Paryż (Zola)/Część piąta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Ślub miał się odbyć o godzinie dwunastej w południe, lecz na pół godziny wcześniej kościół już się napełnił zaproszonymi gośćmi. Wnętrze świątyni było udekorowane z nadzwyczajnym przepychem, a wśród zielonych klombów podzwrotnikowych roślin obficie rozkwitłe kwiaty przesycały powietrze przedziwną wonią zmięszanych zapachów. W głębi, wielki ołtarz jaśniał tysiącami pozapalanych świec woskowych, podczas gdy główne wejście, otwarte na rozcież, pozwalało widzieć perystyl, zamieniony w rodzaj zimowego ogrodu i zasłany dywanem, spuszczającym się po stopniach aż na ulicę Royale. Tłumy publiczności stały na placu i na ulicy, przypatrując się zajeżdżającym powozom i oczekując przybycia panny młodej.
Duthil z niestrudzoną uprzejmością przyjmował gości wchodzących do kościoła, a znalazłszy jeszcze trzy krzesła dla pań, które dopiero teraz przybyły, rzekł do Massot’a, zapisującego nazwiska w notesie:
— Jeżeli jeszcze która przyjdzie... tem gorzej dla niej... będzie musiała stać... już niema ani jednego stołka...
— Jak się nazywają te trzy ostatnio przybyłe? — zapytał dziennikarz.
— Księżna de Boisemont z dwiema córkami.
— To mi zbiór gości, aż miło!... Kwiat arystokracyi francuzkiej, świata finansowego i politycznego! Ogólne przymierze!
I rzeczywiście, wszystkie światy się tu zebrały, nieco zakłopotane spotkaniem. Rodzina Duvillard przywiodła dzierżycieli złota i ludzi stojących u władzy, a pani de Quinsac i Gerard mieli za sobą całą arystokracyę rodową. Wybór świadków łączył tę zadziwiającą mięszaninę: świadkami Gerarda byli generał de Bozonnet, jego wuj, oraz markiz de Morigny, a świadkami Kamilli, bogaty bankier Louvard, jej kuzyn i Monferrand, minister finansów, prezes gabinetu ministrów. Cały Paryż wiedział, że Monferrand był skompromitowany w sprawie afrykańskich kolei żelaznych, lecz może właśnie dlatego tryumfujący dziś minister finansów chętnie zgodził się być świadkiem córki barona Duvillard, aby publicznie przyjaźń swoją z nim zaznaczyć i zaimponować wszystkim strawnością swego sumienia. Jakby ku tem większemu zaostrzeniu ciekawości paryżan, ślub miał dawać monsignor Martha, biskup Persepolis’u, agent polityczny papieża we Francyi, apostoł ugodowy, jednający Republikę z Kościołem...
— Tak, tak, dzisiejsza ceremonia ślubna jest faktem wielkiego znaczenia — mówił Massot. — Ślub ten jest symbolem: apoteozą burżuazyi, a ostatniem zrzeczeniem się arystokracyi rodowej, która jednego ze swych synów składa na ołtarzu złotego cielca, by Bóg i żandarmi nanowo się stali władcami Francyi, zaznaczając swe panowanie wyswobodzeniem nas od tej socyalistycznej hołoty, która zaczęła się stawać niebezpieczną i wymagającą.
Po chwili poprawił się:
— Lecz prawda! niema już socyalistów, ścięto im głowy nie dalej jak wczoraj rano.
Duthil, tłomacząc słowa dziennikarza na swój sposób, śmiał się zabawiony jego dowcipem, a zniżywszy głos, rzekł poufnie:
— Czy wiesz, że mieliśmy mnóstwo trudności z tym ślubem?... Czytałeś dzisiejszy artykuł Sagniera?....
— Tak, ale wiedziałem o tem wszystkiem; wszyscy o tem wiedzieli.
Rozmawiali teraz półgłosem, rozumiejąc się od pierwszego słowa. W pałacu Duvillard odbywały się od jakiegoś czasu burzliwe sceny: Ewa tonęła we łzach, nie chcąc córce odstąpić swojego kochanka, zgodziła się nareszcie, bo pragnęła zapewnić Gerardowi przyszłość, lecz Kamillę znienawidziła ostatecznie, uważając się za pobitą przez swą rywalkę. W mieszkaniu pani de Quinsac walki były odmienne, lecz niemniej bolesne. Hrabina zgodziła się na małżeństwo syna, ulegając obawom macierzyńskiego serca, wylękłego o los i zdrowie jedynaka, a widząc niemą jej rozpacz, markiz de Morigny nie miał odwagi sprzeciwiać się jej chęciom, zgodził się nawet być świadkiem na ślubie Gerarda, czyniąc w ten sposób z siebie ofiarę w dowód najwyższego hołdu dla kobiety, którą całe życie wyłącznie miłował. Wszystkie te sprawy Sagnier opowiedział dziś w „Głosie Ludu“ pod przybranemi lecz przejrzystemi nazwiskami, dodając przytem mnóstwo szczegółów zmyślonych, jaskrawych i kłamstw najbezczelniejszych. Rad ze sposobności, wylał całą kałużę najwstrętniejszych brudów, zatruwając niemi kolumny swego dziennika, by znęcić skandalem łatwowiernych czytelników. Od chwili jak Monferrand stanął u władzy, Sagnier musiał zamilczeć o afrykańskich kolejach żelaznych, w obawie zaś by dziennik nie stracił na wziętości, skierował się natychmiast ku eksploatowaniu skandalów prywatnych. Codziennie wyszukiwał nową ich kopalnię i plugawiąc dobre imię coraz to innej rodziny, żył rozbojem, podsycającym sprzedaż dziennika.
Wtem, deputowany Chaigneux zbliżył się szybko do Massot’a. Zawsze melancholijny, zakłopotany i z poobrywanemi guzikami u wytartego tużurka, pytał gorączkowo:
— Panie Massot, cóż słychać z artykułem o Sylwii?... czy napisany?... czy przejdzie?...
Duvillard, wiedząc o ciężkiem materyalnem położeniu Chaigneux i jak zwykle chętny do posługi lokajskiej, postanowił go zużytkować na korzyść Sylwii, polecając mu zapewnić powodzenie dzisiejszego jej debiutu. W tym celu oddał go w ręce Sylwii, która wysługiwała się nim podług fantazyi, posyłając go na wszystkie krańce Paryża do wszystkich dzienników, byle przygotować sobie tryumfalne sprawozdania z pierwszego swego popisu. Chaigneux chętnie poddawał się wszystkiemu, bo dotąd najstarszej córki nie wydał za mąż, i cztery kobiety nigdy jeszcze nie ciężyły mu tak dokuczliwie, jak obecnie. Dom stał się dla niego piekłem i wiedział, że będzie obity, jeżeli na pierwszego każdego miesiąca nie przyniesie im na wydatki przynajmniej tysiąca franków.
— Mój artykuł?... nie, kochany panie, mój artykuł nie przejdzie. Fonsègne znajduje, że zbyt gorliwie chwalę piękną Sylwię i kazał mi pamiętać, że „Globe“ jest dziennikiem poważnym i szanującym swoich czytelników.
Chaigneux zbladł. Artykuł był oddawna już napisany na jego prośbę i miał na tyle zainteresować publiczność, by dobrze ją usposobić dla Sylwii, mającej dziś wystąpić w roli Pauliny w „Polieukcie“. Massot pokazał jej nawet napisane przez siebie świstki, a Sylwia uszczęśliwiona z niecierpliwością oczekiwała dnia, w którym je odczyta wydrukowane w najpoważniejszym z dzienników paryzkich.
— Wielki Boże! cóż ze mną będzie! — szepnął deputowany. Panie Massot! błagam cię, drogi panie! Trzeba! koniecznie trzeba wydrukować ten artykuł w „Globie“!
— Nie zależy to odemnie!... ja zgadzam się jaknajchętniej, lecz trzeba, żeby Fonsègne nie miał nic przeciwko temu! Patrz pan... oto Fonsègne ztąd niedaleko... stoi pomiędzy Vignonem a ministrem oświaty, uprzejmym, kochanym panem Dauvergue! Poproś go sam.
— Naturalnie, że go poproszę... tylko nie teraz... trochę później, w zakrystyi, podczas defilady... Postaram się pomówić także z Dauvergue, nasza Sylwia chce koniecznie, by dziś zajmował miejsce w loży ministeryalnej... Monferrand będzie napewno... słyszałem, jak przyrzekł to najsolenniej baronowi Duvillard.
