzymywało z czułością wiotką kibić Lizy, która z jego pomocą odbywała teraz dość długie przechadzki, nie czując zmęczenia. Wsparta na nim z ufnością, przytuliła się z wdziękiem i patrząc mu w oczy, uśmiechała się do niego, jakby chcąc mu wypowiedzieć nieskończoność swej wdzięczności i miłosnego przywiązania.
Otóż są, zaraz ich tutaj będziemy mieli... Wiecie, że cud jest zupełny: Liza jest zdrowa i codzień silniejsza... Nie mogę się nacieszyć tem niespodziewanem szczęściem... Tyle lat rozpaczałem nad jej niedołęztwem, myślałem, że nigdy się nie rozwinie... nawet przestałem uczyć ją czytać, całemi dniami siedziała w kącie pracowni, nie ruszając się prawie i nic nie mówiąc. Wtem zjawił się tutaj Antoni i dokonał cudu. Zaczął z nią rozmawiać, słuchała go i rozmawiała, nauczył ją czytać i pisać, rozwinął jej umysł — Liza jest teraz rozmowną a nawet wesołą. Nie umiała chodzić, była mała, jak karlica i bezustannie cierpiąca. Antoni, nie chcąc, by zostawała sama w mieszkaniu, brał ją na ręce i przynosił tutaj jak małe dziecko. Namawiał ją, by chodziła, wspierając się na nim, wprawiał ją codziennie w ten sposób i dziś Liza chodzi o własnych siłach. W przeciągu kilku miesięcy wyrosła, wyładniała i śliczna z niej teraz dziewczyna. Bywają chwile, że oczom własnym nie wierzę... przemieniła się całkowicie, jakby się na nowo urodziła. Patrzcie na nią, na twórcę i na dzieło jego...
Antoni i Liza szli wolno, zbliżając się ku drzwiom pracowni. Szli, skąpani ożywczym powiewem wieczornego wiatru, biegnącego od miasta jaśniejącego w cieple zachodzącego słońca. Nigdzie Antoni nie byłby znalazł wspanialszego horyzontu dla rozbudzenia umysłu biednej chorej, tu wszystko mu dopomagało, by wyrwać jej duszę z odrętwienia. A młodość ich obojga sprzyjała roznieceniu się miłości, kochanek ożywił i stworzył kochankę. Gdy ją poznał, była cała w uśpieniu, bez ruchu i myśli. Zbudził ją, stworzył, pokochał, by nawzajem być przez nią kochanym. Stała się ona jego dziełem, dalszym ciągiem jego samego.
— Siostrzyczko, nie jesteś zmęczona? — spytał Jahan, gdy wreszcie nadeszli.
Odpowiedziała zwolna z boskim uśmiechem:
— O nie!... tak mi dobrze, tak błogo, jak nigdy. Czy może być większa rozkosz, jak taki spacer. Zdaje mi się, że z Antonim mogłabym pójść na koniec świata bez żadnego zmęczenia.
Szczerość i prostota tego wyznania rozweseliły wszystkich, a Jahan, śmiejąc się, zawołał:
— Miejmy nadzieję, że Antoni nie zaprowadzi ciebie tak daleko. Ale jeżeli macie ochotę na taki spacer, nie będę wam przeszkadzać, a tymczasem zostańcie z nami!
Antoni zatrzymał się przed statuą „Sprawiedliwości“, która drgała życiem, stojąc w świetle, wpadającem do pracowni przez drzwi wychodzące na zachód. Wrażliwa natura Antoniego i tkliwy nastrój jego serca wywołały w nim głębokie wzruszenie. Szepnął ze łzami w oczach:
— Ach, boska prostoto! boska piękności!
Przed paru dniami ukończył dawno rozpoczęty drzeworyt, przedstawiający Lizę z książką w ręku, powziął myśl do niego wraz z chwilą, gdy dziewczyna zbudzona przez niego do życia, ozdrowiała ciałem i umysłem. Podniecony rodzącą się dla niej miłością, stworzył arcydzieło pod względem prawdy i uczucia. Tym razem urzeczywistnił dawne swoje pragnienie i ciął drzewo, patrząc wprost na model. Próba się powiodła, więc był szczęśliwy, marzył o tworzeniu dzieł wielkich i oryginalnych, w których nazawsze zaklnie życie swej epoki.
Tomasz ostrzegł, że pora wracać do domu. Uścisnęli więc dłoń rzeźbiarza, który także zaczął się szykować do wyjścia, by powrócić z Lizą do siebie do mieszkania, jakie zajmowali w pobliżu przy ulicy du Calvaire.
— Lizo, do jutra! — rzekł Antoni, nachylając się ku niej, aby ją pocałować.
Liza, oparłszy się dłońmi o jego ramiona i wspinając się, przykładała mu do ust kolejno swoje oczy, któremi nauczył ją patrzeć i widzieć.
— Do jutra! do jutra! — szepnęła.
