Paryż (Zola)/Część piąta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wilhelm chciał być obecnym przy egzekucyi Salvata, a Piotr, nie mogąc go od tego odwieść, postanowił mu towarzyszyć. Pozostał więc dziś w pracowni brata, oczekując z nim razem godziny wyjścia. Z czasów, gdy wraz z księdzem Rose zajmował się dobroczynnością w dzielnicy Charonne, zapamiętał, że z domu, w którym mieszkał deputowany Mège, można było widzieć plac wyznaczony do stawiania gilotyny. Ofiarował się więc bratu za przewodnika. Egzekucya miała się odbyć, zgodnie z przepisami prawa zaraz po wschodzie słońca, zatem obecnie, jako w pierwszych dniach maja, przypadała na godzinę wpół do piątej rano. Bracia nie pokładli się, drzemiąc, siedzieli w pracowni, od czasu do czasu wymieniając z sobą kilka słów, a gdy wybiła godzina druga, wysunęli się cicho z uśpionego domu.
Noc była cudownie piękna, cicha i jasna. Na rozległem, czystem niebie księżycowa pełnia świeciła jak srebrna lampa nad uśpionym Paryżem, niewyraźnym w swym ogromie, spokojnie zasłanym przejrzystym zmrokiem sennego oświetlenia. Paryż zdawał się być wywołanem widziadłem zaczarowanego miasta, pogrążonego w śnie głębokim. Nawet najlżejszy szmer ztamtąd nie dolatywał, miasto spało, padłszy ze znużenia. Morze słodyczy i wytchnienia rozlało się w przestrzeni, spowijając, kołysząc miasto aż do wschodu słońca, które miało je znów powołać do pracy, do wysiłku, do życia, połączonego z radością i cierpieniem. Spokój tu był zupełny, — podczas, gdy na przeciwnym krańcu miasta przygotowywano mordercze narzędzie, by ściąć głowę człowiekowi.
Przystanąwszy przed stromemi schodami ulicy Saint-Elenthère, spuszczającej się ku miastu, bracia wpatrzyli się w nocny krajobraz Paryża, uśpionego w drżących mgłach zapomnienia. Księżycowe promienie pieszczotliwie muskały miasto, ległe w rozkoszy spoczynku.
Odwróciwszy się, bracia ujrzeli potężne mury bazyliki Sacré Coeur. Gmach jeszcze pozbawiony kopuły rozsiadł się szeroko. Jasne, księżycowe oświetlenie uwydatniało wygięcia murów, rzucając w załamania czarne cienie a bieląc wypukłości i gzymsy frontonów. Na tle bladego nocnego nieba bazylika odbijała, jak kwiat potworny, żądny królowania nad miastem. Nigdy jeszcze nie wydała się Wilhelmowi tak kolosalną, wyzywającą. Jak forteca dominowała nad Paryżem, grożąc mu nawet, gdy senny spoczywał w dolinie, strzegąc go ze swej wyżyny, przygniatając ciężarem swego panowania.
To wrażenie tak silnie wstrząsnęło naprężonym umysłem Wilhelma, tak go boleśnie raniło w usposobieniu, w jakiem się teraz znajdował, iż nie mógł się powstrzymać od powiedzenia:
— Dobre wybrali miejsce dla swojej fortecy, lecz jak można było zrobić takie głupstwo, by im na to pozwolić! Trudno o większy brak poszanowania zdrowego sensu! Dozwolić, by Paryż był ukoronowany, dominowany świątynią bałwochwalstwa, zbudowaną dla uczczenia absurdu! Co za bezczelny policzek, dany rozsądkowi, pomimo tylu wieków wiedzy, walk i pracy! I właśnie po nad Paryżem, po nad jedynem miastem w świecie, które powinno było ujść takiego napiętnowania na swojem czole. W Lourdes, w Rzymie, byłoby to do wytłomaczenia, ale w Paryżu, na tem polu żniwa ludzkiej inteligencyi, na tem polu tak głęboko zoranem i mającem wydać przyszłość!, jest to rękawica rzucona, wyzwanie do boju i stwierdzenie nadziei powalenia nas i przywrócenia panowania ciemności!
Zazwyczaj Wilhelm odzywał się z pobłażliwością i obojętnością uczonego o wszystkich religiach, uważając je za przejściowe objawy życia społecznego. Czasami przyznawał nawet pewien urok niektórym legendom, lecz osławione wizye Maryi Alacoque irytowały go, wywołując w nim fizyczne obrzydzenie. Wizye Maryi Alacoque dały początek nabożeństwu szczególniejszego rodzaju i ustanowieniu Sacré Coeur. Wilhelm ze wstrętem patrzył na obrazy, przedstawiające przekrojoną i krwią cieknącą pierś Jezusa, z sercem olbrzymiem, które święta ujrzała silnie pulsujące w ranie, a Jezus, włożywszy w nie maleńkie serce kobiece, oddał je nabrzmiałe i gorejące miłością. Co za nizki i odrażający materyalizm, co za jatka rzeźnicza, pełna wnętrzności, krwi i muskułów! Wilhelm bezustannie spotykał się z rycinami, przedstawiającemi tę okropność, bo dokoła bazyliki i w sąsiednich z nią ulicach, pełno było sklepów i kramów, sprzedających jaskrawo kolorowaną pierś z sercem Jezusa. Obrazy te wszelkich rozmiarów, malowane niebiesko, żółto i czerwono, przypominały naiwną anatomię i barbarzyńskie upodobania do krzyczącej pstrokacizny.
Piotr, milcząc, patrzał na bazylikę oblaną białem księżycowem światłem i wynurzającą się z ciemności. Tak, była to olbrzymia forteca, wzniesiona, by trzymać w swej mocy miasto spokojnie teraz śpiące u stóp wzgórza. Ileż on osobiście przecierpiał w tym kościele, gdy przybywał tu dla odprawienia mszy, konając w mękach niewierzącego księdza, skazanego na bezustanne kłamstwo. Pod wrażeniem wywołanych wspomnień, rzekł:
— Oni to nazywają wotum narodowem! Ach, czemuż naród nie odpowiada im dostojniejszem wotum pracy, zdrowia, siły i ostatecznego wyzwolenia serc i umysłów! Lecz ci, którzy wznoszą ten gmach, inaczej, na swój sposób, zadanie narodu chcą rozumieć... Twierdzą, że jeżeli Francya uległa przemocy i została pokonana w nieszczęśliwej wojnie, to przez słuszny gniew i dopuszczenie Boże, na pokutę za grzechy. Zawiniła, więc powinna błagać o przebaczenie. Za co?... za wielką rewolucyę, za stuletnie trwanie w wolności sumienia, za dążność zerwania pęt, nakładanych na jej rozum, za rozsiewanie zgorszenia wolności myśli, wielkości zadań człowieka na ziemi i wiary w wiedzę. Oto są grzechy Francyi! Pokutować powinniśmy za tak ciężkie przewinienia! Odkupimy je, zapominając o prawdach zdobytych, o wiedzy z dniem każdym rozszerzającej swój zakres, o prawach człowieka na ziemi, o domaganiu się sprawiedliwości i wolności dla wszystkich ludzi w imię rzeczywistego braterstwa! Abyśmy dobrze pamiętali, czego oni od nas żądają, wznoszą ten gmach na najwyższem wzgórzu Paryża, by wszyscy mogli go dojrzeć z każdej ulicy i z każdego zaułka. Zbeszcześcili Paryż wstrętną tą zawałą, przyćmiewającą jasną chwałę naszego miasta!
Milcząc, stali jeszcze czas jakiś zapatrzeni na Paryż uśpiony w srebrzystej pościeli, a żegnając wzrokiem nocną panoramę miasta, zaczęli się spuszczać schodami ku wązkim, czarnym ulicom na których było teraz zupełnie pusto.