Massot głośno się roześmiał, a przypomniawszy sobie okoliczności zaangażowania Sylwii do teatru Komedyi Francuzkiej, mruknął:
— Ministeryum Sylwii!... tak, wszyscy ci panowie powinni dziś przez wdzięczność bić jej brawo z loży oficyalnej!
Rozmowę trzech mężczyzn przerwała nadbiegająca księżna de Harn, wołając:
— Nie mam jeszcze miejsca!... chcę mieć miejsce!
Duthil w przekonaniu, że księżna chce znaleźć krzesło by usiąść, rzekł:
— Na nieszczęście niema już ani jednego krzesełka... z największym trudem wynalazłem trzy ostatnie dla księżnej de Boisemont i jej dwóch córek.
— Ja nie o tem mówię... ja chcę mieć dobre miejsce na dzisiejsze przedstawienie w teatrze... Kochani panowie, ratujcie mnie!... i znajdźcie mi miejsce w jakiej loży... Umrę, jeżeli nie znajdziecie... przecież ja muszę widzieć dziś naszą Sylwię na scenie, naszą kochaną, niezrównaną, śliczną przyjaciółkę!
Od wczoraj księżna tylko o Sylwii mówiła. Odwożąc ją do domu z placu de la Roquette, zawiązała z nią przyjaźń, posuwając swój zachwyt do ubóstwiania.
— Nie znajdzie już pani miejsca — odezwał się wyniośle Chaigneux. — Sprzedaliśmy i rozdali wszystko... przed chwilą ofiarowywano mi bezskutecznie trzysta franków za fotel na parterze.
— Tak, to prawda! nigdy nie dobijano się tak o miejsca w teatrze Komedyi Francuzkiej! — zawołał Duthil. Nawet w przejściach stać będą przystawne stołki... Najmocniej żałuję, że nie mogę wyprowadzić pani z kłopotu... jeden tylko Duvillard mógł by zaradzić złemu... Ma lożę...ofiarował mi w niej miejsce... zdaje mi się nawet, że jest nas dopiero trzech... licząc już i jego syna. Niechaj więc pani powie Hyacyntowi, by panią zaproszono do loży.
Rozamunda, która rzuciła się na szyję młodemu deputowanemu pewnego wieczora, gdy do mdłości była znudzona Hyacyntem, odczuła teraz ironię, lecz nie zważając na złośliwą intencyę, dziękowała z wybuchem uradowania:
— Prawda, zapomniałam! rzeczywiście Hyacynt nie może mi tego odmówić! Dziękuję ci, kochany panie! ocaliłeś mnie, zbawiłeś! Wiesz, lubię cię za to, że zawsze jesteś wesoły i nawet chcąc dokuczyć, robisz to z wdziękiem... rzeczy smutne, dzięki tobie, stają się wesołemi! Przypominam ci, że studya nasze nad polityką zaledwie są rozpoczęte... pragnę się wydoskonalić pod twoim kierunkiem... Chwilami zdaje mi się, że nigdy nic nie zajmowało mnie tak wyłącznie, jak polityka... polityka gotowa mnie pochłonąć...
Pożegnała się i uciekła, poruszając wszystkich z miejsca i manewrowała tak zręcznie, iż wkrótce ujrzano ją siedzącą w pierwszym rzędzie, w pobliżu wielkiego ołtarza.
— Narwana, ale poczciwa i milutka! rzucił Massot za odbiegającą księżną Rozamundą de Harn.
Chaigneux, ujrzawszy sędziego śledczego Amadieu, poszedł zapytać go z uniżoną troskliwością, czy otrzymał bilet wejścia na dzisiejsze przedstawienie w teatrze Komedyi Francuzkiej.
Massot, korzystając z odosobnienia, szepnął do Duthila:
— Powiedz, drogi panie, czy baron Duvillard rzeczywiście zamierza utworzyć kolosalne towarzystwo akcyjne kolei żelaznej przez pustynię Saharę?... Podobno będzie to olbrzymia operacya finansowa, wymagająca setek milionów franków?... Wczoraj wieczorem była o tem mowa w biurze redakcyi, Fonségne wzruszał ramionami, twierdząc, że to szaleństwo i że temu nie wierzy.
Duthil mrugnął znacząco okiem i rzekł żartobliwie:
— Mamy już kota w worku... Tak, tak, mój kochany — jest to prawdziwsze, niż przypuszczasz... Za kilka dni Fonsègne będzie olśniony i bardziej niż kiedykolwiek oddany baronowi.
Z napuszoną dobrodusznością Duthil dał do zrozumienia, iż nowa spekulacya barona Duvillard spuści złotą mannę na znaczną część prasy, na wiernych przyjaciół i wszystkich ludzi dobrej woli. Burza minęła, dawna sprawa już pogrzebana, więc czas myśleć o nowej korzystnej robocie. Duthil okazał się gadatliwy, uszczęśliwiony, pewien bogatego podarku i gotów nań zasłużyć z zapomnieniem przykrych chwil, jakie przebył z powodu afrykańskich kolei żelaznych.
— A więc teraz rozumiem, dlaczego tu tyle osób się zbiegło! — zawołał Massot. — Nęci ich nadzieja nowego obłowienia się! Wszyscy stawili się na wezwanie barona, gdyż wszyscy się spodziewają napełnić swoje kieszenie!
Wtem, organy na chórze zabrzmiały hymnem tryumfalnego powitania. Orszak ślubny wchodził do kościoła. Podczas gdy powozy zajechały i orszak począł pompatycznie kroczyć po szerokich schodach, poprzedzających perystyl, w tłumie zawrzało, wszyscy cisnęli się, chcąc widzieć, tamując przejazd dorożek i omnibusów, jadących z Wielkich Bulwarów na ulicę Royale. Wśród hucznych brzmień muzyki, odbijającej się od wyniosłych sklepień świątyni, orszak zbliżał się do wielkiego ołtarza, jarzącego się światłem, postępując zwolna, poważnie, przez wolne przejście, pozostawione pomiędzy zbitą masą zaproszonych gości. Mężczyźni znajdowali się po prawej, kobiety — po lewej stronie, a wszyscy teraz wstali, uśmiechając się ku przybyłym, patrząc na nich z gorączkową ciekawością.
Za wspaniałym i wygalowanym szwajcarem kościelnym szła Kamilla, prowadzona pod rękę przez ojca, który na ten dzień uroczysty przybrał postać tryumfującą, szczęśliwą i okazałą. Kamilla w powłóczystej sukni z plisowanego jedwabnego muślinu pod którą przeświecała druga z białego atłasu, miała welon z kosztownej koronki Alençon przytrzymany dyademem z kwiatów pomarańczowych. Uśmiechnięta, promienna zwycięztwem, była prawie ładna, a tak się wyprostowała, że nie znać było ułomnej jej figury, zaledwie, że jedno ramię było wyższe od drugiego. Za nią szedł Gerard, prowadząc swą matkę, hrabinę de Quinsac, poważną, dumną, nieprzystępną, a dziś wyjątkowo strojną w suknię koloru pawiego, haftowaną złotem i stalą. Gerard szedł swobodnie, piękny i szykowny, jak zawsze. Lecz przedewszystkiem patrzono na Ewę. Wszystkie głowy chciwie się wysunęły, gdy nadeszła prowadzona przez generała de Bozonnet, jednego ze świadków a najbliższego krewnego pana młodego. Miała na sobie suknię jedwabną „vieux rose“, przybraną kremowemi koronkami nieoszacowanej ceny, wyglądała niezwykle młodo, jasnowłosa, była czarująco ładna, chociaż jej smutne oczy mówiły o łzach, które kryła pod wymuszonym uśmiechem. W całej jej postaci znać było omdlewające znużenie, ofiarę, jaką dziś składała dla szczęścia ukochanego i ostatniego swego kochanka. Monferrand, markiz de Morigny, bankier Loovard, szli za nią, prowadząc damy, należące do rodziny. Monferrand bardzo wesoły i jakby pragnący, by to zauważono, żartował, prawie głośno rozmawiając z drobną brunetką, która, śmiejąc się, szła z nim pod rękę. Wśród licznego orszaku, wyróżniał się jeszcze brat panny młodej, Hyacynt Duvillard, ubrany we frak nieznanej dotąd mody, o połach symetrycznie i głęboko fałdowanych.