Zmrok już zapadał, lecz pomimo szarzejącego światła dziennego, Piotr, który szedł o parę kroków naprzód, dostrzegł coś dla siebie zupełnie niezrozumiałego. Brat jego Wilhelm wysunął się z ciemnej jamy wiodącej do podziemi bazyliki, a przesadziwszy palisadę, stanął na ulicy Lamarck i zaczął się rozglądać, jakby wypadkowo się tutaj znalazłszy. Gdy ujrzał Piotra i swoich synów, ucieszył się ze spotkania, mówiąc, że powraca z Paryża. Piotr doznawał wrażenia, jakby był we śnie, tak dalece to wszystko wydawało mu się niezgodnem z rzeczywistością, lecz gdy Wilhelm spojrzał na niego zaniepokojony, przekonał się, że to, co widział, nie było złudzeniem. Naraz roje myśli obiegły Piotra: dlaczego Wilhelm był w podziemiach?... Dlaczego teraz kłamał, on, co nigdy nie uciekał się do wykrętów. Zaniepokojenie Piotra zamieniło się w trwogę, gdy pomyślał, że może niechcący wpadł teraz na trop czegoś straszliwego, tego czegoś nieodgadnionego, co od pewnego czasu mąciło spokój i wesołość w dworku jego brata.
Gdy Wilhelm, Piotr i dwaj chłopcy weszli do pracowni, było w niej zupełnie ciemno i cicho, jeszcze nie zapalono w niej lamp wieczornych.
— Pusto! niema nikogo! — zawołał Wilhelm.
Wtem z cienia odezwał się spokojnie basowy głos Franciszka:
— Owszem, ja tu jestem!
Siedział on przy swoim stole, a nie mogąc już czytać z powodu braku światła, odwrócił głowę w stronę Paryża i podparłszy twarz ręką, zamyślił się, patrząc na miasto tonące w ciemnościach. Przez całe popołudnie pracował on bez przerwy. Zbliżały się teraz egzamina, więc żył w bezustannem naprężeniu mózgu, przyzwawszy cały zasób energii.
— Jakto? jeszcze pracujesz? — spytał troskliwie ojciec. Dlaczego nie zapaliłeś sobie lampy?
— Wypoczywałem, patrząc na Paryż — odrzekł Franciszek. Rzecz dziwna, z jaką inteligencyą noc stopniowo zapada nad Paryżem. Wszystkie dzielnice już spoczywają pogrążone w ciemnościach, podczas gdy góra świętej Genowefy i całe płaskowzgórze dokoła Panteonu jeszcze odbijają promienie słońca. A czyż to nie jest słuszne?... wszak tam była kolebka wiedzy i tam dziś jeszcze biegniemy czerpać wieści o nowych jej zdobyczach. Więc szkoły, biblioteki, laboratorya jeszcze złocą się promieniami zachodzącego słońca, podczas gdy spoczywające w dolinie dzielnice przemysłowe zapadły w ciemny zmrok wieczoru. Nie chcę twierdzić, że słońce umiłowało wyłącznie Szkołę Normalną, lecz dziwnym zbiegiem okoliczności promienie jego błyszczą i zatrzymują się na naszych dachach dłużej niż na reszcie miasta.
Roześmiał się ze swojego żartu, a jednak wynikał on z głębokiej wiary, jaką pokładał w znaczenie i siły wiedzy. Życie swe złożył jej w ofierze, mając przekonanie, że tylko wysiłkiem umysłowym można przyczynić się do rozszerzenia zakresu prawd już zdobytych, a tem samem do przyspieszenia zapanowania ich wśród ludzi.
Milcząc, spoglądali teraz wszyscy na Paryż, zapadający w tajemnicze ciemności nocy, podczas gdy coraz liczniejsze gwiazdy ukazywały się na niebie.
Znów Franciszek odezwał się:
— Już na ulicach i w domach pozapalano światła. Chwilowo zawieszona praca rozpocznie się nanowo.
Wilhelm, jakby naglony biegiem nurtującej go myśli, zawołał:
— Praca! piękną jest praca, lecz aby mogła wydać całą bujność swoich plonów, trzeba ją zapłodnić wyższą jeszcze wolą. Jest coś doskonalszego nad pracę...
Synowie zaciekawieni spojrzeli na ojca, a Franciszek, tak w swojem, jak i braci imieniu, zapytał:
— Cóż takiego?... powiedz nam, ojcze.
— Praca jest wysiłkiem przygotowawczym, a po nad nią czyn.
Przez chwilę nikt się nie odezwał, znów stali w milczeniu zapatrzeni w ciemniejący ocean domów olbrzymiego miasta. Było coś uroczystego w tej godzinie przełomu dnia z nocą. Wtem, jeden z synów, niewiadomo który, rzekł:
— Czyn jest tylko dalszym ciągiem pracy.
Po tej krótkiej przerywanej rozmowie Piotr uczuł się jeszcze silniej zaniepokojonym. Opanowywała go coraz dokuczliwsza trwoga o Wilhelma, nie mógł bowiem podzielać ślepej ufności, jaką w nim pokładali trzej dorośli jego synowie. Zdawało mu się, że stanął wobec straszliwej zagadki, którą napróżno silił się zbadać i wyjaśnić. W milczeniu i bolesnej zadumie patrzał na Paryż zalany ciemnością, na pojawiające się tysiącami drobne światełka latarni gazowych, a niepokój i trwoga rosły w jego umyśle i sercu, przeszywając go dreszczem przerażenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.