Aż do bulwarów wewnętrznych nie napotkali nikogo. Lecz tu, o wszelkiej porze roku i o wszelkiej godzinie, życie nie ustawało. Szynki, kawiarnie, sale balowe i koncertowe były już pozamykane, lecz rozpusta i nędza rzucały na ulicę stada ludzkich istot żyjących głównie podczas nocy. Większość z nich nie posiadała mieszkania. Najbiedniejszej kategoryi prostytutki czyhały na zdobycie przygodnego legowiska, włóczędzy zadawalniali się publicznemi ławkami, a opryszki śledzili przechodniów z zamiarem połowu w ich kieszeniach. Niewidzialne, ukryte za dnia w norach szumowiny ludności Paryża, zagarniają dla siebie jego ulice, gdy noc pogrąży je w zmroku. Lecz obok ciżby występnych, jest ciżba nędzarzy, głodomorów, pozbawionych kęsa chleba i kawałka dachu, wałęsających się bezcelowo po pustych ulicach z rozpaczą beznadziejności ratunku. Ach, jakież pomiędzy nimi spotykają się widma krańcowego opuszczenia, cierpienia, przerażenia, jakie z ich ust i piersi wydostają się jęki bolesnego konania!
Bracia szli, milcząc, ulegając jednakowemu wzruszeniu. Wszak szli ku Przedmieściu, na którem obecnie buduje się gilotyna, mająca ściąć głowę jednemu z tych nędzarzy; o wschodzie słońca wyrok, przez sprawiedliwość ludzką wydany, stanie się czynem spełnionym.
Bracia mieli już skręcić z bulwarów na ulicę des Martyrs, gdy, mijając jedną z ławek, Wilhelm wskazał Piotrowi śpiącego starca, którego bose nogi wyłaziły z rozerwanych, wykoszlawionych butów. O parę kroków Piotr również gestem zwrócił mu uwagę na młodą dziewczynę w łachmanach, osuniętą na próg jakiegoś domu i śpiącą z głową wspartą o drzwi, z ustami otwartemi. Nie wymieniając głośno swych spostrzeżeń, czuli, że jednakowa litość opływała im serca na widok takiej okropności nędzy. Od czasu do czasu rozmijali się z agentami policyjnemi, którzy, idąc zwolna po dwóch, budzili śpiących, kazali im wstawać i dalej iść przed siebie, a w razie niesposłuszeństwa zabierali ich do najbliższego cyrkułu. Opór, chwilowe zniecierpliwienie lub zapomnienie, zapędzało nędzarzy do policyjnej izby wspólnej z ujętymi złodziejami i zbrodniarzami.
Wzdłuż ulicy des Martyrs aż do Wielkich Bulwarów bracia napotykali odmienną, niż dotąd ludność nocnego Paryża. Mężczyźni szybko wracali do domów, kobiety publiczne zaczepiały ich, a niektóre biły się pomiędzy sobą, lub były bite przez wyzyskujących je kochanków. Na wielkich Bulwarach inne znów ukazywały się postacie. Wychodzono z klubów; bladzi panowie zapalali cygara, stojąc na progu domów, których okna były ciemne prócz rzęsiście oświetlonego jednego piętra. Jakaś dama w balowej tualecie i wytwornem długiem okryciu, szła powoli w towarzystwie skromniej ubranej towarzyszki. Kilka dorożek wałęsało się po pustej, szerokiej ulicy, wyczekując na możliwych zawsze klientów, inne powozy cicho stały pod drzewami, a stangreci spali, w odrętwieniu oczekując na miejscu od kilku godzin zapóźniającego się właściciela. Sceny podobne prawie niezmiennie powtarzały się wzdłuż Wielkich Bulwarów aż do placu Republiki, odkąd znów zjawiła się uliczna nędza, wzmagając swą ohydę w miarę oddalania się od środka miasta. Bracia ponownie napotykać zaczęli wyrzutków społeczeństwa, biedaków odtrąconych z szeregu ludzi, mogących zaspakajać głód i konieczność spoczynku.
Zapowiedzią zbliżającego się dziennego brzasku byli teraz zamiatacze ulic. Armia ich, zbrojna w miotły, szła w drobnych oddziałach, by uprzątnąć śmieci i oczyścić Paryż przed wschodem jutrzenki, by nie potrzebował się przed nią wstydzić plugawości nieporządku, nagromadzonego przez dzień jeden.
Przebywszy Bulwar Voltaire’a i zbliżając się ku dzielnicom de la Roquette i Charonne, bracia znaleźli się wśród domów, zamieszkiwanych przez ludność roboczą, której często zbywa na chlebie, a życie zawsze płynie wśród nadmiaru znużenia i ciężkiej niedoli. Piotr był tutaj jakby u siebie, bo każdą z tych ciemnych, długich ulic przebiegał niegdyś setki razy z poczciwym księdzem Rose, odwiedzając chorych, roznosząc jałmużny, zbierając porzucone na ziemi niemowlęta, ratując nieszczęsne istoty, staczające się w kałużę rynsztoków. Przypominał sobie ówczesne swoje życie i niezliczone dramaty, jakich bywał świadkiem. Ileż widział tutaj łez, ile słyszał krzyków rozpaczy! niektóre z tych domów pełne były rodzin, konających powolną śmiercią z bezustannego niedostatku. Ach, wszak tutaj, patrząc na to społeczne piekło, utracił nadzieję ratunku mocą jałmużny i uciekł ztąd, zanosząc się od płaczu, bo się przekonał, że miłosierdzie jest bezowocną zabawką bogaczy, ułudą pomocy, bezpotrzebnem odwlekaniem przełomowego kresu, jaki musi odmienić rzeczy aż do gruntu!
Wspomnienia goryczy tu doznanych szarpały sercem Piotra. Przypomniał sobie teraz, że w głębi tego rozpadającego się domu, ksiądz Rose odnalazł człowieka, którego ledwo mógł docucić, bo od kilku dni nie miał nic do włożenia w usta. Tędy znów niósł omdlałą dziewczynkę, którą zastali w pół umarłą przy rozkładającym się trupie matki. A wszak tę samą dziewczynę w kilka lat później spotkał, nieledwie, że na tej samej ulicy, bitą bezlitośnie przez kochanka, który żył, frymarcząc jej nierozwiniętem jeszcze ciałem. Ach, całe zastępy znał takich upośledzonych, a wszak znał zaledwie nieznaczną część bolejącego tego ludu! Czyż można ich wybawić jałmużną?... Piotr przestał wierzyć w zbawienność tego środka, ujrzawszy otchłanie nędzy na paryzkich przedmieściach. Rodzą się tutaj nędzarze, jak rodzą się kaleki, ilość tych ofiar losu zwiększa się z dniem każdym, a wszelki wysiłek ratunku zdaje się tylko rozszerzać granice wzmagającej się niedoli. Jakże tutaj odmienne, ciężkie, duszne powietrze, noc zdaje się być głębszą, a sen towarzyszem śmierci! A wśród cuchnących murów ulic błąka się bezustannie widmo głodu, jęczy widmo nieszczęścia, przybierając coraz to inne formy, niewyraźne, a jednak groźne, pomimo że zanikające w ciemnościach.
W miarę zbliżania się do placu de la Roquette, gdzie ustawiano gilotynę, bracia spotykali coraz większe grupy ludzi, dążących na zapowiedziane widowisko. Gromada tych ciekawych zbiegała się ze wszystkich stron Paryża, pchana gorączką okrucieństwa, nęcona widokiem krwi i śmierci. Tłum wzmagał się, coraz głośniejsze wrzały rozmowy, lecz w domach, wzdłuż biednych, zatęchłych ulic, było wszędzie ciemno; zamieszkująca je ludność robocza spała, położywszy się ze znużenia na nędzne swe barłogi, z których zerwie się o wschodzie słońca, by znów biedz do pracy, zapewniającej marny, zawsze uszczuplany zarobek.
