Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieszczęsne istoty, staczające się w kałużę rynsztoków. Przypominał sobie ówczesne swoje życie i niezliczone dramaty, jakich bywał świadkiem. Ileż widział tutaj łez, ile słyszał krzyków rozpaczy! niektóre z tych domów pełne były rodzin, konających powolną śmiercią z bezustannego niedostatku. Ach, wszak tutaj, patrząc na to społeczne piekło, utracił nadzieję ratunku mocą jałmużny i uciekł ztąd, zanosząc się od płaczu, bo się przekonał, że miłosierdzie jest bezowocną zabawką bogaczy, ułudą pomocy, bezpotrzebnem odwlekaniem przełomowego kresu, jaki musi odmienić rzeczy aż do gruntu!
Wspomnienia goryczy tu doznanych szarpały sercem Piotra. Przypomniał sobie teraz, że w głębi tego rozpadającego się domu, ksiądz Rose odnalazł człowieka, którego ledwo mógł docucić, bo od kilku dni nie miał nic do włożenia w usta. Tędy znów niósł omdlałą dziewczynkę, którą zastali w pół umarłą przy rozkładającym się trupie matki. A wszak tę samą dziewczynę w kilka lat później spotkał, nieledwie, że na tej samej ulicy, bitą bezlitośnie przez kochanka, który żył, frymarcząc jej nierozwiniętem jeszcze ciałem. Ach, całe zastępy znał takich upośledzonych, a wszak znał zaledwie nieznaczną część bolejącego tego ludu! Czyż można ich wybawić jałmużną?... Piotr przestał wierzyć w zbawienność tego środka, ujrzawszy otchłanie nędzy na paryzkich przedmieściach. Rodzą się tutaj nędzarze,