Paryż (Zola)/Część piąta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Dnia dzisiejszego miała się odbyć wielka uroczystość w bazylice Sacré-Coeur. Opowiadano, że dziesięć tysięcy pątników przybyło z prowincyi, by się pochylić pod błogosławieństwem Przenajświętszego Sakramentu, jakie zostanie udzielone wiernym o godzinie czwartej po południu. Już od samego rana cały swój szczyt wzgórza Montmartre roił się zbitemi masami ludu, kramy ze świętościami nie mogły nastarczyć towaru, tylu było kupujących, a we wszystkich szynkowniach i tymczasowych garnkuchniach tłoczono się, pijąc i jedząc bezustannie, bawiąc się i śmiejąc jak na jarmarku. Olbrzymi dzwon „la Savoyarde“ miał być puszczony w ruch i wyczekiwano tego z ciekawością, jako jednej z głównych przynęt dzisiejszej uroczystości.
Piotr przybył, jak zwykle, do pracowni Wilhelma od samego rana. Zastał drzwi otwarte, a gdy próg przestąpił, spostrzegł brata rozmawiającego sam na sam z babką. Pomimo woli, usłyszawszy kilka pierwszych słów, zatrzymał się i korzystając z tego, że go nie spostrzegli, poczuł się w obowiązku podsłuchania ich rozmowy. Ukryty po za wysokiemi półkami okręcającej się biblioteki, widział babkę siedzącą z robotą w ręku na zwykłem miejscu przy oszklonej ścianie, podczas gdy Wilhelm, stojąc przed nią, mówił z cicha:
— Babko, wszystko gotowe, i dziś się spełni.
Robota wypadła z rąk staruszki, zbladła, i podniósłszy oczy, rzekła:
— Więc tak?... jesteś zdecydowany?...
— Tak, nieodwołalnie, tak. Będę tam o godzinie czwartej i położę koniec wszystkiemu.
— Rób, jak chcesz... jesteś panem swojej woli.
Zapadło głuche, ponure milczenie. Piotr zauważył, że głos Wilhelma miał inne brzmienie, nadbiegał jakby zdaleka, już z poza teraźniejszego istnienia. Musiał być niezłomny w swojem postanowieniu, zdawał się być cały pochłonięty tragiczną działalnością, jaką sobie wyznaczył, chociaż twarz miał spokojną, widocznie zżył się już z ideą męczeństwa, która oddawna skrystalizowała się w jego umyśle. Babka patrzała na niego swojemi blademi oczyma starej kobiety silnej i odważnej, która przez całe życie nigdy się nie uchyliła od ciężkich obowiązków, jakie na nią spadały. Zawsze była abnegacyą, czerpiąc siłę w krzepieniu innych. Znała projekt Wilhelma i sama mu dopomogła do przygotowania wszystkich szczegółów, a chociaż z poczucia sprawiedliwości przyznawała słuszność chęci wymierzenia kary za tyle bezczelnych nadużyć, jednakże była przeciwną skracaniu życia, bo jakkolwiek ono jest ciężkie, powinno być mężnie znoszone do końca, a wtedy dopiero śmierć ma dobroczynne i właściwe sobie znaczenie.
— Mój synu, — rzekła łagodnie — byłam obecną przy dojrzewania twojego projektu, ani mnie on zadziwił, ani oburzył, przyjęłam o nim wiadomość jako zapowiedź spodziewanego piorunu, mającego uderzyć w gniazdo, skazane na zagładę. Ani na chwilę nie zachwiałam się i byłam ci pomocną, bo chciałam pozostać twojem sumieniem i twoją wolą... Lecz pozwól, bym ci raz jeszcze powtórzyła, że nie godzi się tchórzyć przed ciężarem życia.
— Babko, próżne twoje słowa. Życie poświęciłem temu celowi i już nie cofnę się... Babko, czy nie chcesz być moją wolą i gdy mnie nie będzie, zastąpić mnie we wszystkiem?...
Zamiast odpowiedzieć, sama postawiła pytanie:
— Więc nie warto, bym ci mówiła o twoich synach, o mnie, o całym domu... Zastanowiłeś się i nie cofniesz swojego postanowienia?...
Odpowiedział skinieniem głowy i słowem: tak. Mówiła więc w dalszym ciągu:
— Niechaj zatem stanie się twoja wola; masz zupełne prawo rozporządzania swoją osobą. Ja po tobie zostanę i spełnię, co powinnam. Bądź spokojny, twój testament poruczyłeś w dobre ręce. Wszystko, cośmy razem postanowili, będzie spełnione.
Znów zamilkli. Po chwili spytała go:
— Więc to się stanie o godzinie czwartej?... w chwili udzielania błogosławieństwa?
— Tak, o godzinie czwartej.
Staruszka siedziała wyprostowana, łagodnie i smutnie wpatrzona w twarz Wilhelma. Promieniała z jej twarzy nadludzka siła ducha, a szczupła jej postać w prostej, wełnianej, czarnej sukni, była bohaterską, olbrzymią. Majestat jej wzruszył serce Wilhelma, wyciągnął ku niej ręce, prosząc:
— Babko, czy zechcesz mnie uściskać?...
— Z całego serca, moje kochane dziecko! Twój obowiązek, twój cel jest niezgodny z mojemi poglądami, lecz widzisz, że szanuję wolność twojego sumienia... a chociaż inne mamy ideały, kocham ciebie, jak najdroższego syna!
Ucałowali się, a Piotr wysunął się z ukrycia, jakby dopiero co nadszedł. Ze zdumieniem spostrzegł, że babka już spokojnie szyła porzuconą dotąd robotę, a Wilhelm krzątał się jak zwykle przy swoim stole i półkach, zawalonych specyalnemi przyrządami do robienia chemicznych doświadczeń.
Nadszedł czas drugiego śniadania, już była godzina dwunasta w południe, lecz postanowiono zaczekać na Tomasza, który opóźnił się z przybyciem na właściwą porę. Franciszek i Antoni byli już w domu i śmiejąc się, gniewali się na brata, mówiąc, że z jego powodu umierają z głodu. Marya zrobiła dziś na deser krem i utrzymywała, że udał się wybornie, lecz że Tomasz nie dostanie go za karę. Gdy wreszcie nadszedł, przyjęto go gwizdaniem, żartobliwemi drwinami i śmiechem.
— Nie z mojej winy się spóźniłem — mówił, tłomacząc się. Traf chciał, że dla skrócenia drogi poszedłem przez ulicę la Barre, zapomiawszy o pątnikach. Otóż trudno sobie wyobrazić w jaki tłum i ścisk wpadłem. Chyba owe całe dziesięć tysięcy pobożnych pielgrzymów rozbiło tam właśnie swoje obozowisko. Mówiono mi, że wszystkie hotele i gospody Montmartre są przepełnione, lecz widocznie dla wielu nie znaleziono miejsca i rozlokowano ich pod gołem niebem... A teraz wszystko to je i pije wśród rozrzuconych manatków... Wszędzie aż się roi od tłumu... Ci, co niedospali swego, leżą pokotem na ulicy i na chodnikach... niema gdzie nogi postawić, tak się roztasowali na ulicy la Barre... co chwila myślałem, że kogo zgniotę więc nic dziwnego, że w takich warunkach nie mogłem przyjść na czas...
Przy śniadaniu panowała wesołość i ciągłe wybuchy dobrego humoru, tylko Piotr i babka zachowywali się milcząco. Piotr znajdował, że było coś sztucznego w tej ogólnej wesołości. Jednakże synowie i Marya nic wiedzieć nie mogli o straszliwej katastrofie, która miała się spełnić za kilka godzin, i kirem przysłonić słońce, jasno, pogodnie świecące w tym dniu czerwcowym. Ogólną rozmowę i śmiechy przerywały krótkie ale nagłe chwile milczenia. Czyżby prawda się wtedy jawiła, zsyłając jakieś nieokreślone przeczucia?... Może te kochające serca obiegała niewiadoma trwoga, zapowiadająca im żałobę?... Wilhelm miał twarz zupełnie pogodną i uśmiechał się z tkliwością do swej zebranej rodziny, może był tylko nieco blady i głos miał serdeczniej rzewny. Babka była poważniejszą niż kiedykolwiek, lecz nikt nie śmiał spytać się jej o przyczynę, cześć, jaką wzbudzała, nakazywała szanować jej milczenie.
Krem, zrobiony przez Maryę, wywołał ogólne zadowolenie; obsypano ją za to pochwałami, tak, iż wreszcie zarumieniła się, co sprawiło wielką uciechę chłopcom, lecz pomimo tej wesołości jeszcze przed końcem deseru znów powiał martwy chłód i twarze obecnych zbladły, bez żadnej widocznej przyczyny.
— Ach, ten dzwon! — zawołał Franciszek — aż głowa puchnie od tego ich hałasu!
„La Savoyarde“ od południa dzwonił poważnemi, miarowemi uderzeniami, których przeciągłe brzmienie rozlegało się, hucząc, aż na odległe końce olbrzymiego Paryża. Rozmowa przy stole ucichła, wszyscy słuchali.
— Czy oni tak będą dzwonić aż do godziny czwartej?.. — spytała Marya.
— O czwartej, moja droga, usłyszysz jeszcze co innego — odpowiedział Tomasz. Wtedy puszczą dzwon na dobre, by podczas błogosławieństwa wtórował hymnem radości i tryumfu!