Dotarłszy do placu Voltaire’a, Piotr zrozumiał, że wobec zbitego tłumu nie zdołają się przecisnąć przez ulicę de la Roquette. Wreszcie, zapewne jest ona przecięta wyżej przez agentów policyjnych, nie przepuszczających nikogo bez specyalnego upoważnienia. Skierował się więc z bratem ku ulicy Folie-Regnault, okrążającej więzienia.
Tu, rzeczywiście, było jeszcze zupełnie pusto, a wysokie mury więziennego gmachu, oświetlone skośnemi promieniami zapadającej pełni księżyca zdawały się być stosami zamarłych gruzów i kamieni, nagromadzonych i opuszczonych od lat niepamiętnych. Przeszedłszy tę ciemną i ponurą ulicę znów wpadli w zbiegowisko ruchliwego, jak fale, tłumu, niewyraźnego wśród zmroku. Zaledwie bledsze plamy oznaczały twarze.
Bracia z trudem doszli do rogu ulicy Merlin, do domu gdzie było mieszkanie deputowanego Mège’a. Spostrzegli, że okna do niego należące na czwartem piętrze, były szczelnie zamknięte i zapuszczone żaluzyami, podczas gdy we wszystkich innych otwartych oknach domu roiło się od głów ciekawie wychylonych. Na dole szynk jaśniał płonącym gazem równie jak całe pierwsze piętro z należącemi do niego salami, bawiono się tu wybornie, głośno rozmawiając i pijąc w oczekiwaniu na zbliżającą się godzinę widowiska.
— Mège zamknął się... nie śmiem go budzić, rzekł Piotr.
— Nie, nie można iść do niego — odpowiedział Wilhelm. — Ale wejdźmy tutaj. Na pierwszem piętrze jest balkon... Może ztamtąd coś będzie można dojrzeć.
W salach na pierwszem piętrze wszystkie stoliki były zajęte, a gdy bracia przesunęli się aż do balkonu, i tu zastali mnóstwo publiczności. Zdołali wszakże wcisnąć się za innymi i, stanąwszy w milczeniu, wpatrzyli się wdal, by dostrzedz plac egzekucyi. Pomiędzy małem i wielkiem de la Roquette biegła pod górę ulica, rozszerzona kwadratowym placem, ocienionym czterema klombami jaworów. Domy tam były niskie, drzewa chorobliwe, a wszystko brzydkie, ubogie, nieśmiało przypadłe do ziemi. Plac był zupełnie pusty, okrążony przez policyę, niedozwalającą przystępu tłumowi, cisnącemu się nietylko na chodnikach, ale i na ulicach sąsiednich, zkąd nic nie można było widzieć nawet z domów pięciopiętrowych, bo wszystkie stały we wklęśnięciach, lub poza występującemi murami więzień. Tłum, rozglądający się z chciwością, nic widzieć nie mógł prócz siebie i pleców policyjnych agentów, pomimo to napływał masowo, hucząc, jak wzbierające morze.
Na pogodnem niebie księżycowa pełnia, coraz chyżej opadając, ustąpiła miejsca gwiazdom teraz jaśniej świecącym. Bracia, zawsze milcząc, zaczynali coś dostrzegać na placu pomiędzy więzieniami, zwłaszcza dzięki rozmowom kobiet, obok nich stojących, a które całą noc spędziły na tem balkonie. Była teraz godzina w pół do czwartej, musiano więc już kończyć wznoszenie gilotyny. Przed więzieniem, w pobliżu jednego z klombów jaworowych, był jakiś ruch. Byli to pomocnicy kata, przytwierdzający topór. Jeden z nich nosił tu i owdzie latarnię, a pięciu czy sześciu jego towarzyszy poruszało się, jak cienie. Po za tem, plac był pusty i ciemny, jak otchłań, lecz rozlegający się szmer dowodził, że po za kordonem policyi oblegał go tłum, którego nie można było dojrzeć. Za to szynki w okolicy placu były otwarte i świeciły się jaskrawemi plamami buchającego światła u wszystkich drzwi i okien. Dalej zaś, w wązkich ulicach biednej dzielnicy cicho i ciemno było zupełnie. Lud roboczy spał twardo po ciężkiem uznojeniu, by niedługo znów podążyć do fabryk, obecnie zamkniętych. Z cegły stawiane kominy fabryczne wyraźnie rysowały się na niebie, lecz stały wystygłe, nie kłębiąc jeszcze dymu z paszczy wysokich kolumn.
— Nic ztąd nie zobaczymy — szepnął Wilhelm.
Lecz Piotr dał mu znak, by milczał. Przed chwilą poznał w młodym człowieku, wspartym tuż przed nim, deputowanego Duthil. Towarzyszył eleganckiej damie i Piotr zrazu ją wziął za księżną Rozamundę de Harn, która przyszła zobaczyć spełnienie wyroku, jaki usłyszała w sali sądowej. Wtem towarzyszka Duthil’a nieco odwróciła głowę i Piotr ze zdziwieniem poznał piękną Sylwię z profilem skromnej dzieweczki. Zapewne była trochę pijana, rozmawiała głośno i wszyscy dokoła mogli słyszeć, co mówiła, nikogo nie szczędząc, nawet siebie.
Bracia więc pomimowoli dowiedzieli się, że była dziś na kolacyi w towarzystwie barona Duvillard’a, Duthil’a i kilku innych przyjaciół, gdy wtem koło godziny pierwszej w nocy, podczas deseru, ktoś wspomniał zbliżającej się egzekucyi Salvata. Zapragnęła to zobaczyć Napróżno Duvillard błagał ją, by zaniechała tego zamiaru, a rozgniewany jej uporem wyszedł, nie chcąc jej towarzyszyć, uważając za niewłaściwe iść patrzeć na ścięcie głowy człowiekowi, który chciał jego pałac wysadzić w powietrze. Sylwia nie zadała sobie trudu zatrzymania barona, lecz, rzuciwszy się w objęcia Duthila, obiecała mu co zechce, byle ją zaprowadził na plac de la Roquette, bo ma szaloną ochotę zobaczyć zakończenie sprawy Salvat. Duthil unikał niemiłych wrażeń i wstrętnych widowisk, proszony przez księżnę de Harn odmówił jej towarzystwa, lecz uległ prośbom Sylwii, bo od tak dawna jej pożądając, myślał, że teraz stosowna chwila nadeszła.
Sylwia mówiła z nim o baronie.
— Stary nudziarz... zawsze innym chciałby przeszkodzić bawić się wesoło.. Tem gorzej dla niego, że nie przyszedł... odpokutuje on za to... Bo chociaż rzucał się ze złości i wybiegł bez pożegnania... jutro będzie plackiem leżał przedemną, bo wie, że zawinił, więc do nóg łasić mi się będzie, jak pies...
— Ale teraz żyjecie z sobą w zgodzie? — zapytał Duthil. Jest znów twoim panem i posiadaczem od chwili, gdy masz zapewniony kontrakt z teatrem Komedyi Francuzkiej.
Sylwia wybuchnęła śmiechem.
— Co? a to wyborne! myślisz, że gruchamy z sobą? że się z nim pogodziłam?... nie, mój kochany, nie, ze mną niełatwo! Baron nawet pocałunku jeszcze nie uzyskał... nie! nie! Przysięgłam, że tak będzie, dopóki nie wystąpię w roli Pauliny. Zatem ponieważ jeszcze nie debiutowałam... ale, wychodząc ze sceny... może... może przypuszczę go do łaski... zobaczymy!