Gdy narzeczeni stanęli przed przygotowanemi dla nich klęcznikami, rodziny ich oraz świadkowie zasiedli w wielkich fotelach ze złoconego drzewa, krytych czerwonym aksamitem i rozpoczęła się uroczystość ze spodziewaną nadzwyczajną okazałością. Wielką mszę celebrował osobiście proboszcz kościoła Ś-ej Magdaleny, a do miejscowych chórów przyłączyli się dziś śpiewacy z opery, którym akompaniowały organy, brzmiące nieustającym hymnem tryumfalnym. Cały możliwy przepych świecki i kościelny roztoczono z okazyi ślubu dziedziczki z burżuazyi z przedstawicielem arystokracyi rodowej, pragnąc, by uroczystość stała się świętem publicznem, zwycięztwem, datującem dojście do zenitu klasy najpotężniejszej w narodzie. Znany w całym Paryżu potworny dramat familijny afiszowano, pokazując się w komplecie tłumowi, z uczuciem pogardy dla tego tłumu. Spokojna bezczelność, z jaką to czyniono, dochodziła do grozy w swej okropności. To nieliczenie się z niczem i z nikim, to stawianie się po nad ogół, jeszcze się stało jaskrawsze, gdy monsignor Martha stanął na stopniach ołtarza, by pobłogosławić zawierający się związek. Wysoki, piękny, jaśniejący zdrowiem, z półuśmiechem łaskawego władcy, monsignor z wdziękiem i świętobliwością wymawiał słowa sakramentalne, jako szczęśliwy kapłan, któremu przypadło w udziale pojednanie dwu wielkich mocarstw, w osobach spadkobierców których dziś łączył nierozerwalnym związkiem małżeńskim. Z niecierpliwością oczekiwano na mowę, z jaką wiedziano, że wystąpi. Okazał się w niej mistrzem, przewyższył samego siebie. Wszak w tymże kościele św. Magdaleny chrzcił nie tak dawno matkę dzisiejszej panny młodej. Sam przygotował nawrócenie pięknej, jasnowłosej żydówki, która ze wzruszeniem przystąpiła do ceremonii chrztu katolickiego, mającego ją zbliżyć do umiłowanego przez nią Gerarda. Cały Paryż był obecny przy tej ceremonii i oczy wszystkich zachodziły łzami rozczulenia, patrząc na religijne przejęcie się Ewy. Przed kilku miesiącami, tutaj, z tej oto kazalnicy, wygłosił trzy słynne konferencye o nowym duchu czasu, o rozbudzeniu się chrześcijańskiego spirytualizmu. co nazwał szczęśliwą datą pogromu wiedzy podporządkowanej odtąd władzy kościoła, by nic nie stawało na przeszkodzie ostatecznej politycznej ugodzie pomiędzy Republiką i Rzymem. Teraz, danem mu jest błogosławić związek małżeński ubogiego syna arystokratycznego rodu z pochodzącą z burżuazyi dziedziczką pięciomilionowego posagu. Wszystkie więc stany jednoczyły się w miłości Kościoła, pozostawał tylko na uboczu stan czwarty, lud, który dotąd żadnej nie odegrał roli, lud ciemny, na znojną pracę skazany. Monsignor Martha, zręcznie wymijając przeszkody, zaznaczył w swem przemówieniu położone przez siebie zasługi. Był on rzeczywiście wysłannikiem ugodowym pomiędzy papieżem a rządem republiki, jezuitą uznającym oportunizm w polityce i potrzebę pozyskania burżuazyi, dzierżącej w swej mocy władzę i pieniądze, by potężne te czynniki wyzyskać na rzecz kościoła. Zwróciwszy się ku nowożeńcom, monsignor wymienił spojrzenie z Monferrand i życzył im długiego, szczęśliwego pożycia w chrześcijańskiej pokorze i posłuszeństwie, z myślą o Bogu i jego bezgranicznej władzy, która, dzierżąc w prawicy losy świata, błogosławi dobrych, a srodze karci występnych, by sprawiedliwością utrzymać spokój na ziemi. Tu znów monsignor spojrzał na uśmiechającego się dobrodusznie ministra, a obecni, znając łączące ich stosunki i zawarcie sojuszu sekretnego, uśmiechnęli się na znak, iż zrozumieli głębokość uczynionej aluzyi.
Massot, stojąc obok Duthil’a, szepnął:
— Gdyby stary Justus Steinberger mógł dziś widzieć swoją wnuczkę, jako żonę ostatniego potomka arystokratycznego rodu de Quinsac, zabawił by się do syta!
— Pochwalam takie małżeństwa — odpowiedział młody deputowany. — Cieszyć się nam należy, że to weszło w modę. Żydzi, chrześcijanie, burżuazya i szlachta zrozumieli wreszcie swoje zadanie. Łączą się pomiędzy sobą, by wytworzyć zawsze potrzebną klasę przewodnią w narodzie, nową arystokracyę. W tem nasz ratunek! inaczej gawiedź by nas pochłonęła!
Massot nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się ironicznie, zabawiony na myśl o starym Justusie Steinberger, dziadku młodej hrabiny de Quinsac. Krążyły wieści, że stary bankier, który zerwał stosunki z Ewą od dnia jej nawrócenia się na religię katolicką, nie przestał interesować się swoją córką i chętnie wywiadywał się o najdrobniejsze szczegóły jej postępowania. Cieszył się nią, uważając ją za plagę, niszczącą go dostatecznie, za porażkę, jakiej doznał, zawiódłszy się w swoich obliczeniach. Dał ją za żonę spadkobiercy bankierskiej firmy Duvillard w przekonaniu, iż tym sposobem zagarnie cały interes w swoje posiadanie, rzucił ją pomiędzy chrześcijan, marząc o zniweczeniu nagromadzonych przez nich bogactw. Lecz gdy ten cel go zawiódł, pocieszał się, widząc zniszczenie krwi rodu Duvillard wskutek przymieszki jego krwi odmiennej. Wszak dzieci Ewy nie wydadzą już zdrowego potomstwa, a więc pomsta w odmiennej formie, ale jest zupełna. Ewa stała się przyczyną upadku jednej z tych rodzin, które utrudniają podbój świata przez żydów.
Jeszcze jeden hymn tryumfalny rozległ się z chóru, majestatycznie kończąc ceremonię zaślubin. Familie nowożeńców i świadkowie przeszli do zakrystyi dla podpisania aktów. Prawie równocześnie rozpoczęła się wielka defilada znajomych, składających życzenia.
W wysokiej sali, nieco ciemnej, wyłożonej dębowem drzewem, państwo młodzi stanęli obok siebie. Kamilla promieniała radością. A więc już odniosła decydujące zwycięztwo, zdobyła dla siebie to piękne nazwisko, tego pięknego mężczyznę, którego z takim trudem wyrwała z objęć innych kobiet, a przedewszystkiem z objęć swej rodzonej matki. Szczęście dodawało jej urody, i ta brzydka, śniada, chuda, mała i garbata dziewczyna, była prawie ładna i prosta, przyjmując życzenia, składane przez tłum defilujących kobiet, przyjaciółek, znajomych, z których każda siliła się na serdeczne uściśnienie, pocałowanie, na słowa wyszukanego pochlebstwa i zachwytu. Gerard, któremu dyadem żony zaledwie sięgał do ramienia, przyjmował uściśnienia i życzenia z uprzejmym uśmiechem, a chociaż przywykły do hołdów, czuł się szczęśliwym, widząc ogólne zadowolenie, którego był przyczyną, poddawszy się wpływom przez wrodzoną dobroć i słabość charakteru. Obie familie stały na równej linii lecz oddzielnie, w dwóch niemieszających się z sobą grupach, pomimo tłumu, jaki je oblegał, wciąż przepływając z wyciągniętemi do uścisku rękoma. Duvillard patrzał na wszystkich, jak król zadowolony ze swojego ludu, podczas gdy Ewa siliła się, by do ostatniej chwili zachwycać wdziękiem i uśmiechem, lecz pomimo energii, jakiej dawała dowód, drżała od łez, rozsadzających jej serce. Po drugiej stronie stała hrabina de Quinsac pomiędzy generałem de Bozonnet i markizem de Morigny. Ze spokojnym, nieco wyniosłym uśmiechem dziękowała za życzynia, lekko skłaniając głowę, a drobną, suchą swą rączkę podawała tylko dobrym znajomym. Przepływający przez zakrystyę tłum gości był jej przeważnie nieznany, a gdy nadciągały fale głów o piętnujących je przebiegłych oczach, chciwym wyrazie twarzy, hrabina wymieniała z markizem spojrzenie bezgranicznego smutku i moralnego znużenia. Defilada trwała blizko przez pół godziny. Państwo młodzi oraz obie familie miały zwichnięte ramiona od nieskończonej ilości zamienionych uścisków dłoni.