Wilhelm, uśmiechnąwszy się, zauważył:
— Tak... tak... brzmi donośnie... i nic nie pomoże zamknięcie okien i zatkanie uszów... Nikt w Paryżu nie może się uchronić od słyszenia Savoyardy! Mówiono mi, że nawet przy Panteonie słychać ją wybornie!
Każdy coś powiedział i choćby słowo dorzucił, tylko babka milczała i była obojętna na ponure, przeciągłe huczenie potężnego dzwonu. Antoni oburzał się przedewszystkiem na odrażająco szpetne obrazy i obrazki religijne, sprzedawane dziś w niezliczonej ilości, Pątnicy rozchwytywali zwłaszcza bonbonierkowego Jezusa z piersią przekrojoną i ukazującego swe krwawe serce. Przyjęty ten szablon miał niesłychane powodzenie pomiędzy pobożnymi pielgrzymami, chociaż wstrętny był barbarzyństwem kolorytu i nizkim materyalizmem pojęcia artystycznego.
Wstano od stołu, rozmawiając coraz głośniej, bo huczący bezustannie dzwon nie dozwalał się słyszeć. Wszyscy powrócili do pracy. Babka szyła w pobliżu oszklonej ściany, Marya tuż przy niej haftowała. Trzej chłopcy pracowali, milcząc i zaledwie od czasu do czasu który z nich podniósł głowę, by opuścić ją natychmiast. Aż do godziny w pół do trzeciej nie zamieniono ani jednego słowa, nawet Wilhelm zdawał się być cały oddany robocie. Tylko Piotr nie mógł się opanować i wylękły, strwożony, zdrętwiały, siedział w zamyśleniu i spoglądał na nich wszystkich, jakby z głębi sennego widzenia. Podczas śniadania powiedział, że czuje się niedomagającym, by tym sposobem wytłomaczyć się, że nie bierze udziału w ogólnej wesołości. Teraz, w oczekiwaniu czegoś okropnego a nieuniknionego, był nieledwie że chory z nadmiaru wzruszenia. Czekał, patrzał, słuchał i z każdą chwilą wzrastała w nim dokuczliwa trwoga.
Była już blizko godzina trzecia, gdy Wilhelm, spojrzawszy na zegar, wziął do ręki kapelusz i rzekł zwykłym głosem:
— A teraz wyjdę!...
Synowie, babka i Marya spojrzeli na niego.
— Tak, wyjdę...
Pomimo, że dwukrotnie to oznajmił, stał na miejscu. Piotr zdawał sobie sprawę z wewnętrznej walki, jaką musiał teraz z sobą staczać siląc się na spokojny ton głosu i pogodny wyraz twarzy. Ach, jakże musiał on cierpieć! Odmówił sobie nawet ostatniego uścisku z tymi, których kochał! Nie mógł pocałować synów, nie chcąc w nich budzić podejrzeń, bo to mogłoby uniemożliwić wykonanie powziętego zamiaru. Niechaj się nie domyślają, że ich ojciec idzie na śmierć! Przemógł się i zmierzając ku drzwiom, rzekł:
— Do widzenia, moje dzieci.
— Do widzenia, ojcze! A wrócisz niedługo?...
— Tak, tak... Bądźcie o mnie spokojni, pracujcie i niechaj praca wam się darzy!
Babka trzymała robotę w ręku, ale nie spuszczała oczów z Wilhelma. Lecz z nią już się pożegnał, ona jedna wszystko dokładnie wiedziała. Rzucił na nią wzrokiem i spojrzenia ich spotkały się, milcząc, powtórzyli sobie złożone przyrzeczenia i nieskończoność wzajemnej ku sobie ufności.
Wtem Marya odezwała się z uprzejmym uśmiechem.
— Wilhelmie, może będziesz przechodził przez ulicę des Martyrs?... a w takim razie czy mogę cię o coś poprosić?...
— I owszem, mów.
— Zechciej wstąpić do mojej szwaczki i powiedz jej, że dopiero jutro rano przyjdę przymierzyć moją suknię.
Marya oddała szwaczce do zrobienia swoją suknię ślubną z popielatej jedwabnej materyi, a ponieważ podobny zbytek zdarzał się jej po raz pierwszy w życiu, więc szydziła sama z siebie jako z nieoględnej strojnisi. Wszyscy razem z nią żartowali na ten temat i dość było wspomnieć o jedwabnej sukni, by wywołać ogólną wesołość i śmiechy.
— Postaram się być u szwaczki — rzekł Wilhelm rozweselony. Ona ani się domyśla, jak ważny strój szyje i jaki to drogocenny jedwab i koronki! Tylko nasza królewna może mieć coś tak wyszukanego, bo chce być najpiękniejszą i najszczęśliwszą z kobiet! Wierzę, że tak będzie i z całego serca jej tego życzę!
Rzecz dziwna, nikt się nie roześmiał i nikt nie dorzucił ani wyrazu do żartobliwych słów Wilhelma. Znów zapadło głuche milczenie, jakby śmierć przeleciała, wionąc skrzydłami zimno grobowe, które ścięło mrozem serca całej rodziny, zebranej w słonecznej pracowni.
— No, teraz naprawdę już idę... — rzekł Wilhelm głosem zniżonym. Do widzenia, moje dzieci!
Wyszedł i nawet się nie odwrócił. Wśród milczenia, słychać było odgłos szybkich jego kroków, zanikających stopniowo na żwirze ogrodu przed pracownią.
Piotr pod pozorem koniecznego wyjścia na miasto puścił się za nim prawie natychmiast. Nie potrzebował śledzić jego kroków, bo wiedział dotąd Wilhelm podążał, przeczucie mówiło mu, że go odnajdzie za palisadą przy ciemnych schodach, wiodących do podziemi bazyliki. Wszak widział go, wychodzącego ztamtąd nie dalej jak onegdaj. Zbrojny tą pewnością, Piotr nie silił się na odnalezienie brata wśród tłumu pątników, zalegających wszystkie ulice i zaułki w sąsiedztwie z kościołem, przyspieszył tylko kroku i stanął koło pracowni Jahan’a. Okazało się, że nadszedł we właściwą chwilę, bo Wilhelm znikał właśnie za palisadą. Korzystając ze zbiegowiska pobożnego tłumu, wałęsającego się bezładnie, Piotr wsunął się niepostrzeżenie za ogrodzenie, lecz Wilhelma już tu nie było. Domyślając się, że spuszcza się on teraz po schodach, Piotr przystanął, by tchu załapać, dusił się, tak mu serce biło.
Tymczasem schody, spuszczające się do podziemi, były spadziste i Piotr zauważył, że zaraz niżej były najzupełniej ciemne. W miarę, jak się niemi spuszczał, stąpał ostrożniej, nogi stawiał powoli, by najlżejszym odgłosem nie zdradzić swej obecności. Ręką sunął wzdłuż muru, by módz się lepiej kierować, spuszczał się, jak do studni. Po paru zakrętach uczuł równy grunt pod nogami, więc zatrzymał się, nie wiedząc w którą stronę iść mu należało. Ciemności były tak czarne, że aż wydawały się gęstemi, a cisza tak posępna, jak na dnie opuszczonej kopalni. Ani szelestu, ani jednego tchnienia. Jak i gdzie miał się skierować?... Wahał się, gdy wtem o jakie dwadzieścia kroków przed nim błysła iskra pocieranej zapałki. Był to Wilhelm, zapalający świecę. Piotr postanowił iść za nim w tem samem oddaleniu. Puścił się więc za światełkiem, niesionem przez brata. Przebywali korytarze o murowanych ścianach i sklepieniach, a podróż wydawała się niesłychanie długą i od niepamiętnych czasów rozpoczętą i trwającą. Piotr usiłował odgadywać kierunek i był prawie pewny, że idą ku północy, pod nawą bazyliki.
Nagle światełko się zatrzymało. Piotr wszakże szedł dalej naprzód, starając się pozostać w cieniu lecz pragnąc przypatrzeć się wszystkiemu. Korytarz rozszerzał się tutaj w nizką rotondę. Wilhelm, stanąwszy pośrodku, obsadził świecę na ziemi i ukląkłszy, odwalił kamienną płytę, która zdawała się zakrywać pusty otwór. Podziemia, w których znajdowali się dwaj bracia, dawały przystęp do fundamentów bazyliki, do owych studni, wypełnionych betonem, a podtrzymujących gmach widzialny na szczycie wzgórza. Kolumny ich widniały w pobliżu, a Wilhelm pochylony nad przygotowanym wykopem, przypatrywał się założonej przez siebie minie, której lont dość było zapalić, by nastąpiła straszliwa katastrofa. Piotr odgadł teraz wszystko. Brat jego tutaj znosił i nagromadzał materyał wybuchowy swojego wynalazku, zapełnił nim głęboką czeluść, stanowiącą teraz minę nieobliczonej potęgi. Materyał wybuchowy musiał zapełniać otwór aż po brzegi pod kamienną płytą, którą, przyszedłszy, odwalił, a pod którą pracował może od miesiąca. Wszystko było teraz gotowe i dość było rzucić płonącą zapałkę, by cały szczyt wzgórza wysadzić w powietrze.