Śmieli się oboje, a Duthil, pragnąc się jej przypodobać, opowiadał z jaką uprzejmością nowy minister oświaty i sztuk pięknych, otworzył przed nią teatr Komedyi Francuzkiej, nie zważając, że jego poprzednicy nie chcieli uwzględnić próśb i nalegań barona.
— Dauvergue, nasz nowy minister, jest niezmiernie miłym człowiekiem — twierdził Duthil. Ma rękę aksamitną, a to łagodzi żelazną pięść Monferrand’a. Czy wiesz, co Dauvergue odpowiedział baronowi, gdy go prosił o kontrakt dla ciebie w teatrze Komedyi Francuzkiej?... Oto bez namysłu zawołał: taka śliczna dziewczyna, jak Sylwia jest wszędzie na swojem miejscu.
Zadowolona, przytuliła się do mówiącego.
— Więc to pojutrze?... Powiedz?... wszak pojutrze mamy uroczystość w teatrze Komedyi Francuzkiej, gdzie wznawiają Poliekta jedynie z twojego powodu i dla zapewnienia ci tryumfu. Wszyscy pójdziemy, by się tobą zachwycać, gdy będziesz w pełni chwały, talentu i piękności...
— Tak, pojutrze spełni się wreszcie to, co powinno się było spełnić oddawna. Czy zauważyłeś, jak to dziwnie się składa, że mój debiut odbędzie się tego samego dnia, co i ślub córki barona. Przypuszczam, że tego samego dnia nie zbraknie na wzruszeniach temu kochanemu baronowi!
— Prawda! tego samego dnia nasz przyjaciel Gerard żeni się z panną Kamillą Duvillard. Ludzie ci będą dusić się, taki będzie ścisk w kościele Św. Magdaleny, a potem powtórzy się to samo w teatrze Komedyi Francuskiej. Tak, masz słuszność, tego dnia serca żwawo bić będą w pałacu przy ulicy Godot de-Mauroy!
Znów głośno się roześmieli i rozbawieni dowcipkowali o matce, ojcu, córce, zwłaszcza znęcając się nad Gerardem, czyniąc aluzye pełne okrucieństwa i wyuzdanej sprośności, bynajmniej nie przez nienawiść lub gniew, lecz dla żartowania z tak zwaną paryzką werwą i lekkością.
Wtem Sylwia ziewnęła, mówiąc:
— Wiesz, zaczynam się tutaj nudzić. Nic nie widzę ciekawego... chcę być bliżej placu... chcę zblizka się temu przypatrzeć. Mój kochany, zaprowadź mnie tam, tuż koło maszyny koniecznie, nieodzownie, znajdź mi tam miejsce!
Duthil był zakłopotany, nie mogąc spełnić jej życzenia, a wpadł w zły humor, gdy Sylwia, spostrzegłszy Massot, wchodzącego do szynku, zaczęła go przywoływać po nazwisku, machając przyjaźnie ręką. Dziennikarz, zatrzymany przez cisnący się tłum ludzi, odpowiedział jej i rozpoczęli z sobą rozmawiać on na chodniku, ona na balkonie.
— Massot, mój kochany, powiedz mi, wszak deputowany ma wszystkie prawa i przywileje? więc może zaprowadzić, gdzie zechce, swoją towarzyszkę?...
— Nigdy w świecie! Massot wie dobrze, iż każdy deputowany powinien przedewszystkiem żyć w poszanowaniu prawa!
Ten okrzyk Duthila objaśnił dziennikarza, że nie powinien nalegać na opuszczenie balkonu. Rzekł więc:
— Szkoda, że pani nie postarałaś się o kartę zapraszającą. Byliby pani znaleźli jakie dogodne okno w budynku więziennym... Gdyż na plac egzekucyi nigdy żadna kobieta nie bywa wpuszczaną. Niechaj się pani nie uskarża na los... ma pani wyborne miejsce na tym balkonie...
— Sam nie wiesz, co mówisz, mój biedny Massot! Nic ztąd nie widzę!
— W każdym razie, piękna Sylwio, zobaczysz więcej, niż księżna de Harn. Spotkałem jej powóz na ulicy Chemiavert i agenci nie pozwolili jej dalej jechać.
Wiadomość ta rozweseliła Sylwię, a przeraziła Duthila. Zadrżał na myśl, że mógł się tutaj spotkać z Rozamundą, która, zobaczywszy go, towarzyszącego innej kobiecie, podczas gdy jej tego odmówił, byłaby mu zrobiła scenę, grożącą zerwaniem nawiązanego z nią stosunku. Ochłonąwszy, zaczął się śmiać, a gdy Sylwia wspomniała, że umiera z pragnienia, kazał podać butelkę szampana i talerz ciastek. Gdy posługacz ustawił wreszcie przy niej mały stolik z żądanem winem, zaczęła zaraz pić uszczęśliwiona, że dopełni miary swego pijaństwa. Śmiała się, mówiąc, że teraz bawi się wybornie, bo jeszcze nigdy nie zasiadała do powtórnej kolacji w oczekiwaniu na śmierć człowieka, którego zetną w pobliżu jej balkonu.
Wilhelm i Piotr nie mogli dłużej tu wytrzymać. To, co widzieli i słyszeli, wzbudzało w nich najwyższą odrazę. By skrócić chwile nudnego oczekiwania, wszystkie osoby, zebrane na balkonie i w sali, jadły teraz i piły, posługacz nie mógł nadążyć w podawaniu piwa, win, biszkoptów i zimnych potraw mięsnych. A jednak ta publiczność składała się z ludzi wytwornych, należących do eleganckiego świata paryzkiego. Lecz trzeba przecież czemś skrócić długie godziny wyczekiwania, więc śmiano się coraz hałaśliwiej, dowcipkowano trywialnie, podbudzano w sobie sztuczną wesołość wśród dymu cygar i odkorkowywanych butelek.
W dolnej sali bracia zastali ten sam natłok hałasujących ludzi, lecz tutaj hulaszcza wrzawa była spotęgowana wybuchami głosów i śmiechów, niczem się nie krępujących, a cały rząd tęgich chłopów w bluzach stał przed stołem szynkownym, błyszczącym jak srebro, pijąc wino z litrowych butelek. W głębi sali wszystkie stoliki były zajęte, a tłum ludu kręcił się pomiędzy niemi, gasząc pragnienie najrozmaitszemi trunkani. Ach, czemże był ten tłum, jeżeli nie szumowinami wielkiego miasta! Same włóczęgi, pijacy, rabusie, stek wyrzutków społecznych, żyjących na upatrzonego, byle nie z pracy rąk własnych!
Wyszedłszy z szynku i przystanąwszy na chodniku, Wilhelm i Piotr doznali jeszcze boleśniejszego wrażenia. Tłum, odtrącony od placu, strzeżonego przez kordon policyi, był bagnem społecznem najniższej kategoryi. Prostytucya i zbrodnia miały tu najnędzniejszych swoich przedstawicieli. Zbiegli się, by patrzeć jak należy umierać. Plugawe dziewczęta z rozczochranemi włosami szły z bandami ulicznych opryszków, rozpychając się wśród ciżby, wrzeszcząc i wyjąc najohydniejsze pieśni. Grupy z kilku lub z kilkunastu takich zuchów, zatrzymywały się i stojąc kłóciły się o to jak zachowywali się koledzy którzy ponieśli już śmierć na gilotynie. Uważali ich za swoich bohaterów, a zwłaszcza jednego z tych świętych morderców mieli za typ niezrównany, godny nieśmiertelnej chwały za odwagę, jaką okazał w ostatniej chwili. Zewsząd dolatywały najwstrętniejsze słowa i zdania, bezwstydne żarty, urągania, wyzwania, brudne zuchwalstwa, cieknące krwią i błotem. A po nad tem opilstwem zbiegowiska i zbrodni unosiło się gorączkowe rozbestwienie, chuć śmierci, doprowadzająca do szału, żądza ujrzenia krwi, tryskającej z pod toporu, krwi świeżej i czerwonej, lejącej się z życiem na ziemię i nęcącej do skąpania się w tej ciepłej kałuży. Jednakże wśród dzikiej, brutalnej ciżby, jaka zbiegła tutaj patrzeć na śmierć jednego ze swoich, znajdowały się pojedyńcze postacie ludzi milczących o płomiennych oczach przebijali się oni przez tłum; spokojnie w widocznej egzaltacyi wiary, w podnieceniu chęci pomsty, w zaraźliwem szaleństwie męczeństwa.