Bliżsi znajomi pozostawali w zakrystyi, tworząc grupy, rozmawiając i śmiejąc się ochoczo. Monferrand otoczony był całym orszakiem dworaków. Massot ciekawie to śledził, zwłaszcza gdy adwokat jeneralny, Lehmann, zbliżył się do ministra z uniżoną czołobitnością. Zaraz za nim podążył sędzia śledczy Amadieu, a nawet wice-prezydent trybunału pan de Larombière, dotychczasowo stroniący od figur oficyalnych, jako wierny legitymista i przyjaciel rodziny de Quinsac. Coraz jawniej i liczniej panowie z trybunału godzili się z republiką i schlebiali jej przedstawicielom, jako władcom, od których zależy awans lub dymisya. Twierdzono, iż Lehmann oddał niedawno wielką usługę ministrowi Monferrand, niszcząc cały stos papierów, odnoszących się do sprawy afrykańskich kolei żelaznych. Zasługi Amadieu wszystkim były wiadome, wszak ten wesoły, czystej krwi paryżanin uwolnił stolicę od grożącego jej niebezpieczeństwa, śląc Salvata pod topór na placu de la Roquette.
Massot, patrząc na te trzy postacie dostojników z pałacu sprawiedliwości, rzekł do Duthila:
— Stanęli przed ministrem, oczekując podziękowania za głowę, która wczoraj spadła z gilotyny. Lecz Monferrand powinienby błogosławić Salvata... ileż to razy zabrnąwszy, wyjechał na nim z ciężkiego położenia! Wszak bomba rzucona uratowała ministeryum od upadku, a potem wykierowała go na prezesa gabinetu, gdy nasza izba, opętana strachem, postanowiła postawić u władzy człowieka o żelaznej pięści, dość silnej, by zdusić anarchistów. Ztąd mieliśmy wspaniały obraz walki, w której Monferrand z całym swoim sztabem i armią ciurów stanął dzielnie do boju z Salvatem, idącym na przebój, ale pojedynczo. Musiało skończyć się zwycięztwem. Pojmanemu nieprzyjacielowi ścięto głowę. Należało tak uczynić, ta odcięta głowa przywróciła wielu sen i apetyt... oni mówią o Salvacie...
Panie stojące w pobliżu grupy, otaczającej wszechpotężnego ministra, wiedząc, jaką rolę ci trzej panowie z trybunału odegrali w procesie Salvata, zaczęły się dopytywać o szczegóły odnoszące się do wczorajszej egzekucyi, ciekawe o ile dzienniki zgodne były z prawdą. Amadieu, który z urzędu był obecny przy ścięciu Salvata, odpowiadał ochoczo na pytania strojnych dam, szczęśliwy, że ma sposobność popisywania się i błyszczenia pomiędzy niemi. Twierdził, że należy wyplenić tworzącą się legendę o bohaterskiej odwadze, z jaką Salvat wczoraj umarł. Jako naoczny świadek przeczy temu stanowczo, zbrodniarz był tchórzem, trzymała go na nogach duma a nie odwaga, blady był, trząsł się z przerażenia i stracił przytomność, a może nawet umarł ze strachu, wpierw nim mu głowę położono pod topór.
— Tak! prawda! zawołał Duthil. Byłem tam, więc mogę śmiało potwierdzić słowa pana sędziego!
Massot oburzył się, jakkolwiek był przekonany, iż wszystko mu jest obojętne. Potrząsnął więc za ramię Duthila, mówiąc:
— Źle widziałeś, mój kochany, a raczej nic nie widziałeś, bo wiem gdzie byłeś. Ale ja ci ręczę, że Salvat umarł odważnie i był przytomny do ostatniej chwili. Po co szerzyć oszczerstwa o tym nieszczęśliwym?... po co znęcać się nad nim nawet po śmierci?...
Lecz słów dziennikarza nie słuchano, gdyż wszystkim było przyjemnie powtarzać i wierzyć, że Salvat był tchórzem w całem znaczeniu tego wyrazu. Puszczaniem takiej pogłoski składano nowy hołd u stóp Monferranda, wiedząc, że tym sposobem można mu się przypodobać. Słuchał pobłażliwie, uśmiechając się z prostodusznością, z miną poczciwego, dobrego człowieka, który dopuścił się wymiaru surowej kary, zmuszony naglącemi okolicznościami i jedynie z konieczności. Był niezwykle uprzejmy w rozmowie z panami z trybunału, chcąc im od siebie podziękować, iż tak dzielnie się wywiązali z przykrego obowiązku. Wszak dzięki wydanemu przez nich wyrokowi, pozyskał w izbie olbrzymią większość głosów, przeprowadzając z nienacka jeden z drażliwych wniosków. Ugruntował nim swoją przewagę i mógł teraz powiedzieć, że ład i spokój panują we Francyi, gdyż wszystko przez czas jakiś dziać się będzie podług jego tylko woli. Wtem zbliżył się do niego Vignon, który chciał, by widziano, że nie ma urazy do swego politycznego zwycięzcy. Monferrand zatrzymał go przy sobie, serdecznie witając, skarbiąc sobie łaski tego, zawsze niebezpiecznego na przyszłość, współzawodnika, który, obdarzony niepospolitą inteligencyą, oraz sprytem i taktem, prędzej czy później wypłynie, aby dotrzeć do pierwszorzędnego stanowiska. Rozmawiali z sobą, gdy ktoś ze wspólnych znajomych przyniósł im wiadomość, że stan zdrowia Barrouxa nagle się pogorszył i doktorzy zwątpili o uratowaniu go. Obadwaj zaczęli ubolewać. Biedny Barroux! od dnia pamiętnego posiedzenia izby, gdy ministeryum jego obalono, ciężko zaniemógł i już nie odzyskał zdrowia, konając powoli z bólu pod ciężarem niesłusznego oskarżenia. Uczciwy i szlachetny życie swe całe poświęcił dobru Republiki, ugiął się więc pod obelgą zarzutu kradzieży i przekupstwa. Po cóż się przyznał? — powtarzał Monferrand. — Publiczność takich rzeczy nie jest w stanie zrozumieć i usprawiedliwić.
Duvillard, porzucając rolę ojca, odłączył się od rodzinnego kółka, przyjmującego w dalszym ciągu życzenia przyjaciół i stanął obok Monferrand, podnosząc swą obecnością tryumf ministra. Nie byłże on władcą najwyższym i najpotężniejszym?... Pieniądz dawał mu stanowisko wyjątkowe, trwałe i niewzruszone, podczas, gdy władza dzierżona przez ministrów była przemijająca, przechodziła z rąk do rąk wraz z teką. Dziś panował Monferrand, jutro panować będzie Vignon, i oto obadwaj ci ludzie cisną się do stóp jego, wiedząc, że ich władza o tyle może mieć znaczenia, o ile on wesprzeć ją zechce siłą posiadanych milionów. Jedynym rzeczywistym tryumfatorem był on i nic ostać się nie może jego woli. Dziś za cenę pięciu milionów kupił swej córce męża o arystokratycznym tytule i nazwisku, i kupić może co zechce, jest królem wszechwładnym, panem i kierownikiem publicznego bogactwa, przedstawicielem i wcieleniem potęgi, oraz znaczenia burżuazyi, będącej czołem narodu. I niczego się nie lęka, nawet bomb rzucanych przez głodomorów, którym nie rzuci okruchów ze swego stołu, by się o więcej dopominać nie poczęli.
Duvillard czuł się dziś w pełni swej potęgi. Sprawa afrykańskich kolei żelaznych była już pogrzebana, za pomocą wysadzonej umiejętnie komisyi. Wszyscy oskarżeni o przekupstwo odetchnęli swobodnie, śmiejąc się radośnie po przebytym strachu a tryumfując wraz z baronem pełnymi byli otuchy na przyszłość. Żelazna pięść Monferranda zbawiła ich, więc pełni wdzięczności wierzyli w dobroczynną jej skuteczność, egzaltując sławę ministra. Nawet Sagnier stracił obecnie dawną doniosłość, wydrukowany przez niego dziś rano artykuł w „Głosie ludu“ przyjęto obojętnie, wzruszając pogardliwie ramionami. Publiczność, przesycona skandalami odwracała z obrzydzeniem od tego wiecznie lejącego się potoku brudów i zgnilizny. Zjawiła się natomiast nowa gorączką. Mówiono z zachwytem o spodziewanej finansowej operacyi barona, o wypuszczeniu wkrótce złotodajnych papierów kolei żelaznej przez Saharę, o setkach milionów franków jakie się poruszą, by spaść błogosławioną manną na cały kraj a zwłaszcza na ludzi dobrej woli, wierzących w przyszłość przygotowanego interesu.