Uprzytomniwszy sobie całą okropność położenia, Piotr zdrętwiał z przerażenia. Nie byłby teraz w stanie ruszyć się z miejsca ani głosu wydostać z gardła. Zdawało mu się, że widzi dziesięciotysięczny tłum pątników, zgromadzony pod wysokiemi nawami bazyliki i wyczekujący uroczystego błogosławieństwa, podczas gdy Lavoyarda wstrząsała powietrze przeciągłem huczącem brzmieniem, dzwoniąc coraz to donośniej i towarzysząc śpiewom radosnego hymnu rozmodlonych pątników. Wspaniałość kościelnej uroczyści nagle zostanie zerwaną. Uderzy w nich wszystkich piorun, zakołysze się ziemia i otworzy się wulkan, który pochłonie kościół i całym tłumem wiernych! Siła wybuchu zniszczy najpierw kolumny, podtrzymujące bazylikę, rozerwie sklepienia i zwali gmach, którego fasada runie po spadzistym stoku wzgórza ku Paryżowi, a środek i absydyum, zamienione w gruzy, pozostaną na miejscu zapełniając sobą przepaść wulkanu, piętrząc się wśród płomieni i dymu. Co za przerażający kataklizm! Las rusztowań spadnie ognistym deszczem na sąsiednie dzielnice, a tysiące rozpalonych brył kamiennych toczyć się będzie z impetem burzy, spadając na domy u stóp wzgórza położone! Ileż zniszczenia wywoła to przerażające wstrząśnienie! Cała dzielnica Montmartre jest zagrożona i może za godzinę będzie już tylko olbrzymiem rumowiskiem!
Wilhelm podniósł się i stanął, pozostawiając płonącą świecę na ziemi. Prosty i wysoki jej płomień oświetlił postać Wilhelma, rzucając po za nim własny jego cień tak wielki, iż zdawał się zapełniać podziemie, a jednak wśród tych ciemności światełko było blade, jak nieruchoma gwiazda, smutna i niepewna. Wilhelm wyjął zegarek z kieszeni od kamizelki i pochylił się do światła, by zobaczyć która godzina. Było pięć minut po godzinie trzeciej. Miał więc przed sobą blizko godzinę, bo postanowił się nie spieszyć i wszystko wykonać podług planu, jaki sobie zakreślił. Usiadł na kamieniu i nieruchomie, ze spokojną cierpliwością, czekał. Światło płonącej świecy padało mu wprost na twarz, na wysokie jak wieża czoło, ukoronowane bujną czupryną srebrno siwych włosów, na energiczne rysy o płomiennych oczach i czarnych dużych wąsach, które nadawały mu coś młodzieńczego. Twarz miał teraz spokojną i patrzył w przestrzeń, przed siebie. W tej ostatniej godzinie, jakie myśli snuły się pod jego czaszką?... Z twarzy jego nie nie można było wyczytać, była nieruchoma i głucha jak noc, która go otaczała, jak milczenie i cisza podziemia.
Wtedy Piotr, opanowawszy nawał wzruszeń, zbliżył się. Posłyszawszy kroki, Wilhelm zerwał się, jakby chcąc się rzucić na przybywającego śmiałka. Lecz odrazu poznał brata i nie zdziwił się jego obecnością.
— Ach, to ty! wyśledziłeś mnie... Czułem, że odgadłeś moją tajemnicę. I wierzaj, że sprawia mi to przykrość, zwłaszcza iż nadużywasz jej, przychodząc tu za mną, tropiąc mnie niepotrzebnie... Doprawdy mogłeś się był powstrzymać i nie narażać siebie i mnie na ból ostatni...
Piotr, złożywszy drżące dłonie, zaczął go błagać:
— Bracie! bracie!...
— Nie mów tak... jeżeli chcesz koniecznie, to później powiesz, co uznajesz za potrzebne, a teraz najpierw posłuchaj mnie. Mamy przed sobą blizko godzinę, zatem jest czas na dłuższą rozmowę. Ale pragnę, byś zrozumiał całą bezużyteczność tego, co chcesz mi powiedzieć. Moje postanowienie jest nieodwołalne, długo się nad niem zastanawiałem i wiem, co robię. Każdy ma prawo postępować zgodnie ze swoim rozumem i sumieniem.
Spokojnie, chłodno, zaczął bratu opowiadać cały przebieg myśli, które go doprowadziły do powzięcia zamiaru. Długo się wahał nad wyborem gmachu, który miał wysadzić w powietrze. Najpierw obrał operę, lecz kogóż on tam dosięgnie swoją pomstą?... tłum, niemający określanego znaczenia i bezmyślnie używający rozkoszy posiadanych bogactw. Czyn jego będzie zatem przypisany zazdrości z zupełnem pominięciem właściwego celu ogólniejszej a zarazem wyższe natury. Następnie myśl jego zatrzymała się na giełdzie. Tutaj byłby piorunem raził możnowładców pieniężnych, kapitał zmonopolizowany i jarzmem ciążący na całej warstwie społeczeństwa. Lecz i tu zakres i znaczenie kary było zbyt ciasne. Niejednokrotnie powracała mu ochota zburzenia pałacu sprawiedliwości, będącego siedzibą ludzkiej przewrotności, niewolniczych praw, nadużyć, fałszywych oskarżeń i wyroków. Podminowany gmach runął by na głowy wszystkich tych nieomylnych sędziów i wszystkich tych zaciekawionych przelotnych przybyszów, którzy przepełniają sądową salę dla zabicia czasu, dla pustej rozrywki. Wybuchający wulkan byłby z dziką ironią pochłonął tych i tamtych, nie rozróżniając, nie zatrzymując się na szczegółach, wymierzając sprawiedliwość z pierwotnem okrucieństwem natury. Przez dłuższy czas zastanawiał się, czy nie najlepiej będzie skazać na zagładę Wielki Łuk Tryumfalny. Wszak był to pomnik, uświęcający wojnę, zatem nienawiść pomiędzy narodami, fałszywą chwałę i sławę, okupioną mordem i pożogą. Niech runie ten kolos, wzniesiony na cześć wielkich zdobywców i wielkich rzezi, które wytoczyły tyle krwi, niosąc łzy i rozpacz osieroconym! Wilhelm z przyjemnością zatrzymywał się na tej myśli, bo nęciła go okoliczność, że otwierając otchłań pod Łukiem Tryumfalnym, byłby tylko sam jeden swoje życie poświęcił i legł pod gruzami, zmiażdżony kamiennym olbrzymem. Grób miałby wspaniały a pamięć czynu byłaby wiekopomna i bogata plonami rozmyślań!
— Musiałem odstąpić od tego zamiaru — mówił dalej — bo dostęp okazał się utrudniony. Niema tam ani piwnic, ani żadnych podziemnych korytarzy. A wreszcie, chociażbym chciał tylko własne swoje życie poświęcić, zastanowiłem się, że czyn mój tem większe będzie miał znaczenie, im większa ilość padnie rażonych ofiar. Będzie to okrutną i krwawą lekcyą ta niesprawiedliwa śmierć niewinnego tłumu, tysięcy nieznanych istot, anonimowych męczenników! Maszynerya naszego ustroju społecznego z nieubłaganą srogością śle na śmierć zastępy ofiar ginących z niesprawiedliwości, z wyzysku i nędzy, potrzeba więc, by zamach, przezemnie przygotowany, odezwał się szeroko po świecie, by echem swym zbudził wszystkie sumienia! Piorun już gotów i padnie zaraz, rażąc tysiącami śmierci, miażdżąc jak stopa człowieka zanurzająca się w rojne mrowisko.
Oburzony Piotr, krzyknął gorączkowo, protestując sercem i umysłem:
— Bracie! bracie! czyż to twoje usta wypowiadają takie słowa?
Wilhelm, jakby nie słysząc, mówił dalej:
— Ostateczny mój wybór padł na bazylikę Sacré Coeur. Miałem ją tuż pod ręką i była najłatwiejszą do zburzenia. A przytem oddawna gniewał mnie ten gmach, obrażający wszystkie moje uczucia. Nieraz ci o tem wspominałem. Bezczelną i obelżywą jest ta świątynia absurdu, wzniesiona na najwyższem paryzkiem wzgórzu. Paryż! nasz Paryż miałby dozwolić, by go ukoronowano w tę czapkę błazeńską?... Paryż, stolica prawd, zdobywanych wysiłkiem mózgów tylu pokoleń! Paryż, jaśniejący nad światem, jak pochodnia wiedzy! Paryż! Paryż miałby nosić na sobie takie piętno, taką zniewagę, taki tryumf ciemnoty nad światłem, głupoty nad rozumem! Nie! nie! Paryż nie ugnie się pod jarzmem ich złowrogiem! Paryż nie ukorzy się w pokucie! Paryż zna swoją misyę i zmiecie wszystko, co staje mu na przeszkodzie do spełnienia wielkiego swego przeznaczenia! Paryż wiódł dotąd i nadal wieść będzie ludzkość ku prawdzie, sprawiedliwości i zerwaniu pęt opóźniających pożądane wyzwolenie wszystkich serc i umysłów! A więc niech pada świątynia, wzniesiona kłamliwemu bóstwu, ziejącemu upodlenie i pokorę ducha! niechaj gruzy tych murów przywalą i zasypią zbiegłe tłumy wiernych, by katastrofa huknęła przeciągłym rykiem po całym obszarze ziemi, wstrząsając ludzkość i i wzywając ją ku odrodzeniu i odmianie wszystkiego!