Przypomnieli oni Wilhelmowi młodego Wiktora Mathis, gdy wtem poznał go, stojącego w pierwszym rzędzie tuż za plecami policyantów. Chudy, gołowąsy, blady, wspinał się i wydłużał, jak mógł, pragnąc coś zobaczyć pomimo swego małego wzrostu. Koło niego stała jakaś wysoka ryża dziewczyna, rozprawiająca głośno, lecz on, nie zważając na nią, milczał, pochłonięty wyczekiwaniem. Całe życie skupiło się u niego w oczach. Zaokrągliły się i błyszczały jak u nocnego ptaka, przebijającego wzrokiem ciemności. Któryś z policyantów odepchnął go kułakiem, lecz milcząc, przesycony nienawiścią, aż do zobojętnienia, wrócił na swoje miejsce, pragnąc przedewszystkiem widzieć, by gorycz jeszcze spotęgować w swem sercu.
Massot, dostrzegłszy Piotra, zbliżył się ku niemu i już nie dziwiąc się, że go spotyka w cywilnem ubraniu, rzekł ze zwykłą swobodą:
— Witam cię, kochany panie Fromont! Ciekawość aż tutaj cię przywiodła?...
— Tak, przyszedłem, by towarzyszyć bratu, lecz przypuszczam, że nie zdołamy nic zobaczyć.
— Zapewne, jeżeli macie zamiar tutaj pozostać...
I z uprzejmością człowieka, który rad się pochełpić przed znajomymi ze znaczenia, jakie mu nadaje jego wybitne stanowisko w prasie, dodał:
— Chcecie panowie, to was przeprowadzę?... Jako dziennikarz, mam wszędzie wstęp dozwolony, a ponieważ znam oficera komenderującego policyą, powiem mu, że jesteście moimi kolegami.
Nie czekając na odpowiedź, pociągnął ich za sobą, a zbliżywszy się do oficera, zaczął z nim coś szeptać. Ten zrazu oponował, lecz wreszcie machnął ręką na znak, że zezwala, bo czyż oględnem byłoby sprzeciwiać się woli tego dziennikarza, należącego do redakcyi dobrze myślącego organu?...
— Chodźcie za mną — szepnął Massot do braci.
Przeszli, zdziwieni, że tak nagle rozstąpił się przed nimi kordon policyi, i znaleźli się wśród obszernego, pustego placu. Po zgiełku rozpychającej się ciżby, uderzyła ich spokojna samotność i cisza. Noc już zbladła, a zapowiadający się brzask jutrzenki opadał z nieba, jakby przesiewanym miałkim popiołem.
Massot przeprowadził ich skośnie przez plac, a zatrzymawszy się przed więzieniem, rzekł:
— Ja tutaj wejdę, bo chcę być obecnym przy obudzeniu i ubieraniu tego biedaka. Panowie spacerujcie po placu, patrzcie, nikt się was o nic pytać nie będzie. Wreszcie ja niezadługo do was wrócę...
Wśród zmroku jeszcze gęstego, zwłaszcza pod jaworami, bracia dostrzegli rozproszone grupy ludzi. Byli to dziennikarze lub ich znajomi w liczbie około setki, lecz nie znać ich prawie było na obszernej przestrzeni placu. Od drzwi więzienia aż do gilotyny ustawiono podwójny rząd barjer, pomiędzy któremi miano prowadzić skazanego. Sporo osób już zajęło przy nich miejsca, pragnąc jaknajbliżej zobaczyć twarz Salvata. Inni z zebranych spacerowali wolnemi krokami, rozmawiając półgłosem. Bracia zbliżyli się ku gilotynie. Wzniesiono ją pod drzewami, wśród zieleni młodych, wiosennych liści. Ujrzeli ją w fałszywem świetle gazowej latarni, której płomień żółkł w miarę wzmagającego się dziennego brzasku. Dopiero co ukończono złożenie gilotyny, poprawiając tu i owdzie spojenia uderzeniami drewnianych głuchych młotów. Pomocnicy kata w surdutach i cylindrach czekali, przechadzając się cierpliwie, jak ludzie dobrze świadomi, kiedy właściwie stawić się powinni. Lecz uwagę braci pochłonęła wyłącznie tylko gilotyna. Czyniła na nich wrażenie plugawego potworu, rozpłaszczonego na ziemi ze wstydu i hańby, w obrzydzeniu nad wstrętną robotą, jaką zaraz przyjdzie mu spełnić. Jakto! więc to jest owa osławiona machina, niszcząca społeczeństwo, machina, trzymająca w karbach grozy całe zastępy zbrodniarzy, machina, wznoszona dla publicznego karcenia przestępców! A więc to jest gilotyna?... te kilka belek, leżących na gołej ziemi, z dwiema belkami stojącemi na sztorc i podtrzymującej topór na trzymetrowej wysokości. Gdzież jest owo wysokie rusztowanie, malowane na czerwono wraz z dziesięcioma stopniami, które prowadziły pod topór, osadzony na ramionach wyniosłych jak maszty i także czerwonych, krwistych, ku przerażeniu tłumu, patrzącego na karę, wymierzaną za zbrodnię. Obecnie potworną machinę zniżono, upadlając ją ostatecznie w swem podstępnem zadaniu. Sprawiedliwość ludzka, skazująca na śmierć człowieka w sali trybunału, pozbawiona jest wszelkiej godności i majestatu, lecz, ścinając mu głowę, sama się staje występną, a barbarzyńskie narzędzie, które jej ku temu służy, nawet w bydłobójni nie powinno być tolerowane, jako wstrętnie obrzydliwe.
Wilhelm i Piotr patrzeli na potworne narzędzie, ogarnięci odrazą aż do mdłości.
Dniało coraz wyraźniej. Już można było objąć wzrokiem cały obszar placu i oba więzienne gmachy, nizkie, szare, naprzeciwko siebie stojące. Zwolna ukazywała się cała biedna dzielnica, dalekie domy zajęte na dole przez szynkownie, nagrobkowych kamieniarzy i sklepy z żałobnemi wieńcami, których popyt musiał być tutaj znaczny z powodu sąsiedztwa z cmentarzem Père Lachaise. Już widać było dokładnie kordon policyi, powstrzymującej czarne tłumy ulicznej gawiedzi, okna i balkony przepełnione ludzkiemi popiersiami, nawet na dachach było mnóstwo ciekawych.
Okna w fasadzie więzienia Petit Roquette, zamieniono dziś w dyskretne trybuny dla gości uprzywilejowanych, a wśród pustej przestrzeni pomiędzy gilotyną a tłumem gwardya konna przejeżdżała stępa tam i napowrót. Tymczasem niebo stawało się coraz jaśniejsze i ciche dotąd ulice po za tłumem, zbitym w pobliżu placu, budziły się do codziennej pracy. Rozrzucone wśród pustych obszarów fabryki i warsztaty zapowiadały rychłe swe otwarcie dymem, ulatającym z lasu wysokich kominów ceglanych, które coraz liczniej występowały w głębi na tle pogodnego, jasnego nieba.