Podczas, gdy Duvillard wiódł przyjacielską rozmowę z ministrem Monferrand, przyłączył się do nich Dauvergue, minister oświaty i sztuk pięknych. Massot, odszukawszy swego naczelnego redaktora Fonsègne’a, rzekł do niego półgłosem:
— Duthil zapewnił mnie, że wszystko już mają gotowe i temi dniami przedstawią w izbie projekt kolei przez Saharę. Są pewni, że sprawa weźmie obrót pomyślny.
Fonsègne potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Nie przypuszczam, by tak było... nie będą śmieli... to byłoby zawcześnie... odłożą to na później...
Jednakże zamyślił się głęboko. Fonsègne był jeszcze pod wrażeniem niedawno przebytego strachu z powodu afrykańskich kolei żelaznych. Wyrzucał sobie, że postąpił wówczas nieoględnie i postanawiał być ostrożniejszym przy zdarzonej w przyszłości okazyi. Lecz teraz lękał się być zanadto ostrożnym. Byle się nie opóźnić z przyklaśnięciem! Trzeba tę rzecz zbadać, trzeba się stać nieodzownie koniecznym, i drzeć łyka, nie pomijając żadnej ku temu okazyi.
Stanąwszy na boku, patrzał na Duvillarda rozmawiającego z dwoma ministrami, podczas, gdy Chaigneux pilnie pracował wśród osób zebranych w zakrystyi, chcąc zapewnić jak najokazalszy tryumf Sylwii. Stał się wymowny, korzył się przed jej pięknością, podniecał ciekawość dobranemi półsłówkami, zapowiadał olbrzymie powodzenie, jakie ją dziś spotka. Zbliżywszy się do ministra oświaty i sztuk pięknych, zgiął się przed nim we dwoje, mówiąc;
— Drogi panie ministrze, mam do pana wielką prośbę w imieniu najpiękniejszej z naszych paryżanek, która gotowa się rozchorować z rozpaczy, jeżeli nie zechcesz być świadkiem dzisiejszego jej zwycięztwa.
Dauvergue przysłuchiwał się tym słowom z widocznem zadowoleniem, zabawiony i jeszcze nie oswojony ze swą rolą ministra. Jakkolwiek nie był przygotowany do piastowania tego urzędu i nie znał, chociażby pobieżnie, organizacji uniwersyteckiej, ogólnie się podobał i szybko zyskał powodzenie. Był rodem z Dijon, lecz życie całe spędził w Paryżu i wiedział, czem zdobywa się popularność. Wydawał świetne przyjęcia, w czem dopomagała mu śliczna, młoda jego żona, i mienił się wielbicielem pisarzy i artystów. Pierwszym jego czynem było zaangażowanie Sylwii do teatru Komedyi francuzkiej, może byłoby to zgubiło każdego innego ministra, lecz ze strony przystojnego, światowego, bogatego pana Dauvergue, uznano ten szczególniejszy wybór na właściwy a nawet trafny. Sylwia, występująca na pierwszorzędnej scenie francuzkiej! Było w tem coś niespodziewanego i zabawnego, więc wszyscy byli zadowoleni.
Gdy Dauvergue zrozumiał, że Chaigneux prosi go wprost tylko o pokazanie się w loży ministeryum w teatrze Komedyi francuzkiej, rzekł z tem większą uprzejmością:
— Będę... upewniam cię, kochany panie deputowany, że będę dziś wieczorem w teatrze. Gdy się proteguje tak śliczną osobę, jak Sylwia, nie opuszcza się jej w chwili najważniejszej!
Monferrand, słysząc to, odwrócił się w stronę Chaigneuxa, mówiąc:
— Powiedz jej pan, że i ja się stawię... zatem zamiast jednego przyjaciela więcej, będzie miała dwóch...
Duvillard uszczęśliwiony, spojrzał na ministrów wzrokiem dziękczynnym i ukłonił się, jakby na znak, że zaciąga wobec nich wielki dług wdzięczności za łaskę, jaką mu wyświadczają.
Chaigneux, złożywszy ministrom żarliwe podziękowania, odszedł, a spostrzegłszy Fonsègne’a uprowadził go na stronę, mówiąc gorączkowo:
— Drogi kolego, trzeba koniecznie, aby sprawa była załatwiona. Uważam to za rzecz najwyższej doniosłości.
— Co takiego?... — spytał Fonsègne’a ze zdziwieniem.
— Jakto?... nie domyślasz się, że mówię o artykule Massota... podobno nie chcesz go przepuścić?
Naczelny redaktor „Globu“ rzekł stanowczo, że artykuł ów nie może być przez niego drukowany. „Glob“ jest dziennikiem poważnym i szanowanym, ma wyrobioną opinię moralności i surowości poglądów, zatem nie może umieszczać w swych szpaltach pochwał jakiejś dziewczyny, która jest tylko ładną dziewczyną. Byłoby to potwornem, wprost przeciwnem zasadom stałych czytelników „Globu“. Uśmiechnąwszy się, dodał, że osobiście nic nie ma przeciwko pięknej Sylwii, i gdyby jej przyszła ochota pokazać się gołą na scenie, chętnieby poszedł rozerwać oczy tym widokiem. Lecz „Glob“ to co innego, jest on świętością, którą należy uszanować.
Chaigneux był zrozpaczony, zbolały, nie przestawał jednak nalegać.
— Drogi kolego, zrób to dla mnie, błagam cię, zrób wyjątek, zrób mi ustępstwo! Jeżeli artykuł nie przejdzie, Duvillard pomyśli, że to z mojej winy. A wiesz, jak bardzo jego potrzebuję, ślub mojej córki został odłożony; doprawdy, głowę tracę, gdy o tem pomyślę!
Widząc, że Fonsègne obojętnie słucha osobistych jego utyskiwań, dodał:
— Dla siebie samego powinieneś zrobić to małe ustępstwo.. Bo Duvillard czytał ów artykuł, a znając jego treść, tembardziej pragnie go odczytać powtórnie w twoim dzienniku. Wierzaj mi, że nie powinieneś odmawiać tej przyjemności baronowi, gotów z tobą zerwać z tego powodu!
Fonsègne namyślał się przez chwilę, milcząc, widocznie się wahał. Zapewne przypomniał sobie o nowym projekcie Duvillarda przeprowadzenia linii kolei żelaznej przez Saharę, która ma poruszyć setki milionów franków. Nie w porę byłoby narażać się temu człowiekowi, napewnoby się zemścił i pominął go przy rozdzielaniu darów wiernym przyjaciołom. Wszakże Fonsègne zdecydował, że należy być ostrożnym, a w tym celu zająć stanowisko wyczekujące. Poważnie i zimno spojrzawszy na Chaigneuxa, rzekł:
— Nie mogę! stanowczo nie mogę! jest to kwestya sumienia.
Życzenia państwu młodym składano w dalszym ciągu, cały Paryż zdawał się przed nimi defilować, wciąż zamieniano te same słowa, te same rozczulone uśmiechy i uściski dłoni. Państwo młodzi, wraz ze swemi rodzinami, przyparci teraz do ścian zakrystyi, stali, nie mogąc dalej postępować i siląc się na zachowanie uszczęśliwionego wyrazu twarzy, pomimo zmęczenia, wynikłego z przedłużającej się ceremonii. Coraz goręcej było i duszniej a tumany drobnego kurzu unosiły się w powietrzu, jakby po przejściu pędzonego stada.
Księżna Rozamunda de Harn nadbiegła, zapóźniwszy się niewiadomo gdzie i dlaczego, rzuciła się natychmiast na szyję Kamilli, ucałowała nawet Ewę, a dłoń Gerarda zatrzymała w obu swych rękach, składając życzenia wybuchem egzaltowanej czułości. Spostrzegłszy Hyacynta, odprowadziła go w kąt zakrystyi, mówiąc:
— Mam do ciebie prośbę, mój drogi, musisz to dla mnie zrobić.
Hyacynt był dziś milczący. Dzień małżeństwa siostry uważał za uciążliwą chwilę do przebycia. Zdaniem jego, ceremonia zaślubin była czemś poniżającem, pospolitem, wstrętnem. Jeszcze jedna, jeszcze jeden, którzy się poddają plugawym wymaganiom natury, przyczyniając się do przedłużenia bytu ludzi na ziemi i utrwalania praw odrażającej niedorzeczności. Postanowił więc zamknąć się w milczeniu, by swojem zachowaniem zaznaczyć głębokość tego protestu.
Spojrzał na Rozamundę z przerażeniem, gdyż czuł się szczęśliwym, zerwawszy z nią swój stosunek, a teraz chwyciła go obawa, że może przyszła jej fantazya odnowienia z nim miłosnych doświadczeń. Zdecydował się więc poraz pierwszy dziś otworzyć usta:
— Żądaj, czego chcesz, ale tylko w imię koleżeńskich stosunków...