— Bracie! bracie! — zaczął Piotr wołać z przejęciem, — czyż to ty do mnie mówisz?... Więc na takie bezdroża zaszedłeś?... Ty uczony i zastanawiający się nad wszystkiem! i to, pomimo światłego twego umysłu i szlachetności twego serca?... Jakaż burza wre w tobie, byś miotał się w takiem szaleństwie i gnał, ulegając jego podmuchom?... Czyż nie zdajesz sobie sprawy z okropności słów swoich?... Bracie mój, przypomnij sobie wieczór naszej wzajemnej spowiedzi i zawarcia sojuszu serc naszych. Odkryłeś wtedy przedemną swoje marzenia idealnej anarchii, tej najwyższej, najpiękniejszej harmonii życia, które swobodnie rozwijając się podług praw naturalnych, stworzyłoby szczęście, krępowane dzisiaj tysiącznemi pętami. Lecz wtedy, bracie, brzydziłeś się anarchią uwzględniającą rabunek, odtrącałeś z pogardą potrzebę mordu, buntowałeś się przeciwko gwałtowności czynów i zaledwie mogłeś się zdobyć na wyrozumiałość i uwzględnienie zapalczywości niektórych szaleńców pędzonych gorączką, zrozpaczonych nędzą. Bracie! czemu mam przypisać zaszłą w tobie odmianę, dlaczego z dziedziny myśli wytrąciłeś samego siebie i z wyżyn, na których stałeś, zeszedł do czynu z pragnieniem rzucenia straszliwej klęski?
Wilhelm odpowiedział spokojnie i z wielką prostotą:
— Salvat zginął pod nożem gilotyny, a gdy szedł na śmierć, wyczytałem w jego oczach testament, jaki mi pozostawił do spełnienia... Jestem tylko wykonawcą. Oto jest właściwa przyczyna zaszłej we mnie odmiany. Od kilku miesięcy nie przestawałem cierpieć i rozpaczać nad złem, w jakiem jesteśmy pogrążeni... Czas było kres temu położyć... i chwilę odmiany przyspieszyć... I oto zaraz uderzy wielka godzina!... hasło oczekiwanego odrodzenia!
Obadwaj zamilkli. Stali naprzeciwko siebie i pomimo ciemności, pragnęli przeszyć się wzrokiem aż do głębi. Nagle Piotr zrozumiał Wilhelma, tego dzisiejszego Wilhelma, doprowadzonego do obłędu zaraźliwą gorączką rewolucyjną, jaka obiegała po nad ludnością Paryża. Dwojaka natura Wilhelma wytrącała go z równowagi, manifestując się w zatrważających objawach. Był on nie tylko człowiekiem wiedzy stwierdzonej, doświadczonej, logiki rozważnej i obserwującej naturę, lecz zarazem i marzycielem spragnionym dobra społecznego, braterstwa, równości, sprawiedliwości i zdobyczy szczęścia dla ogółu istot na ziemi. Palony żądzą tkliwego swego serca, stworzył teoryę idealnego anarchizmu, łącząc wiedzę z chimerą. Społeczeństwo powierzał prawu harmonii rządzącej światem i widział każdą ludzką jednostkę w pełni swej wolności, stowarzyszoną ze wszystkiemi innemi, dzięki wyłącznie miłości. Teofil Morin, zwolennik Proudhon’a i Augusta Comte’a, Bache, zwolennik Saint Simona i Fourier’a, nie mogli go zadowolić, bo żądał absolutu. Wszystkie systemata posiadały swoją chaotyczność i ułomność, a prócz tego ścierały się z sobą z taką zażartością, iż dobytek tymczasowy z nich był prawie żaden, ciężar życia uginał dźwigające je barki, nie orzeźwiając serc nadzieją w niezawodność ulgi. Zdarzało się, że poglądy Janzen’a spływały się w jedno z poglądami Wilhelma. Niektóre, wspólne im porywy, przekraczając aż po za horyzont, czyniły z nich zaborców wszystkiego dla wszystkich. Nic nie było podług nich zbyt wspaniałego dla zabezpieczeniu szczęśliwego bytu człowieka na ziemi. Rozbujałe marzenia Wilhelma wtrącały go w otchłanie rozpaczy, gdy napotykał w życiu codziennem niedolę i nędzę ubogiej ludności przedmieść Paryża, a tragiczna historya Salvata stała się fermentem buntu, jakim wrzał od dnia wyroku śmierci i krwawego epilogu na placu de la Roquette, Wypadkowo wplątany w tę sprawę od samego początku, Wilhelm nie przestawał wywoływać całości jej przebiegu. Był naocznym świadkiem zamachu, widział Salvata wchodzącego pod bramę pałacu Duvillard dla podłożenia bomby, rzucił się za nim, lecz było już zapóźno, wybuch nastąpił, kalecząc go i odosobniając na długie tygodnie w samotnym dworku Piotra, odzyskanego niespodziewanie brata. Tam go odwiedził Salvat, tam Wilhelm czytał w dziennikach niedorzeczne sprawozdania, ztamtąd wyszedł po chorobie na pierwszą dłuższą przechadzkę i stał się świadkiem obławy po lasku Bulońskim, obławy, ścigającej człowieka, jak dzikie, drapieżne zwierzę. Ach, a ta postać pojmanego Salvata, umierającego ze znużenia i z głodu! Salvata otoczonego zbirami, dumnymi z rezultatu kampanii paruset ludzi przeciwko jednemu! a potem sąd przysięgłych, sędziowie, żandarmi, świadkowie, Francya cała domagająca się głowy nieszczęśliwego, który stał się kozłem ofiarnym, mającym odkupić zbrodnię ich wszystkich! Piotr przypomniał sobie przygnębienie i wściekłą, niemą rozpacz Wilhelma na widok gilotyny, tego potwornego miecza ludzkiej sprawiedliwości. Od owego poranku, w którym ujrzał Salvata prowadzonego na ścięcie, nastąpił gwałtowny przewrót w jego umyśle. Pozbawiony został spokoju i owładnięty do szału ideą wymierzenia sprawiedliwości czynem tak potężnym, by zło raz nazawsze zostało wyplenione na korzyść dobra, które nieomieszka je zastąpić. Salvat, zamieniając z nim ostatnie spojrzenie, zaraził go swoim szałem męczennika, umierającego w imię idei. Odtąd marzył tylko o śmierci, o oddaniu swego życia, wysączeniu swej krwi aż do ostatniej kropli, o unicestwieniu tysięcy innych ludzkich ofiar, by społeczeństwo, przerażone ogromem kataklizmu, opamiętało się i zawyrokowało powstanie nowej ery, złotej epoki ogólnej szczęśliwości.
Piotr, uprzytomniwszy sobie to wszystko, zrozumiał wyrobienie sobie postanowienia Wilhelma i uląkł się, że nie zwalczy nieprzytomnego jego zaślepienia. Przerażony, rzekł, o ile mógł najspokojniej:
— Bracie! wpadłeś w szaleństwo! oni ciebie do szaleństwa doprowadzili! Zemsta, i to zemsta pojmowana w ten sposób, jest niegodną człowieka twojej miary. Prawda, że bezlitosne prześladowania mogły rozjątrzyć wiele umysłów i że powiał teraz złowrogi duch okrucieństwa... lecz zło nie da się wykorzenić złem... zemsta wywołuje zemstę, oddala możność ukojenia bólów i pożądanego pobratania się serc i umysłów. Bracie! zeszedłeś z właściwej tobie drogi... wkroczyłeś na manowce takiego Salvata... czyż chcesz się teraz łączyć z tymi, którzy zabijają, z tymi, którzy kradną?... Bergaz usprawiedliwia, a może nawet szczyci się rabunkiem pałacu księżnej de Harn. A czy pamiętasz niewinną ofiarę zamachu Salvata, tę młodziutką, jasnowłosą dziewczynę, zmiażdżoną wybuchem pod bramą pałacu barona Duvillarda. Bracie! bracie! opamiętaj się! Błagam cię i zaklinam, nie krzywdź samego siebie, nie krzywdź nas wszystkich, którzyśmy tobie ufali, miłując cię i wielbiąc!
Wilhelm machnął ręką z lekceważeniem. Cóż to wszystko może go obchodzić, jego, będącego już jakby po za życiem, w przedsionku śmierci?... Czyn, który zaraz spełni, odbierze życie tysiącom istot ludzkich, lecz wszakże on razem z nimi legnie w tym samym grobie! Każdy przewrót społeczny miał swoje ofiary, więc nie może być teraz z tego powodu obezwładniającego wahania i co postanowił i obmyślił, spełni z jak największą ścisłością.
Pragnąc uratować brata, Piotr przypomniał mu ważność jego obowiązków:
— Wilhelmie, a gdzież są dawne twoje wielkie zamiary?... Tobie niewolno od nich odstępować!
Gorączkowo, z uniesieniem zaczął rozbudzać w nim dumę uczonego, genialnego wynalazcy. Mówił o tajemnicy, jaką mu powierzył — o maszynach wojennych, mogących znieść olbrzymie armie, zniszczyć miasta obronne, zrujnować całe prowincye. Wszak chciał swoim wynalazkiem uzbroić Francyę, by, zwycięzka w przyszłej wojnie, rządziła całym światem, darząc jego ludy wolnością i braterstwem. Czyż odstąpił od tak wspaniałego zamysłu?... czyż wynalazek swój, przeznaczony do tak wielkiego celu, zbezcześci, wysadzając w powietrze tysiące niewinnych istot wraz z kościołem, który niebawem zostałby odbudowany, by stać się miejscem pielgrzymki do grobu męczenników?