Wilhelm zauważył, iż gilotyna właściwe miała miejsce tu, w dzielnicy nędzy i pracy. Wznosiła się jak u siebie. Była końcem i groźbą, bo czyż ciemnota, ubóstwo, cierpienie, nie wiodły wprost w jej krwawe objęcia?... i czyż ilokrotnie ją wznoszono wśród tych biednych ulic nie miała ona być postrachem, trzymaniem w karbach nieszczęsnej ludności głodomorów, zrozpaczonych cierpieniem, niesprawiedliwością, a więc pohopnych do buntu. Nie widziano jej nigdy w bogatych dzielnicach Paryża, bo nie mogła być straszną dla ludzi opływających w dostatki. Byłaby tam zbyteczną, bez znaczenia i pożytku, kałem rażącym dziką swą potwornością. Jej zadaniem było wzniecanie strachu wśród nędzarzy. A dziś dopełnia ona tragicznego losu człowieka, który rzucił bombę oszalały z nędzy i straconym miał być tu na bruku nędzy i krańcowego cierpienia.
Dzień był już jasny i zaraz miała dobiedz godzina wpół do piątej. W oddalonym tłumie zawrzało, przeczuwano zbliżającą się chwilę. Dreszcz przebiegł w powietrzu.
— Zaraz go zobaczymy — rzekł Massot, który dopiero co nadszedł. — To dzielny człowiek ten biedny Salvat!
Opowiedział wejście do celi więziennej i zbudzenie skazanego. Prócz dyrektora więzienia, sędziego śledczego Amadieu i spowiednika, weszło do celi kilka osób, między któremi był Massot. Salvat spał głęboko, lecz otworzywszy oczy, zaraz wszystko zrozumiał, a panując nad sobą, wstał i zaczął się ubierać, nie potrzebując pomocy. Ksiądz, widocznie poczciwy człowiek, zaproponował mu kieliszek koniaku i papierosa, lecz Salvat odmówił, odsuwając łagodnie, ale stanowczo, krucyfiks dany mu do pocałowania. Gdy skończył się ubierać, związano mu ręce na plecach i spętano nogi luźnym sznurem, a kołnierz od koszuli odwinięto około szyi, aż na ramiona. Wszystko to odbyło się prędko, w milczeniu, a gdy zachęcano go, by nie słabł na duchu, uśmiechnął się i wyprostował, lękając się jedynie jakiej nerwowej słabości, pragnął bowiem całą siłą woli panować nad sobą i umrzeć po bohatersku, by pozostać męczennikiem wiary w prawdę i sprawiedliwość, w imię której walcząc, życie teraz oddawał.
— Obecnie spisują akt zejścia w księdze więziennej — mówił dalej Massot. — Przybliżcie się panowie do baryery, jeżeli chcecie widzieć go i blizka... Zdaje mi się, że byłem bledszy od niego i bardziej wzruszony. Ot, przypuszczałem że nic sobie z niczego nie robię, a wyznaję, że wcale nie jest wesoło patrzeć na śmierć tego człowieka. Ani wiecie ile sprężyn poruszono, by go ocalić... część prasy paryzkiej wytrwale domagała się ułaskawienia. Lecz wszystko na próżno... z góry postanowiono śmierć Salvata i wmówiono tę konieczność nawet tym, którzy uważają bezwzględną surowość za błąd najwyższy. A jednak nastręczała się niejedna okoliczność do ułaskawienia Salvata... chociażby ten wzruszający list, napisany przez Celinkę do prezydenta Republiki... Pierwszy wydrukowałem go w „Globie“. Tak, ten list Celinki przez jakiś czas nie dał mi ani chwili wytchnienia... biegałem z nim po całym Paryżu...
Na wspomnienie Celinki, Piotr wzruszony wyczekiwaniem na okropny widok śmierci jej ojca, uczuł, iż łzy nabiegły ma do oczu. Przypomniał sobie drobną postać dziewczynki, oraz pokorną i zbiedzoną panią Teodorę w zimnem, pustem poddaszu, do którego Salvat już nigdy nie miał powrócić. Wszak był obecny przy ostatniem pożegnaniu ojca z córką, gdy ten, szalejąc z bólu nad nędzą najbliższych sobie istot, sam wynędzniały z głodu, rozgorączkowany, wypadł na miasto, unosząc z sobą bombę, która miała wybuchnąć zaraz po zachodzie słońca, by wreszcie zaprowadzić go tu pod topór, zawieszony pomiędzy temi dwiema belkami!
Massot w dalszym ciągu opowiadał szczegóły, których był świadkiem. Doktorzy wściekali się z gniewu, bo zwątpili, by im wydano ciało ściętego natychmiast po egzekucyi. Lecz Wilhelm już nie słuchał słów dziennikarza. Wsparłszy się o drewnianą baryerę, wlepił oczy w drzwi więzienia, które jeszcze były zamknięte. Ręce mu się trzęsły, twarz miał zbolałą, jakby jego samego miano zaraz stracić. W pobliżu gilotyny ukazał się kat. Był to człowiek małego wzrostu, pospolitego wyglądu, z twarzą niezadowoloną, jak ktoś pragnący czemprędzej ukończyć nieprzyjemną robotę. W grupie mężczyzn w czarnych tużurkach, znajdował się naczelnik policyi Gascogne, spoglądał na wszystkich z góry i zimno; wprost odmiennie jak sędzia śledczy, Amadieu, który pomimo, że przybył tu o świcie słońca, ubrał się ze zwykłą wykwintną starannością, uśmiechał się i rozmawiał swobodnie z zadowoleniem, uważając się za autora dramatu, którego piąty akt miał się zaraz zakończyć. Donośny wybuch wrzawy doleciał od strony tłumu. Wilhelm, na chwilę oderwawszy oczy, spojrzał dokoła i ujrzał szare mury gmachów więziennych, wiosenną zieloność jaworów, domy przepełnione widzami a po nad tem olbrzymi obszar blado lazurowego nieba, na którym zaraz miało zajaśnieć tryumfujące słońce.
— Uważaj! oto on!
Niewiadomo kto wyrzekł te słowa. Głuchy łoskot otwierających się drzwi więzienia, odbił się bólem we wszystkich sercach. Szyje się wyciągnęły, oczy wpatrzyły, piersi oddychały z trudnością. Salvat stanął na progu. Ksiądz szedł przed nim tyłem, chcąc mu zasłonić widok gilotyny. Lecz Salvat zatrzymał się, pragnąc ją zobaczyć przed wyruszeniem w pochód ku niej. Stał z szyją obnażoną, a ściągłe rysy jego twarzy przedwcześnie zestarzałej i zniszczonej twardą nędzą życia, były przemienione nadzwyczajnością płomienia gorejącego w rozmarzonych jego oczach. Upojony egzaltacyą umierał w zachwycie, zaprzepaszczony w swem uniesieniu. Gdy pomocnicy kata zbliżyli się, by go podtrzymać, odmówił im i szedł śmiało, drobnemi krokami a szybko, o ile na to pozwalał sznur pętający mu nogi.
Wtem Wilhelm spotkał się ze wzrokiem Salvata. Zbliżywszy się, Salvat go poznał a przechodząc o jakie dwa metry, uśmiechnął się wymownie. Wilhelm odczuł to z taką siłą, iż pewnym był, że te oczy i twarz na zawsze pozostaną przed nim przytomne. Jaką on myśl chciał mu wypowiedzieć?... jaki testament chciał mu poruczyć i przekazać do spełnienia?... Piotr wyląkł się, spojrzawszy na brata, a w obawie, by nie krzyknął lub nie zemdlał, położył mu rękę na ramieniu, chcąc odwrócić jego uwagę.
— Niech żyje anarchia!