Roześmiała się zabawiona i uspokoiła go, mówiąc że pragnie dziś wieczorem być w teatrze, by widzieć Sylwię, którą kocha i wielbi do ubóstwienia. Umrze więc, jeżeli nie zobaczy jej dziś na scenie, a dotąd nie ma zapewnionego miejsca, w sali, prosi go zatem, by wymógł na ojcu zaproszenie jej do loży, gdyż wie, że mają w niej jeszcze jedno miejsce nie zajęte.
Uśmiechnął się łaskawie. Zawiązujący się stosunek pomiędzy Sylwią a Rozamundą, uwolni go od tej ostatniej, będzie to symboliczny i wielce estetyczny koniec ich miłości, miejsce jego zajmie Sylwia! Te dwie kobiety będą ucieleśnieniem niepłodnej miłości, a w imię piękna był zwolennikiem jednopłciowego małżeństwa, wyzwolonego z poniżających funkcyi, narzuconych przez naturę.
— Z chęcią... z przyjemnością załatwię twoje polecenie, zaraz powiem o tem ojcu i możesz liczyć na miejsce w jego loży.
Wreszcie mniej już teraz napływało gości do zakrystyi, więc państwo młodzi i towarzyszące im dwie rodziny, podążyli do wyjścia, przeciskając się wśród tłumu, wyczekującego na nich w kościele, by raz jeszcze ich zobaczyć i nic nie stracić z widowiska, jakie tu przyszli oglądać.
Gerard i Kamilla zaraz po śniadaniu mieli odjechać do dóbr, które Duvillard posiadał w departamencie Eure. Śniadanie było przygotowane o parę kroków od kościoła św. Magdaleny w królewskim pałacu barona przy ulicy Godot-de-Mauroy. Sala jadalna na pierwszem piętrze była zamieniona w rodzaj bufetu, zastawionego z zadziwiającym przepychem i obfitością. Wielki salon czerwony, mały salonik niebiesko srebrny, oraz całe szeregi innych komnat umeblowanych zbytkownie pełne były gości. Jakkolwiek było zapowiedziane, że przyjęcie będzie tylko dla najbliższych krewnych i przyjaciół, zebrało się przeszło trzysta osób. Monferrand i Dauvergue wymówili się od przyjścia nawałem pilnych do załatwienia spraw publicznych. Lecz dziennikarze, deputowani nadpłynęli falą z zakrystyi do pałacu, pragnąc pochlebstwem przypodobać się potężnemu gospodarzowi domu, by nie zapomniał o nich, gdy zamierzy nowy połów, mający ich wszystkich wzbogacić. Zachowywali się swobodnie a nawet zaborczo, jak ludzie przywykli do czatowania na łupy. Garstka przyjaciół hrabiny de Quinsac czuła się tu nie u siebie i zebrała się dokoła matki Gerarda, którą generał de Bozonnet i markiz de Morigny usadzili na kanapie w wielkiej sali czerwonej.
Ewa, upadając ze znużenia, wyczerpana z sił, zajęła miejsce w saloniku srebrno-niebieskim, zamienionym w rodzaj olbrzymiego bukietu róż, tyle w nim kwitło kwiatów. Siłą woli trzymała się wyprostowana, postanawiając uśmiechać się, chociażby ziemia pod nią miała się zapaść, a pomimo szarpiących wzruszeń i cierpienia, była piękną i czarowała wdziękiem każdego, kto się do niej zbliżył. Niespodziewanie nadciągnęła jej pomoc. Monsignor Martha, który raczył zaszczycić przyjęcie swoją obecnością, usiadł w fotelu tuż przy niej i zaczął z nią rozmowę ze zwykłą świątobliwą uprzejmością. Musiał on dokładnie zdawać sobie sprawę z okropnego dramatu, rozdzierającego serce tej uśmiechniętej kobiety, był więc dla niej z ojcowską tkliwością i pobłażliwością. Pocieszał ją i dodawał otuchy, ona zaś uskarżała się, jak znękana żalem wdowa, pragnąca odtąd żyć zdala od świata, z myślą zwróconą wyłącznie do Boga, który jeden jej tylko pozostał. Monsignor, chcąc odwrócić jej uwagę od goryczy dnia dzisiejszego, wspomniał o założonej przez nią instytucji przytułku dla inwalidów pracy. Ewa oświadczyła, że teraz postanawia z całą gorliwością poświęcić się roli prezydentki, w czem dotąd wyręczała się innemi.
— Wielebny ojcze, pozwól, że cię poproszę o radę... Potrzebuję mieć kogoś do pomocy, więc zamierzam wziąć, jako sekretarza, znajomego nam młodego księdza, którego niezmiernie cenię i uwielbiam za niezrównaną dobroczynność i pobożność! Zapewne domyślasz się, mój ojcze, że tym świętym kapłanem jest ksiądz Piotr Fromont...
Twarz monsignora nagle spoważniała, był zakłopotany i szukał zręcznego sposobu zawiadomienia Ewy a zmianie zaszłej w życiu Piotra, gdy księżna de Harn, przechodząc w pobliżu i usłyszawszy ostatnie słowa baronowej, roześmiała się i zatrzymawszy Duthila, który szedł z nią pod rękę, zawołała:
— Droga pani nie wie o ostatniej przemianie księdza Piotra Fromont? Spotykam go w cywilnem ubraniu, a nie dalej jak onegdaj widzieliśmy go na bicyklu w towarzystwie jakiejś dziewczyny... Duthil może to potwierdzić, gdyż widział to wraz ze mną.
Duthil ukłonił się z uśmiechem, potwierdzając słowa Rozamundy, a Ewa, przerażona tak niespodziewaną wiadomością, złożyła ręce, mówiąc:
— Czy być może? ależ on tyle miał wiary, miłości chrześcijańskiej i zapału apostolskiego!
Monsignor uznał za potrzebne odezwać się.
— Tak, tak... Kościół bywa często nawiedzany przykremi ciosami... Takie wykolejenie się księdza jest jednem z najcięższych smutków dla nas, na to patrzących. Gdy się dowiedziałem o szalonym czynie osoby, o której mówimy; napisałem do niego list, lecz pozostał bez odpowiedzi. Pragnąłem zapobiedz okropności tego skandalu, lecz ani ja, ani w arcybiskupstwie, nie mogli złemu zaradzić... Są siły, które trudno nam zwyciężyć... Trzeba więc, aby pani kogoś innego wybrała..
Lecz Ewa prawie nie słyszała słów monsignora. Wpatrzyła się się w Rozamundę i Duthila, pragnąc a w tej chwili nie mogąc zadać im mnóstwa pytań. Milczała, starając się odgadnąć, jaką mogła być owa dziewczyna, która uwiodła tak świętego księdza. Zapewne jakaś bezwstydnica, jedna z tych istot żyjących w wyuzdanych obyczajach, w rozpuście sprzedajnego swego ciała. Postępek Piotra wydał jej się zbrodnią i uczuła, jakby sroższe jeszcze rozgoryczenie własnych swoich nieszczęść.
Osunąwszy się w tył fotelu i powiódłszy od niechcenia wzrokiem po przepychu, jaki ją otaczał, po ludziach, którzy się tu zbiegli w nadziei złotej manny spaść na nich mającej, szepnęła, nie domyślając się całej doniosłości prawdy i znaczenia słów swoich:
— Ach, wszystko jest tylko zepsuciem i na nikogo liczyć nie należy!
W tej chwili właśnie Kamilla znajdowała się w swoim pokoju i kończyła przebierać się w suknię podróżną, mając niezwłocznie jechać z Gerardem na dworzec kolei żelaznej. Do panieńskiego pokoju wszedł jej brat, Hyacynt.
— Jesteś, mój mały... bardzo to uprzejmie z twojej strony... Pocałuj mnie na pożegnanie.. bo zaraz ztąd uciekam... ach, uciekam uszczęśliwiona!
Pocałował ją i rzekł z powagą:
— Wiesz, myślałem, że masz silniejszą głowę. Razi mnie twoja dzisiejsza wesołość, i z obrzydzeniem patrzę na twoją uciechę...
Spojrzała na niego pogardliwie i z politowaniem ruszyła ramionami. On zaś mówił dalej:
— Twojego Gerarda, którego pożerasz oczyma, nie utrzymasz przy sobie... Ona ci go odbierze, przy lada okazyi...
Kamilla zbladła a oczy jej zabłysły gniewem. Zacisnąwszy pięści, zbliżyła się do brata:
— Doprawdy! Ty twierdzisz, że ona mi go odbierze!