Wilhelm uśmiechnął się ironicznie, mówiąc:
— Nie zaniechałem zamiaru, który ci zwierzyłem, ale go przeistoczyłem. Przypominasz sobie, że wahałem się wtedy... staczałem z sobą walki pełne goryczy... Ach, bo okropnem jest położenie człowieka, który zeznaje, że trzyma losy świata w swej dłoni! Chwytały mnie obawy, drżałem, pytając sam siebie, czy zdołam uczynić dobry wybór i czy właściwą uzbroję rękę. Paryż nie jest bez zmazy, a wypadki, jakich od kilku miesięcy byliśmy świadkami, dowodzą, że jeszcze nie dojrzał do roli przewodnika, jaką mu pragnąłem nadać. Czyż miałem powierzyć mój wynalazek narodowi nie umiejącemu się rządzić i domagać się przynależnej mu wolności?... czyż miałem ryzykować, że z wynalazku mojego skorzysta jaki dyktator, może zdobywca, który zapragnie wojny zaborczej i steroryzuje ludy, by narzucić im wspólne i cięższe, niż dotąd, jarzmo... Nie! ja tego nie chcę! wojna jest złem, które wytępię! które zabiję!
Ściśle i jasno przedstawił Piotrowi nowy swój projekt. Od dziesiątków lat narody europejskie stoją pod bronią i nie można przewidzieć epoki ogólnego rozbrojenia, jakkolwiek stan obecny ciąży na budżetach, wymagając miliardów i grożąc nieuniknionem bankructwem. Strach przed wojną powstrzymuje wojnę, lecz armie wciąż wzrastają liczebnie, każdy naród wysiłkiem pieniężnym okupuje swoje bezpieczeństwo. Jakiż radosny okrzyk zadowolenia wyrwie się z piersi wszystkich ludów, gdy ukaże się broń tak potężna, iż wojna stanie się niemożliwą! Ludy odetchną wtedy i żyć będą odtąd w spokoju, budżet wojny zostanie wszędzie zniesiony, wojna znaną będzie tylko z historyi, ustaną raz nazawsze olbrzymie rzezie, rozwijające najgorsze instynkta. Wilhelm zaczął się zapalać, mówiąc o tem nowem swojem marzeniu, które niebawem zostanie urzeczywistnione.
— Bo wszystko jest ku temu przygotowane, dodał, patrząc na brata. Umrę, zniknę, lecz tym sposobem zapewnię tryumf mojej idei! Zapewne musiałeś zauważyć, że ostatniemi czasy często zamykałem się z babką w jej pokoju na górze?... Otóż klasyfikowałem z nią dokumenta i naradzałem się z tą moją jedyną powiernicą. Wiem, że ona w całości spełni moje polecenia i wykona moją wolę, chociażby miała życiem to przypłacić... zobowiązała się, więc umrę spokojny. Skoro tylko nastąpi przygotowany wybuch, zasypując mnie gruzami bazyliki, babka zostanie jedyną posiadaczką moich papierów, formuły mojego wynalazku, opisu i rysunków broni, bomb i specyalnej armaty i prześle pozostawione ich kopie wszystkim pierwszorzędnym państwom świata. Tak więc, zamiast obdarzyć Francyę, składam wszystkim narodom dar z mojego wynalazku, a tem samem rozbrajając je równomiernie, usuwam możność wojny przez okropność wojny!
Piotr stał czas jakiś w niemym podziwie. Plan Wilhelma przywalił go swym ogromem, w którym naiwność łączyła się z genialnością. Wreszcie, zapytał go przyciszonym głosem:
— Bracie, jeżeli darzysz wszystkie narody swoim potężnym wynalazkiem, dlaczego chcesz wysadzić w powietrze bazylikę, dlaczego masz umierać?...
— Dlaczego?... By mi uwierzono!
Okrzyk ten wyrwał się z piersi Wilhelma z siłą niezłomnego przekonania, a po chwili dodał:
— Koniecznem jest, by ten gmach runął i zagrzebał mnie w swoich gruzach, bo jeżeli doświadczenie nie poprze i nie stwierdzi moich dokumentów, jeżeli Paryż i świat nie zadrży ze zgrozy nad siłą wynalezionego przezemnie prochu, zaliczony zostanę do liczby szarlatanów, utopistów, marzycieli, których plany nie mogą być brane na seryo. Tak, potrzeba, by tysiące ludzi poniosło śmierć, trzeba, by rzeka krwi popłynęła, bo tylko za tę cenę okupić zdołam to, czego pragnę! Śmierć moja i tysiące istot, które w tej oto chwili żyją ponad naszemi głowami, stanowić będzie wieczystą tamę przeciwko wojnom, których rzezie broczą krwią historyę wszystkich narodów!
Zamilkł, a po chwili dodał z odcieniem smutku:
— Spełnię, co postanowiłem, bo Salvat przekazał mi po sobie spuściznę domagania się sprawiedliwości. Rozszerzyłem jej zakres, nadałem wyższe znaczenie, bo umysł mój do tego się nadawał. Rozważałem i wydało mi się pożądanym celem przykrócić możność wojny. Lecz czyż można wiedzieć, o ile z tego wypłynie dobro?.. A może lepiej byłoby, gdyby mój wynalazek był własnością prostaczego umysłu i został spożytkowany bez osnutych naprzód planów? niechajby wybuchł jak wulkan, zmieniający nagle wygląd okolicy, które to spustoszenie trwać nie może długo, bo życie zaraz na nowo obejmuje ją w posiadanie i urabia podług harmonijnych swoich prawideł.
Ogarek świecy dopalał się. Wilhelm podniósł się z kamienia, na którym dotąd siedział i spojrzał na zegarek. Jeszcze dziesięć minut. Płomień świecy, zachwiany poruszeniem się Wilhelma, mniejsze dawał światło, ciemność podziemia stała się groźniejszą, unosząc się nad otwartem podminowaniem. Dość było rzucić tam jedną iskrę, by natychmiast nastąpił wybuch.
— Godzina się zbliża... Braciszku, uściskaj mnie i odejdź... Wiesz, jak serdecznie ciebie kocham, jaką tkliwość uczuć dla ciebie odnalazłem w mojem starem sercu... Kochaj mnie pamięcią, a teraz zaczerpnij sił w swojem przywiązaniu, by mnie pożegnać spokojnie i pozostawić mojemu losowi... Umrę z radością, spełniając swój obowiązek... tak, jak tego pragnąłem... Więc uściskaj mnie i idź sobie... idź, nie odwracając głowy.
Piotr odrzekł z twarzą zalaną łzami:
— Nie mogę odejść... nie mogę... nie przekonałeś mnie... a właśnie, dlatego, że kocham ciebie z całego serca, nie odejdę ztąd, bracie...
A z nagłą siłą i oburzeniem dodał:
— Wilhelmie! Tobie nie wolno umierać, jak szaleńcowi i samobójcy!
— Dlaczego?... czyż mi niewolno rozporządzać sobą? Nie mam żadnych obowiązków, zadanie moje spełnione, wszystko uregulowane. Moi synowie są dorosłymi ludźmi i nie potrzebują już mojej opieki. Miałem zobowiązania względem Maryi, lecz Maryę tobie oddałem.
Piotr nagle uchwycił się tego argumentu, postanawiając spożytkować go i wyzyskać.
— A więc postanawiasz umrzeć, nie widząc dla siebie możności życia bez Maryi! Bracie! wyznaj! Ty umierasz z rozpaczy, ty ją kochasz więcej, niż kiedykolwiek!
— Nie! nie! — zaprzeczył Wilhelm. Już nie jestem w niej zakochany, przysięgam, że miłość wygasła w mojem sercu. Maryę oddałem tobie i odtąd jest ona tylko moją siostrą, moją córką.
— Nie wierzę... a raczej wierzę, że tak było, gdyś się jej zrzekł dla mnie, lecz miłość znów ciebie opanowała. Na wspomnienie o Maryi zadrżałeś, podczas, gdyś zupełnie spokojnie mówił o przerażającej katastrofie, którą przygotowałeś. Bracie, pozostaję w przekonaniu, że chcesz umrzeć, bo żyć nie możesz bez Maryi!
Wzruszony, zachwiany Wilhelm, zaczął badać sam siebie, mówiąc urywanemi zdaniami:
— To być nie może... nie... ja pracuję dla celów ogólnych! miłosne udręczenia nic z tem nie mają wspólnego. Czyn, który zaraz spełnię, postanowiłem z całą trzeźwością umysłu... i nie w celach osobistych, lecz dla dobra sprawy, w imię sprawiedliwości, przeciwko wojnie i przeciwko nędzy!
Głos jego przycichł i dodał z rzewnością:
— Braciszku... zatruwasz mi niepotrzebnie ostatnie moje chwile. Popsułeś mi spodziewaną radość śmierci!... Wszystko po za sobą zostawiłem w szczęściu... los każdego z was, moich blizkich, był zdecydowany, jasny, nikomu nie byłem potrzebny... szedłem na śmierć z weselem, z promienną myślą spełnienia wielkiego dzieła... Dlaczego przyszedłeś zmącić mi tę chwilę?... Po co zacząłeś wywoływać wspomnienia Maryi, kiedy powinieneś mieć pewność, że szczerze jej się rzekłem i szczerze pragnę szczęścia was obojga.
Mówił głosem drżącym, lękał się, czy sam przed sobą nie kłamie. Wtem opanował się i rzekł ostro:.
— Dość tego... godzina dobiega. Piotrze, odejdź. Po raz ostatni mówię ci: odejdź, chcę tego i rozkazuję, odejdź!
— A ja nie mogę ci być posłuszny, mój bracie. Pozostanę z tobą. Rzecz prosta, ponieważ jesteś głuchy na wszystko, co powiedziałem i uwziąłeś się trwać w swojem szaleństwie, zatem umrę wraz z tobą. Możesz podłożyć ogień pod minę!
