Paryż zdawał się być wywołanem widziadłem zaczarowanego miasta, pogrążonego w śnie głębokim. Nawet najlżejszy szmer ztamtąd nie dolatywał, miasto spało, padłszy ze znużenia. Morze słodyczy i wytchnienia rozlało się w przestrzeni, spowijając, kołysząc miasto aż do wschodu słońca, które miało je znów powołać do pracy, do wysiłku, do życia, połączonego z radością i cierpieniem. Spokój tu był zupełny, — podczas, gdy na przeciwnym krańcu miasta przygotowywano mordercze narzędzie, by ściąć głowę człowiekowi.
Przystanąwszy przed stromemi schodami ulicy Saint-Elenthère, spuszczającej się ku miastu, bracia wpatrzyli się w nocny krajobraz Paryża, uśpionego w drżących mgłach zapomnienia. Księżycowe promienie pieszczotliwie muskały miasto, ległe w rozkoszy spoczynku.
Odwróciwszy się, bracia ujrzeli potężne mury bazyliki Sacré Coeur. Gmach jeszcze pozbawiony kopuły rozsiadł się szeroko. Jasne, księżycowe oświetlenie uwydatniało wygięcia murów, rzucając w załamania czarne cienie a bieląc wypukłości i gzymsy frontonów. Na tle bladego nocnego nieba bazylika odbijała, jak kwiat potworny, żądny królowania nad miastem. Nigdy jeszcze nie wydała się Wilhelmowi tak kolosalną, wyzywającą. Jak forteca dominowała nad Paryżem, grożąc mu nawet, gdy senny spoczywał
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/304
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.