Okrzyk tan wybiegł z piersi Salvata. W głosie jego było coś rozdzierającego, strasznego. Wszyscy zbledli, a tłum stał w oddali, jakby zamarły. Wśród zaległej nagle ciszy, słychać było parsknięcie konia jednego z gwardzistów, stojących konno wśród pustego placu.
Teraz dopiero odbyła się brutalna, odrażająca scena przy gilotynie. Pomocnicy kata rzucili się na Salvata, idącego z czołem podniesionem w górę. Dwóch chwyciło go za głowę, a nie znajdując dostatecznie gęstych włosów, by mieć punkt oporu, wryło mu się palcami w czaszkę, by ją przytrzymać na desce, podczas, gdy dwaj inni szarpnęli go równocześnie za nogi, odrywając je od ziemi. Deska pochyliła się a głowa skazańca gradem kułaków skierowana została ku wklęśnięciu. Wszystko to odbyło się z gwałtownym pośpiechem, z dzikiem szamotaniem nieszczęśliwego, jakby chciano się nad nim znęcać do ostatniej chwili i co prędzej pozbyć się niebezpiecznej jego osoby.
Topór spadł uderzeniem ciężkiem, głuchem. Krew wytrysła dwoma strumieniami z przeciętych arteryi a nogi poruszyły się konwulsyjnie. I na tem koniec wszystkiego. Kat machinalnie zacierał ręce, a jeden z jego pomocników wyjął ściętą, okrwawioną głowę z małego kosza i przełożył ją do wielkiego, w który już wpadło ciało zepchnięte szarpnięciem deski.
Ach, to głuche, ciężkie opadnięcie toporu! Wilhelm słyszał, jak echem rozległo się ono po całej biednej dzielnicy, obijając się o ściany tysiącznych izb, w których teraz budzono się na barłogach, by podążyć do pracy niszczącej siły nigdy nie mające dostatecznego odżywienia i wypoczynku. Salvat, upominając się za ich wszystkich, położył dziś głowę pod topór kata, a śmierć jego głosiła o rozpaczliwości położenia wyzyskiwanego ludu. W chwili szału zerwał się do buntu przeciwko niesprawiedliwości, poniósł męczeństwo z wiarą, że krew jego przyśpieszy pożądane zwycięztwo, niosące wyzwoliny wszystkim uciśnionym i cierpiącym.
Piotr stał nieruchomie, zdrętwiały z obrzydzenia nad potwornością tego rozlewu krwi, nad ohydą tej maszyny, wyznaczonej do mordu. Wtem stanęła mu w pamięci złotowłosa dzieweczka, która padła z rozszarpanem ciałem pod bramą pałacu Duvillard i stała się niewinną ofiarą bomby przyniesionej przez Salvata. Krew lała się z jej młodego ciała, jak dziś tryskająca krew z szyi świętego. Krew za krew! Dług za dług został spłacony, w niczem nie umniejszając ludzkiego cierpienia, którego ukrócenie nigdy tą drogą otrzymanem być nie zdoła!
Po nad placem i po nad tłumem, spokojne, jasne niebo świeciło dalej. Ileż czasu trwała scena rzeźnicza około gilotyny?... może wieczność a zapewne dwie, albo trzy minuty! Zbudzono się jakby z ciężkiej zmory, z drżącemi rękoma, a blade twarze i rozszerzone źrenice wyrażały litość, obrzydzenie i przestrach.
— Jeszcze jeden, to już czwarty, którego w moich oczach ścinają! — rzekł Massot zmienionym głosem. Doprawdy, że wolę patrzeć na gody weselne... Chodźmy ztąd, już mam mój artykuł.
Bracia poszli za nim machinalnie i przeszedłszy plac, znaleźli się na rogu ulicy Merlin. Tu ujrzeli Wiktora Mathis, stojącego dotąd na tem miejscu, z płomiennemi oczyma, z twarzą śmiertelnie bladą. Stał w milczeniu, zapatrzony w dal, nic zapewne ztąd nie widział, lecz odgłos spadającego toporu musiał dotąd huczeć pod jego czaszką. Agent policyjny szarpnął go za ramię, powtarzając, by odszedł. Spojrzał na niego z nagłą wściekłością, jakby chcąc go rozszarpać, lecz oprzytomniawszy, poszedł spokojnie ulicą de la Roquette, ku widniejącej w oddali zieloności cmentarza Père-Lachaise.
Niespodziewanie bracia stali się świadkami sceny pomiędzy księżną de Horn a Duthilem. Księżna dotarła do placu wtedy, gdy widowisko już się ukończyło, rozgniewana wpadła w złość tem większą, iż ujrzała Duthila, wychodzącego z szynkowni w towarzystwie młodej kobiety.
— Ładnie się pan popisałeś względem mnie! Powozu mego nie wpuszczono tu i musiałam iść sama piechotą, przeciskając się przez tłum najwstrętniejszych ludzi, którzy mi wymyślali i popychali, bawiąc się mojem przerażeniem.
Duthil, znając księżnę, przedstawił jej natychmiast Sylwię i szepnął na ucho, że był zmuszony wyręczyć przy niej wiadomego im przyjaciela. Rozamunda oddawna pałała chęcią poznania się z piękną aktorką, rozciekawiona obiegającemi o niej pogłoskami, a zwłaszcza nadzwyczajnością jej miłosnych fantazyj. Uśmiechnęła się więc z zadowoleniem i rzekła uprzejmie:
— Jaka szkoda, że nie mogłam patrzeć na to widowisko w towarzystwie pani! Gdyż ja uwielbiam panią, jako artystkę niepospolitego talentu i szczęśliwa jestem, że mogę to pani osobiście teraz wypowiedzieć.
— Nie wiele pani straciła, przybywszy za późno. Mieliśmy miejsca na tym oto balkonie, lecz niewiele widziałam... Kilku ludzi rzuciło się na jednego i oto wszystko. Doprawdy, nie warto było się trudzić, by tu przyjść...
— Ale poznałam panią!... więc czuję się teraz szczęśliwą... bo nie wątpię, że będziemy, się widywały i że pani pozwoli, abym od dziś uważała się za jej przyjaciółkę?...
— Naturalnie, że pani na to pozwalam i dumną będę, gdy pani mi pozwoli mianować się swoją przyjaciółką!
Trzymały się za ręce, uśmiechając się z przymileniem, a chociaż Sylwia była zupełnie pijana, odnalazła swój dziewiczy, naiwny wyraz twarzy. Rozamunda pożerała ją oczyma, namiętnie rozciekawiona i pragnąca zbadać wszystkie tajniki mogące ją zbliżyć z tą kobietą.
Duthil, rozweselony pomyślnem wywinięciem się z trudnego położenia, pragnął teraz jaknajśpieszniej odwieźć Sylwię do domu, by postarać się o otrzymanie zapłaty za swoją uprzejmość. Przywołał Massota, pytając go, gdzie znajdzie najbliższą stacyę dorożek. Lecz Rozamunda przerwała, mówiąc, że własnym powozem odwiezie Sylwię a nawet deputowanego, trzeba tylko odszukać stangreta, czekającego na nią w jednej z ulic sąsiednich. Duthil był zrozpaczony uprzejmością księżnej, chcącej ich odwozić kolejno przed drzwi domów, lecz nie mógł stawiać oporu wobec gotowości Sylwii.
— Zobaczymy się jutro w kościele św. Magdaleny? — rzekł Massot, żegnając się z księżną uściskiem dłoni.
— Tak, zobaczymy się w kościele św. Magdaleny, a potem w teatrze Komedyi francuzkiej.
— Ach prawda! zawołał, biorąc rękę Sylwii, by złożyć na niej pocałunek. Uroczystość w kościele a wieczorem uroczystość w teatrze Komedyi francuzkiej! Niechajże pani wie, że stawimy się wszyscy, aby tryumf pani był wielki i stanowczy!
— Liczę, że tak będzie... Zatem do jutra.