— Braciszku! Ty chcesz umrzeć? dlaczego?... Tobie niewolno! masz obowiązki, nie jesteś już sam jeden na świecie!
— To mnie nie powstrzyma. Przysięgam ci, że chcę umrzeć z tobą. Rzeknij słowo, a natychmiast rzucę tę zapaloną świecę w otwartą czeluść i zginiemy razem!
Z ruchu Piotra widząc gotowość, Wilhelm chwycił go za rękę, którą sięgał po ogień i rzekł stanowczo:
— Nie chcę, byś umierał. Byłoby to wprost niedorzecznem. Niech inni umierają, ich poświęciłem, lecz ty, po co?.. niema w tem żadnego celu, więc dlaczego rozszerzać zakres potworności?... Braciszku, jeżeli rzeczywiście mnie kochasz, oddal się ztąd i pozostaw mi wolność działania. Nie rozdzieraj mi dłużej serca! uchodź ztąd! uchodź co prędzej!
Lecz nowa myśl owładnęła jego umysłem. Pod jej wrażeniem zawołał gniewnie:
— Ach! ty mnie wystawiasz na próby! Ty udawałeś, że chcesz rzucić ogień w otwartą przed nami minę! Ty chciałeś wprost zgasić tylko świecę! obliczyłeś, że nie będę miał odwagi powtórnie jej zapalić! Złym bratem dla mnie jesteś, złym przyjacielem!
Piotr odparł z równą gwałtownością:
— Masz słuszność, utrzymując, że użyję wszystkich środków, by cię powstrzymać od spełnienia szalonego, okrutnego, głupiego czynu!
— Ty mnie chcesz powstrzymać?...
— Tak. Powstrzymam chociażbym miał cię związać mojemi ramionami, chociażbym miał wpić się w twoje ręce i sparaliżować twoje ruchy!
— Ach, tak?... Ty mnie powstrzymasz! Ty! ty! niegodziwy bracie! Otóż mylisz się! nic ze mną nie podołasz!
Uniesiony gniewem, wściekły, pochwycił Piotra i ścisnął mu żebra swemi silnemi ramionami. Obadwaj, przeszywając się wzrokiem w milczeniu, wodzili się za bary po ciemnem podziemiu, a ruchome ich cienie rosły za nimi, napełniając ten loch więzienny dzikim tańcem fantastycznych widziadeł. Bezprzytomnie oddalili się od światła i walczyli z sobą wśród gęstej, czarnej piwnicznej ciemności. Zdawało się im, że cała ziemia ciąży nad niemi. Wtem doleciał głuchy odgłos dzwonu i powietrze zadrżało przeciągłą potężną nutą, płynącą zdaleka ponurem, pogrzebowem echem.
— Słyszysz! — syknął Wilhelm. — Słyszysz ich dzwon?... Godzina nadeszła! Co poprzysiągłem, spełnię! Twój opór jest zbyteczny!
— Nie spełnisz! Póki żyw jestem, spełnić ci nie dozwolę!
— Pókiś żyw, spełnić mi nie dozwolisz?... nie wiesz, co mówisz!
„Sawoyarda“ dzwoniła coraz donośniej, tryumfująco i Wilhelm oczami wyobraźni widział bazylikę przepełnioną tłumem pątników korzących się przed jaśniejącemi ołtarzami, porwanych religijną ekstazą na widok promiennej złotej monstrancyi, ukazującej się w tumanach wonnych dymów, ulatujących z kołysanych miarowo kadzielnic. Wrzący w nim szał gniewu wybuchnął teraz burzą. Był wściekły wobec tej niespodziewanej przeszkody w postaci Piotra, który śmiał mu nie dozwalać i przeszkadzać w spełnieniu oddawna postanowionego czynu. Dysząc, powtarzał w bezprzytomnem uniesieniu:
— Ty mi nie dozwolisz! ty!... ty!... Pókiś żyw nie dozwolisz!... Śmierć ci więc, niegodziwy bracie!...
Myśl bratobójstwa błysnęła mu w oczach. Schylił się i ująwszy w obie dłonie leżącą na ziemi cegłę, uniósł ją wysoko po nad głową, a grożąc nią, jak maczugą, godził prosto w brata:
— Bronić się nie będę — rzekł Piotr. Zabij mnie! tak, zabij najpierw rodzonego brata, a potem ich wszystkich!
Wilhelm rzucił kamieniem w Piotra, lecz źle wymierzył i zamiast w głowę, trafił tylko w ramię. Cios powalił wszakże Piotra na ziemię. Wśród ciemności Wilhelm był przekonany, że go zabił. Zdrętwiał z przerażenia. Co się stało?... co zaszło pomiędzy nimi?... Stał nieruchomy z oczyma utkwionemi w nieruchomą postać brata. Wydało mu się, że ma dłonie krwi pełne. Przemógł się, spojrzał na ręce, a potem schwycił się za głowę, czuł w skroniach szalony ból, jakby mu z pod czaszki wyrywano myśli wraz z mózgiem. Nagle osunął się na ziemię, upadł z rykiem na pierś Piotra i, płacząc, jęczał:
— Braciszku!... braciszku!... jestem potworem... daruj mi, ach, daruj, co ja uczyniłem!
Piotr przycisnął go z czułością, mówiąc:
— Uspokój się! nic mi nie będzie! uspokój się, wierzaj mi, że nic złego mi nie zrobiłeś. Ach, ty płaczesz! co za szczęście, że płaczesz; to ciebie uratuje... już niczego się nie obawiam, kiedyś się mógł rozpłakać!... Jakto dobrze, iż rozgniewałeś się na mnie! Patrz! ten wybuch złości uleczył cię! i nazawsze uniósł twoje okropne zamiary!
— Nie mów do mnie tak serdecznie! jestem niegodny twojego serca! jestem potworem! chciałem ciebie zabić! ciebie! ukochanego mojego brata! i tamtych wszystkich... wszystkich... całe tysiące ludzi... Ach, zimno mi teraz... zimno...
Drżał całem ciałem i szczękał głośno zębami, czuł się jakby w lodowej kąpieli, a w miarę powracającej przytomności ogarniał go lęk przed zbrodnią, jaką chciał popełnić. Pod naciskiem tego wrażenia ujrzał całą niedorzeczność szalonego czynu, wypiastowanego w swym umyśle. Chciał wysadzić w powietrze bazylikę! on! czyż to być może! On chciał być mordercą tysięcy ludzkich istot! w końcu nawet brata swojego chciał zabić! Zdawało mu się, że przebył jakiś sen potworny. Pochylony nad Piotrem szeptał:
— Ciebie... tak, ciebie chciałem zabić!... nigdy sobie tego nie daruję... Życie moje skończone... już nie mam odwagi żyć dłużej.
Piotr pochwycił go w swe braterskie ramiona i zawołał z przejęciem:
— Drogi Wilhelmie! co mówisz! ja nie chcę, abyś się poddawał takim myślom! Wiesz, podług mnie, dzień dzisiejszy jeszcze zacieśni serdeczność naszej przyjaźni... Wszak ja ciebie uratowałem dzisiaj, jak ty mnie uratowałeś przed kilku miesiącami! Czy nie pamiętasz owego wieczoru w Neuilly, gdyś mnie tulił na swojem sercu, pocieszając w niemocy strapienia. Otóż teraz oddaję ci tylko to, czem mnie wtedy obdarzyłeś. Wilhelmie, pamiętasz moją spowiedź przed tobą?... zwierzyłem ci wtedy całą moją nędzę, otchłań zwątpienia, w którą runąłem... a ty mi kazałeś żyć i kochać.. Bracie! ty więcej jeszcze zrobiłeś dla uleczenia mnie z gorzkiej rozpaczy zwątpienia, wyrwałeś ze swego serca miłość, która opromieniała ci życie i dałeś mi ją w darze, pragnąc mojego szczęścia. Poświęciłeś się dla mnie z bezgraniczną wspaniałomyślnością, wyratowałeś mnie, uzdrowiłeś, kosztem własnego szczęścia... Błogością więc jest dla mnie módz ci się, chociażby w drobnej cząstce, wywdzięczyć i pocieszyć cię w chwili przełomu targającego ci serce.. Dziś na mnie przyszła kolej obudzić w twem sercu potrzebę życia.
— Próżne czynisz wysiłki. Krew twoją rozlałem i ślady tej zbrodni nie zatrą się w mojej pamięci... Już dla mnie wszystko skończone... beznadziejnie skończone!
— Nie! nie! Masz jeszcze przed sobą długie lata życia, które spędzisz, kochając i pracując! Powtórzę ci własne twoje słowa, że nigdy nie trzeba tracić nadziei w dobro i potrzebę życia!
Bracia, zwarci w serdecznym uścisku, długo z sobą rozmawiali szeptem przerywanym łzami. Świeca się dopaliła i nagle zgasła, lecz nie spostrzegli, że znajdują się teraz w zupełnej ciemności. Wśród czarnej nocy i głuchej ciszy, serca ich wyspowiadały się do głębi, a strumienie łez przyniosły im ulgę, kojąc gwałtowność przebytych wzruszeń. Serce Piotra napełniło się radością. Czuł się szczęśliwym, iż danem mu było spłacić dług wdzięczności i wyratować brata od zguby. Wilhelm zaś, który łączył w sobie dwoiste cechy: umysł uczonego i serce dziecka, płakał ze wzruszenia, przerażony tem, na jakie manowce wywiodły go chimeryczne marzenia. On, pałający miłością ludzkości, on, żądny panowania sprawiedliwości na ziemi, chciał przyspieszyć tę erę, popełniając najokropniejszą zbrodnię, zadając śmierć tysiącom niewinnych ofiar! Teraz dopiero przewidział i jasno ujrzał całą niedorzeczność swojego planu. Serdeczne słowa, łzy i uściski braci wzmacniały dotychczasową ich przyjaźń, czuli się zjednoczonymi wspólnością protestu przeciwko nędzy i cierpieniu, wspólnością pragnień reformy, mogącej dać ulgę niedoli, wynikłej ze społecznej niesprawiedliwości.