Oboje mówili w ten sposób o swojej matce.
— Otóż mylisz się, mój kochany, bo zabiłabym ją pierwej! słyszysz?... O, nie radzę jej wtrącać się do spraw moich... niech się powstrzyma od rozpustnych swoich zamiarów, ponieważ męża wzięłam dla siebie... tylko dla siebie i potrafię go upilnować. A ty, mój drogi, zaprzestań mnie dręczyć swojemi żarcikami... Znam cię lepiej, aniżeli przypuszczasz... jesteś głupcem i sprośnym niedołęgą...
Hyacynt cofnął się, jakby przed zbliżającą się żmiją, a lękając się jadowitego jej ukąszenia, wyszedł z pokoju, nie rzekłszy już ani słowa.
Podczas gdy ciżba pozostających jeszcze gości raczyła się przy wspaniale zastawionym bufecie w sali jadalnej, państwo młodzi zaczęli się żegnać z rodziną. Generał de Bozonnet, znalazłszy grupę powolnych słuchaczów, wypowiadał przed nimi swe rozpaczliwe obawy z powodu prawa obowiązkowej dla wszystkich służby wojskowej, i ledwie że go oderwał od tego tematu markiz de Morigny, wyszukawszy go wśród tłumu nieznajomych osób, by sprowadzić do salonu, w którym odbywało się teraz uroczyste pożegnanie. Hrabina de Quinsac pocałowała swojego syna i swoją synowę, a ręce tak silnie jej drżały, że markiz de Morigny w przyjaznej troskliwości podał jej ramię w obawie, by nie padła z nadmiaru wzruszenia. Hyacynt wybiegł w poszukiwaniu ojca, którego nigdzie nie mógł znaleźć, wreszcie odkrył go w odległym saloniku we framudze okna, gdzie zapalczywie gromił struchlałego ze strachu deputowanego Chaigneux, jemu przypisując winę, że w dzisiejszym numerze „Globu“ Fonségne nie wydrukował artykułu Massota, napisanego o Sylwii. Wściekły z gniewu Duvillard drwił ze skrupułów sumienia naczelnego redaktora „Globu“. W rzeczywistości zaś lękał się bardzo tego, że Fonségne uporem swoim może wywołać niezadowolenie Sylwii która gotowa się zemścić i zamknąć drzwi, sypialni, mającej dziś otworzyć się przed nim. Obawa podobnej kary miotała truchlejącem sercem barona, gdy nadszedł poszukujący go Hyacynt. Natychmiast wypogodził twarz i pobiegł pożegnać córkę pocałunkiem, złożonym na czole, zięciowi zaś, ściskając dłonie, życzył szczęśliwej podróży i przyjemnego pobytu na wsi. Teraz z kolei Ewa żegnała państwa młodych. Monsignor Martha stał przy niej, krzepiąc jej siły pogodą swego uśmiechu. Ewa wytrwała z rozczulającą odwagą w trudnej swej roli. Piękna jej twarz przybrała wyraz macierzyński, a nawet wesoły. Podała rękę Gerardowi i nie zważając na jego zakłopotanie, zatrzymała jego dłoń przez chwilę i z bohaterskiem zrzeczeniem się, z wielką dobrocią rzekła:
— Do widzenia, Gerardzie! Bądź zdrów i bądź szczęśliwy!
Odwróciwszy się w stronę córki, pocałowała ją w obadwa policzki, podczas gdy monsignor patrzał na nie z ojcowskiem rozczuleniem.
— Do widzenia, moja córko.
— Do widzenia, mamo.
Głosy obudwóch kobiet drżały, spojrzenia ich skrzyżowały się z odblaskiem mieczy, a pod zamienionym pocałunkiem odczuły zgrzyt zębów, chcących kąsać. Kamilla z nienawiścią patrzała na piękność matki, na tę urodę, której ani lata, ani łzy nie zniszczyły dotąd. A Ewa zazdrościła córce młodości, którą zdobyć dla siebie zdołała Gerarda, zabierając jej wszystko, co miała najdroższego, ogałacając ją nazawsze z rozkoszy życia, z miłości! Pałały wzajemną ku sobie nienawiścią bez nadziei w możliwość pojednania, czuły, że nawet po śmierci, gdy legną we wspólnym, familijnym grobie, jeszcze i wtedy chęć pomsty unosić się będzie nad niemi!
Wieczorem, baronowa Duvillard oświadczyła, że czując się zmęczoną, nie może jechać do teatru na przedstawienie Polieukta. Położywszy się wcześnie, ukryła twarz w poduszkę i przez noc całą zalewała się łzami. Zatem w loży państwa Duvillard w teatrze Komedyi francuzkiej znaleźli się tylko baron, Hyacynt, Duthil i księżna Rozamunda de Harn.
O godzinie dziewiątej sala już była przepełniona publicznością, tą specyalną publicznością, zbiegającą się na wszystkie wyjątkowo uroczyste przedstawienia w pierwszorzędnych teatrach paryzkich. Ten sam „tout Paris“, który asystował dziś w kościele Św. Magdaleny podczas ceremonii ślubnej, zebrał się teraz w sali teatralnej z tą samą gorączkową ciekawością i żądzą zobaczenia czegoś niespodziewanego, nadzwyczajnego. Te same twarze kobiet, witających się temi samemi uśmiechami, zamieniały z sobą dyskretne oznaki porozumienia, ci sami mężczyźni, rozumiejący swe półsłówka, wiedli z sobą dalszy ciąg rozpoczętej rano rozmowy. Wszyscy i wszystkie stawili się ochoczo w strojach balowych, z obnażonemi ramionami, z kwiatami w butonierkach, z żądzą zabawienia się i użycia wrażeń przy nadarzającej się wyjątkowej sposobności. Fonsègne zasiadł w loży „Globu“ w towarzystwie zaproszonych przyjaciół, Massot stał przed zwykle zajmowanem przez siebie krzesłem na parterze, również jak sędzia śledczy Amadieu, zapalony miłośnik teatru Komedyi Francuzkiej, a niedaleko niego można była widzieć generała de Bozonnet, oraz kilka najwyższych figur z pałacu sprawiedliwości. Lecz szczególniejszą uwagę zwracał Sagnier, z powodu swego skandalicznego i okolicznościowego artykułu, jaki wydrukował dziś rano na pierwszej stronicy „Głosu ludu“; otyły, apoplektyczny, twarz miał czerwoną i obrzękłą, a rozglądał się po sali, jakby dla połowu ofiar, na jakie rzucić się ma niebawem. Chaigneaux zatrzymał dla siebie skromne miejsce na dodatkowym stołku, ale tymczasem rozbijał się po korytarzach, niecąc zapał wśród przybywających osób, szeptanemi na ucho wiadomościami. Gdy w wielkiej loży pierwszego piętra naprzeciwko loży barona Duvillard, ukazał się Monferrand, a za nim Dauvergue, zauważono ich natychmiast i cała sala uśmiechnęła się znacząco, wszyscy bowiem dobrze wiedzieli, że przeważnie tym dwóm ministrom debiutantka zawdzięcza swój występ na scenie teatru Komedyi Francuzkiej.
Jeszcze wczoraj, a nawet dzisiaj prasa niechętnie szemrała, zapowiadając obecne przedstawienie. Sagnier ze zwykłą brutalnością wręcz twierdził, że zaangażowanie Sylwii, znanej całemu miastu prostytutki, było publicznym skandalem, a wyznaczenie jej roli Pauliny było pośmiewiskiem i obrazą moralności. Sylwia, pragnąca się ukazać na scenie w postaci jednej z najszlachetniejszych bohaterek, od dawna wywoływała niechętne przycinki dziennikarzy, uważających tę fantazyę ładnej dziewczyny za nieuzasadnioną i wprost oburzającą. Lecz sprawa ciągnęła się już od sześciu miesięcy, więc Paryż do niej przywykł, a dziś zbiegł się cały w nadziei zabawienia się i śmiechu. Jeszcze przed odsłonięciem kurtyny bawiono się wybornie i złośliwość ustępowała miejsca wesołości. Każdy był gotów bić brawo, byle dalej podtrzymać przyjemny nastrój, unoszący się w powietrzu pragnącej się bawić sali.