— Do jutra!
Zbity tłum rozlewał się teraz we wszystkich kierunkach, szemrząc z niezadowoleniem. Zmęczone twarze wyrażały rozczarowanie i niesmak. Ciekawsi pozostali do końca, chcąc widzieć odjeżdżający furgon z ciałem ściętego człowieka, bandy zaś włóczęgów i prostytutek, bladych i mizernych przy świetle dziennem, szły, zwołując się przeciągłem gwizdaniem lub wstrętnemi przydomkami, wracali oni do nor swoich w oczekiwaniu powrotu ciemności. Pomocnicy kata żwawo się krzątali przy rozbieraniu gilotyny, jeszcze chwilę, a plac będzie uprzątnięty i pusty.
Piotr chciał uprowadzić ztąd Wilhelma, który, od paru godzin nie wyrzekłszy ani jednego słowa, zdawał się być przybity straszliwą sceną, jakiej był świadkiem. Nie odpowiadał na troskliwe pytania brata, który teraz zwrócił mu uwagę na szczelnie zamknięte okiennice mieszkania Mège’a, podczas, gdy inne okna domu wszystkie były otwarte. Deputowany socyalista protestował w ten sposób przeciwko karze śmierci, chociaż nienawidził anarchistów, i podczas, gdy tłum ludzi zbiegł się na plac z całego Paryża, w celu zobaczenia krwawego widowiska, Mège zamknął się w ubogiem swojem mieszkaniu i odwrócony twarzą do ściany, zapewne marzył lub śnił o nowym sposobie zmuszenia społeczeństwa do uznania doskonałości kolektywizmu, tej jedynej doktryny, mogącej uszczęśliwić ludzkość. W życiu prywatnem był on srodze dotknięty niedawną śmiercią jednego ze swych dzieci, a sam, chociaż ciężko kaszlał i wiedział o nieuleczalności swej choroby, pragnął żyć. Już przygotował argumenta nowej interpelacyi w izbie i pewnym był, że nią obali ministeryum Monferranda, a wtedy na niego przyjdzie kolej objęcia władzy, która się zamanifestuje zniesieniem prawa kary śmierci, zadekretowaniem sprawiedliwości i szczęścia ogólnego.
— Czy widzisz, Wilhelmie — szepnął Piotr z naleganiem — Mège nie roztworzył okien u siebie... to zacny i dobry człowiek, chociaż nasi przyjaciele, Bache i Morin, tak niechętnie odzywają się o nim.
Znów nie otrzymując odpowiedzi od brata, pogrążonego w czarnej zadumie, rzekł:
— Chodźmy ztąd... odprowadzę cię na Montmartre.
Skierowali się ku bulwarom zewnętrznym przez ulicę Chemin-Vert. Wschodzące słońce jasno i wesoło oświetlało roboczą dzielnicę, w długich ulicach nizkie budynki, mieszczące przeróżne zakłady przemysłowe, poczynały dyszeć tętnem rozpalanych ogni, a dym ulatujący z wysokich fabrycznych kominów, ozłocony pierwszemi promieniami światła dziennego, mienił się wdzięcznie, przybierając barwę lekko-różową. Lecz dopiero wyszedłszy na bulwar Ménilmontant, bracia spotkali się z zastępami roboczej ludności, dążącej z przedmieść ku środkowi Paryża. Idąc powoli, wymijani przez śpiesznie dążących do pracy robotników, doszli do bulwaru de Belleville. Tu, ze wszystkich ubogich ulic sąsiednich, potokami spływała ludność, ciągnąca ze wschodem słońca ku miastu, wzywającemu setki tysięcy rąk ludzkich, do rozlicznych czynności. Szły więc zastępy robotników w płóciennem niebieskiem ubraniu, w bluzach czarnych, lub białych, w szerokich spodniach z grubego aksamitu i kurtkach z tego samego materyału, w ciężkiem obuwiu, wzmocnionem gwoździami nabitemi w podeszwy, szli oni ociężałym krokiem, machając rękoma, spracowanemi przy warsztatach. Twarze ich były nabrzmiałe z niedospania, ponure, zmęczone, z budzącą się myślą o codziennej potrzebie wysiłku, o ciężkiej doli zawsze tej samej, bez innej nadziei, jak grożąca głodem przerwa w robocie. Stado zwiększało się z każdą chwilą, rosło w olbrzymią armię, podzieloną na pułki, zmieszane a jednak odróżniające się ubiorem, zależnie od rodzaju zajęcia, do którego podążały. Byli to wyłącznie robotnicy i znów jeszcze robotnicy, których Paryż codziennie pochłaniał, potrzebując ich, by żyć w zbytku i rozkoszy swego bogactwa.
Rozmijając się z tym tłumem, bracia przebyli bulwary de la Villette, de la Chapelle, oraz Rochecheuart, który ich dowiódł aż do podnóża góry Montmartre. Defilada ludu roboczego nie ustawała, zewsząd ku bulwarom ściągały nowe zastępy, by rozproszyć się po olbrzymiem mieście aż do wieczora, kiedy powrócą do ciasnych, ubogich izb, niosąc w znużonych piersiach jad goryczy i bólu.
Teraz zjawiać się zaczęły i robotnice. Szły szybko w jasnych, letnich sukniach, rzucając spojrzenia przechodniom, praca przynosiła im tak marny zarobek, że ładniejsze i młodsze często nie wracały na noc do siebie, a brzydsze i starsze żyły o chlebie i wodzie. Była już teraz godzina, o której otwierały się kantory i biura, więc po rzedniejącej rzeszy rękodzielników zaczął spuszczać się ku Paryżowi tłum niższych urzędników. Ubrani jak panowie, kryli swe ubóstwo pod przyzwoitą osłoną odzieży, szli w paltotach, lecz gryząc chleb suchy, a twarze ich wypowiadały troskę nurtujących ich myśli o materyalnym niedostatku. Zkąd wziąć na zapłacenie komornego? czem wyżywić żonę i dzieci w ostatnich dniach miesiąca? Słońce wzbijało się nad horyzontem, całe robocze mrowisko ludzkie wyległo ze swych cel, rozpoczynał się dzień pracy i znoju, wysiłku energii i cierpienia.
W żadnej epoce życia Piotr nie czuł wyraźniej, jak obecnie potrzebę pracy, jej uzdrawiające i zbawcze działanie. Po raz pierwszy ogarnęły go te myśli, gdy odwiedził Tomasza w fabryce Grandidier, a wkrótce potem osobiście je zastosował i w tem znalazł swe uleczenie. Odtąd rzekł sobie, iż praca jest koniecznem dopełnieniem życia, podstawą prawa rządzącego światem. Złą była organizacya pracy, potwornym był jej wyzysk, niesprawiedliwym podział, lecz tylko dzięki pracy na wszystkich polach można było dojść do szczęśliwszej przyszłości.
Bracia, skręciwszy z bulwarów, zaczęli się piąć po stromych uliczkach poprzecinanych piętrami schodów na szczyt wzgórza. Wtem, naprzeciwko, po nad nimi ukazała się bazylika Sacré-Coeur. Nie było to już owe księżycowe zjawisko, widziane dzisiejszej nocy, gmach rozsiadły jak forteca i czuwający nad uśpionym Paryżem z chęcią podboju. Bazylika kąpała się teraz w słońcu, jaśniała złotemi blaskami, pyszniła się zwycięzko w łunie nieśmiertelnej chwały.
Wilhelm, wciąż milcząc, zatrzymał się i zawsze pod wrażeniem ostatniego spojrzenia Salvata, nagle coś zdecydował w głębi zrospaczonego swojego serca. Długo stał wpatrzony płomiennym wzrokiem w jaśniejący gmach bazyliki, aż wydał na nią wyrok zagłady.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.