Orzeźwieni rozmową czuli się teraz silnymi. Piotr ujął rękę Wilhelma i trzymając się muru, wyprowadził go z ciemnego podziemia, założywszy na dawne miejsce odwaloną płytę kamienną, na której dotąd siedzieli przed otwartą miną.
W pracowni w dworku Wilhelma, babka, nie poruszywszy się po jego odejściu z miejsca, siedziała w pobliżu oszklenia z robotą w ręku. W oczekiwaniu godziny czwartej często podnosiła oczy na wielki zegar, wiszący na ścianie, następnie wzrok jej biegł ku bazylice, którą widziała dobrze, nie poruszając się ze swojego fotelu. Twarz babki była spokojna lecz niezwykle blada. Przezwyciężając wewnętrzny niepokój, szyła uważnie, starając się o równość ściegów. Marya haftowała tuż w pobliżu, ale co chwila wstawała od krosien, rwała nitki, niecierpliwiła się, dziwiąc się dlaczego bez przyczyny jest rozdrażnioną, zdenerwowaną.
— Dokucza mi jakiś niepokój — mówiła. — Czuję, jakby kamień na sercu.
Gorączkowe rozdrażnienie Maryi podzielali wszyscy trzej synowie Wilhelma. Zrywali się od roboty, spoglądali na siebie niespokojnym wzrokiem, i starając się przemódz bezpodstawną trwogę, powracali do porzuconego zajęcia. Tomasz opiłowywał metalową blaszkę, Franciszek silił się, by znaleźć rozwiązanie matematycznego zadania, Antoni rysował wiązankę maków, leżącą przed nim na stole. Napróżno wszakże starali się przykuć uwagę do wykonywanej roboty. Najlżejszy szelest niepokoił ich, podnosili głowy, pytając się wzajemnie wzrokiem. Co im było?... czemu mieli przypisać to dziwne rozdrażnienie?... Czego się lękali?... jaka mogła być przyczyna spadłej na nich obawy?... Jasno, wesoło świecące słońce i pogodne niebo nie zapowiadało burzy, a jednak rozdrażnieni pracowali ze znużeniem. Co chwila któryś z nich wstawał, przeciągał się i znów siadał na swojem miejscu. Wszyscy trzej milczeli, nie śmiąc mówić o trwożnem usposobieniu, jakiemu ulegali. Panująca cisza stawała się coraz dokuczliwszą, ciążąc ze wzmagającą siłą.
Godzina czwarta miała już za kilka minut uderzyć, gdy babka opuściła robotę na kolana, jakby ulegając nieprzepartemu zmęczeniu. Wzrok zatrzymała na wielkiej wskazówce zegara, a po chwili powiodła oczyma w stronę bazyliki. Wzruszenie było silniejsze nad jej wolę. Czuła, że nie zdoła już oderwać wzroku od tych potężnych murów, zasłoniętych w połowie lasem rusztowań. Niedokończony gmach kościoła odbijał się tryumfująco na tle jasnego, tryumfującego nieba. Patrzała spokojnie z postanowieniem nieokazywania swego wewnętrznego wzruszenia, a jednak gdy Sawoyarda donośnie brzmieć zaczęła, babka osunęła się w głąb fotelu, drżąc jak w paroksyzmie febry. Potężny odgłos dzwonu oznajmiał, że nadeszła chwila błogosławieństwa, po jakie zbiegł się dziesięciotysięczny tłum pątników. Zatem już niebawem wybije godzina czwarta. Podniecona myślą o katastrofie, jaka niebawem zajść miała, o straszliwym wybuchu, którego ona jedna się spodziewała, babka zerwała się z miejsca i stanąwszy, zapatrzona w bazylikę, złożyła ręce w oczekiwaniu spodziewanej okropności.
— Babko! co tobie?... — zawołał Tomasz, patrząc na nią z niepokojem. Babko, dlaczego drżysz?... Powiedz... ach, powiedz!...
Franciszek i Antoni podbiegli ku staruszce, pytając:
— Babciu! czy jesteś chora?... Babcia, dlaczego drżysz i bledniesz?... Babciu, czy się czego obawiasz?... Ty, taka odważna...
Nie odpowiadała na ich pytania i pieszczoty. Ach, bodajby siła wybuchu była dość potężną, by rozdarta ziemia mogła pochłonąć ich wszystkich! Niechajby ogień wulkanu dosięgnął i ten dworek i zburzył go wraz z bazyliką, skazaną na zagładę! Ach, tak! pragnęła umrzeć z Wilhelmem i jego trzema synami i nie widzieć katastrofy, która tyle łez będzie kosztować. Milczała, pogrążona w gorączkowych myślach, drżąca i zapatrzona w gmach, który lada chwila runie, rozsadzony wybuchem, mrocząc niebo chmurą pocisków i dymu.
— Babciu! babciu! — wołała Marya — odezwij się do nas! Babciu, przerażasz nas swojem milczeniem! Ach, powiedz nam dlaczego jesteś wdal zapatrzona?... Dlaczego tak patrzysz, jakbyś widziała straszne nieszczęście, cwałujące ku nam i grożące nam wszystkim?...
Wtem, równocześnie, Tomasz, Franciszek i Antoni krzyknęli, szarpnięci jednakową obawą:
— Ojciec jest w niebezpieczeństwie! Ojcu śmierć zagraża!
Na czemże opierali oni swe przeczucie? Tomasz zauważył, iż ojciec od jakiegoś czasu fabrykował znaczne zapasy materyału wybuchowego swego pomysłu. Lecz nawet z braćmi strzegł się o tem mówić. Wszyscy trzej znali poglądy ojca i gorące jego pragnienia zmiany ustroju społecznego, domyślali się buntów, jakie wstrząsać musiały jego sercem i umysłem, lecz żaden z nich nie byłby się odważył na postawienie mu pytań w tej kwestyi. Czcią przejęci wyczekiwali słów, jakie zechce im powiedzieć, z góry zgadzając się na wszystkie jego postanowienia i czyny. Lecz oto teraz jednakowa ogarnęła ich myśl i bolesna trwoga, Ojciec musiał być w niebezpieczeństwie utraty życia! Tak, groziła mu jakaś nieznana katastrofa! Temu należało przypisać dzisiejsze rozdrażnienie ich wszystkich! Wszak nie mówiąc z sobą o niepohamowanej trwodze, jaka ich owładnęła, ulegali jej równocześnie, przemódz nie mogąc zdenerwowania, które nie dozwalało im pracować.
— Ojciec nasz umiera! Ojciec nasz umiera!
Jednakowym chwyceni bólem, zwarli się wszyscy trzej w rozpaczliwym uścisku, lecz żądza dowiedzenia się, rzuciła ich ku babce. Gdzie ojciec?... Gdzie i jakie grozi mu niebezpieczeństwo?... Pragnęli biedz i zasłonić go pancerzem młodych, silnych ciał swoich.
Czwarta godzina uderzyła na zegarze w pracowni. Babka wciąż stała, i milcząc wyciągnąwszy ręce w dal. Wreszcie ozwała się zmienionym, głuchym, jakby martwym głosem:
— Ojciec wasz umrze. Ocalić go może tylko obowiązek życia.
Trzej chłopcy, chłonąc chciwie słowa babki, rzucić się chcieli, nie wiedząc sami gdzie, by skruszyć przeszkody, zwyciężyć nieznane. Drżeli z niecierpliwości, rzucali się z gniewu nad swoją niemocą, a rozpacz, wrząc w ich sercach, podniecała ból, doprowadzając ich do szału. Babka ulitowała się nad nimi, mówiąc:
— Ojciec wasz chciał umrzeć. Obrał godzinę i rodzaj swojej śmierci.
Zamilkli pod ogromem tego ciosu. W niemej rozpaczy hartowali się teraz, by doróść bohaterskiego postanowienia: losu ojca. Upływały minuty, godziny i mrożący chłód grobu zdawał się ustępować. Bazylika stała na szczycie wzgórza i ziemia nie rozstępowała się, by ją pochłonąć. Srogi niepokój łagodniał, a w sercach rodziny Wilhelma jaśnieć poczynała nadzieja, ta odwieczna pocieszycielka strapionych.
Gdy wreszcie Wilhelm stanął na progu pracowni w towarzystwie Piotra, krzyk uciechy ze zmartwychpowstania wyrwał się z piersi wszystkich:
— Ojciec!
Powitalne uściski i łzy wyczerpały resztę sił Wilhelma. Usiadł i nanowo objął spojrzeniem w posiadanie wszystko, czego już się był wyrzekł wraz z życiem. Patrzał dokoła z rozpaczą człowieka, zmuszonego do życia, którego nie pragnął. Babka zrozumiała gorycz jego myśli i chwilowy zanik energii, zbliżywszy się więc uścisnęła mu dłonie, a słodyczą uśmiechu i spojrzenia wypowiedziała swoją radość z jego powrotu, pochwaliła odstępstwo, które uczynił od swoich zamiarów, bo zdaniem jej nikt nie ma prawa gardzenia życiem i porzucania obowiązków, jakie ono nakłada. Lecz Wilhelm jeszcze nie mógł się opanować, cierpiał moralnie, a fizycznie był znużony, wyczerpany. Nikt go o nic nie pytał w milczeniu cieszono się jego widokiem. Nie wchodząc w szczegóły, wskazał ręką na Piotra, i z tkliwością nazwał go swoim zbawcą.