Zjawienie się Sylwii na scenie wywarło nadspodziewane wrażenie. W pierwszym akcie skromnie i wdzięcznie udrapowana, zadziwiła salę czystością owalu swej dziewiczej twarzy, niewinnością ust, oczyma niewypowiedzianej szczerości. Sposób, w jaki pojęła rolę, zrazu wywołał zdumienie, a następnie zachwycił i ujął wszystkich. Stworzyła ona z Pauliny postać mistyczną, uniesioną w nadziemskich marzeniach, rodzaj świętej z kościelnego mitrażu. Było to niezgodne z prawdą, z rozsądkiem, lecz tem większy sprawiło efekt, pociągając nowością, a zarazem panującą modą oraz kontrastem pomiędzy tą dziewiczą lilią, a rzeczywistą Sylwią znaną z krańcowego zepsucia. Powodzenie wzrastało z każdym aktem, a gdy pod koniec odezwało się lekkie gwizdnięcie, które przypisano apoplektycznemu Sagnier, zagrzmiały tak silne oklaski, że zwycięztwo debiutantki stało się tryumfem. W dziennikach czytano następnie, że Monferrand i Dauvergue pierwsi dawali sygnał do bicia oklasków, a wtórowała im cała sala. Tak więc cały Paryż klaskał ochoczo, płacąc z wdzięcznością za nadspodziewaną przyjemność, a może także po części przez ironię, po części zaś dla milionów barona Duvillard i dla żelaznej pięści ministeryum Sylwii, z którego żartowano podczas antraktów.
Do loży barona tłoczono się, rozpychano, każdy chciał być przez niego widziany, każdy chciał wypowiedzieć mu swój zachwyt i nieledwie, że wdzięczność.
Wtem Duthil, wróciwszy do loży, rzekł:
— Wie pan, ów sławny krytyk, którego sprowadziłem na pamiętną kolacyę, wścieka się ze złości! Rozprawia bez końca, że Sylwia źle zrozumiała rolę, bo Paulina jest prostą dziewczyną średniego stanu i dopiero pod koniec, wzruszona cudem, wpada w natchnioną egzaltacyę... zatem robić z niej świętą zaraz od pierwszego aktu jest niewłaściwie, zabijająco dla ostatecznego wrażenia.
— I owszem... niechaj się nasz krytyk złości! zawołał Duvillard rozpromieniony. Będą tem dłużej rozpisywali się jutro w dziennikach. Ale bardziej niż kiedykolwiek chcę, aby artykuł Massota był wydrukowany w jutrzejszym numerze „Globu“.
Urzeczywistnienie tego życzenia napotykało nieprzeparte trudności. Chaigneux, który wracał z loży Fonségne’a przyniósł ztamtąd złe wiadomości, bo Fonségne opierał się pomimo odniesionego przez Sylwię zwycięztwa, i drwił z aktorki, nazywając ją idyotką, nie rozumiejącą założenia poety. Baron nachmurzył się i rzekł:
— Idź raz jeszcze do Fonségne’a i powiedz mu, że chcę, aby wydrukował artykuł Massota, bo w przeciwnym razie nigdy mu tego nie zapomnę!
Rozamunda, wstawszy z miejsca, kręciła się w głębi obszernej loży, wypowiadając swój najwyższy zachwyt, a ująwszy ramię Hyacynta, zaczęła prosić:
— Mój drogi, zaprowadź mnie do Sylwii... nie mogę dłużej wytrzymać... chcę ją zaraz zobaczyć... chcę ją uściskać... muszę ją zaraz widzieć...
— Wszyscy do niej pójdziemy — zawołał Duvillard, usłyszawszy prośbę księżnej.
Korytarze były przepełnione publicznością, tłoczono się aż na scenę. Doszli wreszcie do loży Sylwii, lecz zastali drzwi zamknięte. Baron zapukał, a garderobiana, wysunąwszy głowę, oświadczyła, że wejść nie można, bo pani się przebiera, zatem niechaj panowie zechcą poczekać.
— O, ja jestem kobietą, więc mogę wejść — rzekła Rozamunda, wsuwając się do loży. — Hyacyncie, chodź ze mną, twoja obecność zawsze jest dozwolona.
Sylwia stała prawie naga, bo dopiero co kazała, by jej wytarto ciało z powodu gorąca. W porywie uniesienia Rozamunda rzuciła się na nią, okrywając ją pocałunkami. Rozmawiały z sobą szeptem, prawie usta w usta, splecione uściskiem w dusznem powietrzu niewielkiej loży, jaskrawo oświetlonej gazem, wonnej zapachem kwiatów, zapełniających wszystkie kąty. Z dolatujących słów miłośnie szeptanych, Hyacynt zrozumiał, że umawiają się, by módz się spotkać po skończonem przedstawieniu, wreszcie Sylwia głośno zaprosiła Rozamundę do siebie na filiżankę herbaty. Uśmiechnął się i rzekł do ubierającej się aktorki:
— Twój powóz zapewne czeka na ciebie na rogu ulicy Monpensier?.. Zatem odprowadzę tam księżnę i pojedziecie razem... tak będzie najpraktyczniej i najprzyjemniej...
— Milutkie z ciebie stworzonko! — zawołała ucieszona Rozamunda. Więc liczę na ciebie... odprowadzisz mnie do powozu naszej drogiej Sylwii!
Wreszcie otworzono drzwi i weszli mężczyźni, składając gorące powinszowania. Lecz antrakt już mijał, zaraz miał się rozpocząć akt piąty. Skończył się on tryumfalnie, cała sala trzęsła się od niemilknących oklasków. Zwłaszcza ostatni wiersz roli „Je vois, je sais, je crois, je suis désabusée“, zadeklamowany z przejęciem, wywołał ogólny entuzyazm. Sylwia rzuciła te słowa z twarzą natchnioną świętej męczennicy, unoszącej się w ekstazie ku niebu. Była tylko duszą, przeczystą duszą, wyzwoloną z obsłonek ciała. Publiczność powtórnie przywołała artystów na scenę i Paryż z owacyą witał dzisiejszą debiutantkę, opromienioną chwałą tryumfu, podczas gdy Sagnier, wychodząc ze swej loży, śmiał się, mówiąc, że Sylwia jest również biegłą prostytutką na paryzkim bruku, jak przeczystą dziewicą na scenie pierwszorzędnej.
Natychmiast po skończonem przedstawieniu Duvillard i Duthil poszli po Sylwię, a Hyacynt odprowadził Rozamundę do powozu, czekającego na rogu ulicy Montpensier. Pożegnawszy księżnę, przystanął o kilka kroków na chodniku, zabawiony myślą czekania tu aż do odjazdu obudwóch kobiet. Spostrzegł niedługo ojca, prowadzącego Sylwię. Gdy chciał wsiadać za nią do powozu, zatrzymała go, mówiąc:
— Nie, mój drogi... nie dzisiaj... mam wieczór zajęty z jedną z moich przyjaciółek.
W tejże chwili ukazała się w oknie karety śmiejąca się twarzyczka księżnej Rozamundy de Harn. Duvillard oniemiał, a konie, ruszywszy, uniosły powóz, uwożący dwie przyjaciółki. Patrzał za niemi osłupiałym wzrokiem. Zatem wszystko napróżno! Tyle poniósł trudu, tyle zmógł przeciwności, i jeszcze nie został dopuszczony do łaski!
— Cóż chcesz — tłomaczył Hyacynt stojącemu przy nim Duthilowi — miałem ją wyżej głowy, więc rzuciłem ją w objęcia Sylwii!
Duvillard jeszcze nieprzytomny stał jak wryty na tem samem miejscu, gdy poznał go Chaigneux, ze znużenia wlokący się powoli przez pustą galeryę. Spostrzegłszy barona, nagle nabrał sił i uszczęśliwiony podbiegł ku niemu z oznajmieniem, że Fonsègne namyślił się i przyrzekł wydrukować artykuł Massota w jutrzejszym numerze „Globu“. Na zmianę decyzyi Fonsègne’a wpłynęły zasłyszane przez niego wieści o kolei żelaznej przez Saharę, o której gorączkowo mówiono dziś na korytarzach podczas każdego antraktu.
Hyacynt namówił ojca, by wrócił z nim do domu. Jak starszy i rozsądniejszy kolega pocieszał go i dodawał otuchy, mówiąc, że osobiście uważa kobietę za potworne i nieczyste bydlę, którego strzedz się należy.
— Chodź spać... Jutro rano pójdziesz do niej z wydrukowanym artykułem, może ci to roztworzy drzwi jej sypialni.
W dalszym ciągu opiekując się ojcem, Hyacynt zaproponował, by iść do domu piechotą. Skierowali się więc obadwaj ku Wielkim bulwarom, idąc przez szeroką aleję Opery, o tej godzinie pustą i prawie głuchą. Paląc cygara, szli prawie w milczeniu, podczas gdy nad uśpionym Paryżem unosił się jakby przyciszony wielki jęk jednego z konających światów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.