Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twarz wyrażała przerażenie, byłby to bowiem dla niej koniec świata, gdyby nie mogła utrzymać ładu w swojem gospodarstwie, pilnować obiadu, wyczekując powrotu męża i gwarząc całemi godzinami z kumoszkami z sasiedztwa. Innego życia nie rozumiała dla siebie, a jeżeli stało się to niemożliwem, to niechajby zaraz ich oboje uśmiercono, oszczędzając im nędznych dni o żebranym chlebie.
Tomasz odezwał się:
— Zapewne pani wie, że istnieje przytułek dla inwalidów pracy?... trzebaby się postarać o miejsce w nim dla męża pani... Zdaje mi się, że powinni go tam chętnie przyjąć...
— Ani myśleć! — zawołała kobieta. — Mówiono mi o tym przytułku, więc poszłam na zwiady... tam nie chcą przyjmować ludzi chorych; odpowiedzieli mi, że dla chorych są szpitale.
Piotr skinął smutnie głowę na znak, że tak jest rzeczywiście. Przypomniał sobie jak przed kilku miesiącami z powoda starego Laveuve, cały dzień biegał po Paryżu od baronowej Duvillard, prezydentki, do Fonsègue’a, naczelnego administratora przytułku, a gdy nareszcie zdołał uzyskać miejsce, ksiądz Rose go zawiadomił, że Laveuve już umarł.
Wtem, w bocznej alkowie, w której przez długie lata sypiał młody Karol Toussaint, odezwał się płacz dziecka. Pani Toussaint, poszedłszy tam, prawie zaraz wróciła, niosąc na ręku blizko dwu-