Marya rzuciła się w objęcia Piotra i całując go, rzekła wśród łez:
— Drogi mój! jeszcze nigdy ciebie nie pocałowałam... Jakże niewymownem szczęściem jest dla nas obojga, że pierwszy nasz pocałunek pochodzi z tak ważnej przyczyny!... Kocham ciebie, drogi Piotrze! kocham z całego serca i wdzięczną ci będę nazawsze!
W parę godzin później, o zmierzchu, Wilhelm pozostał sam na sam z Piotrem w wielkiej, cichej pracowni. Trzej chłopcy wyszli na miasto wraz z Maryą, a babka wybierała bieliznę w pokojach na górze, chcąc dać pani Mathis zwykłą tygodniową robotę. Matka Wiktora, oczekując na węzełek z bielizną do reperacji, siadła w najciemniejszym kącie pracowni, a dwaj bracia, rozmawiając z sobą półgłosem, zapomnieli o jej obecności.
Niespodzianie nadszedł Janzen. Zdawał się być silnie wzruszony, a chuda, Chrystusowa jego twarz bledszą była, niż zwykle. Zjawiał tu się rzadko i nigdy go nie pytano zkąd przybywa, szanując tajemniczość, jaką się otaczał. Czasami mijały miesiące bez żadnej o nim wieści, gdy nagle występował z ukrycia, odwiedzał znajomych i znów jakby zapadał pod ziemię. Oswojono się z dziwactwem jego obejścia, o nic go nie pytano, odgadując wszakże, iż przebywał niezwykłe koleje życia.
— Dziś opuszczam Paryż — rzekł szczególniejszym głosem, tnącym, jak ostrze miecza.
— Powracasz do kraju?... do Rosyi?... — zapytał Wilhelm, chcąc się okazać uprzejmym wobec gościa, którego cenił, znając go z poglądów, jakie w paru słowach rzucał podczas długich, wieczornych posiedzeń.
Janzen uśmiechnął się wzgardliwie, odpowiadając:
— Moja ojczyzna jest wszędzie... nie jestem rosyaninem... jestem członkiem wszechświatowej rodziny całego społeczeństwa.
W urywanych zdaniach wypowiadał, że nie uznaje istniejących narodowych nienawiści. Wszyscy ludzie są braćmi i wszyscy mają jednakowe całe wyswobodzenia się z pęt, jakie ich krępują. Z niektórych słów Janzena bracia wywnioskowali, że obecnie zamierza jechać do Hiszpanii. Towarzysze oczekują go tam, przywołując do wspólnej roboty. Tonem zimnym, oderwanym, dodał, przeskakując na inny temat rozmowy:
— Czy wiecie, że rzucono bombę w kawiarni „de l’Univers“ na wielkich bulwarach? Trzech burżuazów legło na miejscu.
Przerażeni wieścią, Wilhelm i Piotr zaczęli go wypytywać o szczegóły. Opowiedział, że zdarzyło się tak właśnie, iż był w pobliżu owej kawiarni, słyszał wybuch i widział, jak szyby wyleciały z okien. Na podłodze w sali znaleziono trzech ludzi zabitych, dwóch panów nieznanych, zapewne przechodniów, którzy tu wstąpili przypadkowo, trzeci zaś był stałym gościem, mieszkał w sąsiedztwie i przychodził codziennie na wieczorną partyę domina. Sala uległa zupełnemu zniszczeniu, gwałtowność wybuchu porozbijała wszystkie sprzęty, łamiąc marmurowe stoliki, skręcając bronzowe lampy, tłukąc szkła, siejąc kule w zwierciadlanych ścianach i malowanym suficie. Od razu powstało zbiegowisko ludzi, tłoczono się do uduszenia. Sprawca zamachu został ujęty. Pochwycono go prawie natychmiast, na skręcie ulicy Caumartin, którą obrał do ucieczki.
— Nie wiem dlaczego dopiero teraz wam o tem mówię, — rzekł Janzen — bo wprost z bulwarów zaszedłem tutaj, by was zawiadomić. O takich sprawach lepiej jest wiedzieć możliwie najprędzej.
Piotr, wiedziony nieokreślonem przeczuciem, zapytał go, czy nie wie kto jest sprawcą zamachu. Janzen odpowiedział, ociągając się:
— W tem jest całe złe, że go znacie... Sprawcą zamachu jest Wiktor Mathis.
Piotr byłby teraz pragnął nigdy nie słyszeć nazwiska pochwyconego sprawcy zbrodni, przypomniał bowiem sobie o obecności matki Wiktora. Była tu przed chwilą, zapewne więc jest jeszcze i słyszy wszystko z kąta, w którym siedzi, oczekując na przyjście babki. A może wyszła?... Piotr nie śmiał sprawdzić, stał przykuty na miejscu, wywołując w pamięci postać Wiktora, tego młodzieniaszka o puszczającym się zaledwie zaroście, o prostem, upartem czole i szarych, niezwykle inteligentnych oczach. Nos miał suchy, orli, a usta o cienkich wargach, stanowcze, okrutne, nie umiejące wymawiać słów przebaczenia. Ten nie pochodził z ludu, jak Salvat, nie przemawiała na jego korzyść nieświadomość i chęć zemsty za doznane cierpienia. Wiktor Mathis był synem burżuazyi, otrzymał wykształcenie, był kandydatem do szkoły Normalnej. Cóż go popchnęło do buntu przeciwko społeczeństwu?... Wszak nie namiętności polityczne, nie miłość ludzkości, ani męczarnie głodowej nędzy. Drogą rezonowania, zimnem naginaniem naukowych teoryj, Wiktor Mathis uwzględniał zbrodnię, uważając środki gwałtowne za konieczne dla przyśpieszenia ewolucyi społecznej. Mając w sobie wrodzony popęd destrukcyjny, całą energię zużywał na tworzenie krwawych planów zniszczenia, które mogłyby mu zapewnić nieśmiertelność, chociażby ku niej miał podążyć, zostawiając głowę pod nożem gilotyny.
— Ach, to Wiktor Mathis!... — szepnął Wilhelm. — Nie przypuszczałem, by się zdobył na coś podobnego!
Piotr, odczuwając głębię wzruszenia brata, uścisnął mu rękę z gorącą serdecznością, a jakkolwiek sam był wzburzony, w imię ludzkiej solidarności mówił sobie, iż wiadomość ta ostatecznie wstrząśnie umysłem i sercem Wilhelma, przyspieszając jego uzdrowienie.
Bracia przypuszczali, że Janzen był wspólnikiem zbrodni Wiktora Mathis. Właśnie zaczął dowodzić, że Wiktor od chwili śmierci Salvata nie przestawał marzyć o sposobach pomszczenia go, gdy z ciemnego kąta pracowni ozwało się jękliwe westchnienie, a wkrótce potem łoskot ciężaru, upadającego na ziemię. Zemdlała i osunęła się z krzesła nieszczęsna pani Mathis, matka, przypadkowo słuchająca opowiadania o zbrodni dopiero co popełnionej przez ukochanego syna. Padła nieprzytomna, jakby rażona gromem. Właśnie w tejże chwili nadeszła babka, trzymając w ręku zapaloną lampę. Wszyscy pośpieszyli ratować zemdloną kobietę. Leżała, jak martwa, z twarzą trupiej bladości.
Piotr patrzał na nią ze ściśniętem sercem, przypominając sobie wieczór, gdy ujrzał ją po raz pierwszy w ubogiem mieszkaniu starego księdza Rose. Wysłuchał wtedy opowieści smutnego jej życia. Pochodziła z majętnej rodziny, mieszkającej na prowincyi, zakochała się i uciekła do Paryża z wybranym przez siebie mężczyzną. Młodą parę ścigało bezustanne prześladowanie losu, a po kilku latach miłosnego pożycia, mąż nagle umarł, pozostawiając żonę z bardzo szczupłym funduszem. Wdowa zamknęła się w ciszy skromnego mieszkania i z troskliwością wychowywała jedynego syna. Przed paru laty straciła znaczną część posiadanego niewielkiego kapitału; pozostał jej tylko syn, w którym złożyła całą swoją wiarę i miłość. Wiktor od jakiegoś czasu nie mieszkał z matką, pod pozorem pracy odwiedzał ją rzadko, lecz matka z ufnością wyczekiwała dnia, w którym jej oznajmi, że wreszcie zdobył świetne stanowisko, odpowiadające jego zdolnościom. Aż oto nagle wszystko ją zawiodło! Niespodzianie usłyszała, że ten syn, przez nią ubóstwiany, jest zbrodniarzem, że rzucił bombę, która zabiła trzy niewinne ofiary!
Gdy pani Mathis, dzięki troskliwym zabiegom babki, odzyskała przytomność, powróciła jej pamięć: zaczęła płakać, jęcząc tak okropnie z bólu, iż ramiona Wilhelma i Piotra oplotły się wzajemnie i bracia w wielkim, serdecznym uścisku wypowiedzieli sobie ogrom swego wzruszenia, jednającego ich ostatecznie w tym dniu, nazawsze dla nich pamiętnym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.