Przejdź do zawartości

Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom III/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XII.
WIECZÓR LIGI

Paryż w dniach uroczystości jest piękny i wesoły.
Przyjemnie było widzieć w pośród wąskich uliczek, u stóp domów z balkonami i dymnikami, snujący się tłum ludu, patrzący wzajem na siebie, podziwiający się, a czasem krzyczący dla jakiej osobliwości.
Takim był Paryż o ósmej godzinie wieczór, dnia, w którym książę de Guise po bytności u króla, i rozmowie z księciem Andegaweńskim, kazał podpisywać Ligę poczciwym mieszkańcom stolicy.
Tłum mieszczan, strojny w suknie świąteczne i broń najpiękniejszą, jakby na przegląd lub walkę, zdążał ku rozmaitym kościołom.
Powierzchowność tego tłumu, ożywionego jednem i tem samem uczuciem, idącego w jednym celu, była wesoła i groźna zarazem, osobliwie kiedy przechodził koło gwardji szwajcarów, albo lekkiej jazdy.
Hałas tłumu i rozmaitość jego tem były większe, że wiele kobiet nie chcąc pozostać w domu, szły za swoimi mężami.
Niektóre z nich zabrały także i dzieci, które czepiały się muszkietów i mieczy ojców.
Niekiedy oddział jaki, bardziej ożywiany jak inne, zabłysnął mieczami, co osobliwie miało miejsce przed domem jakiego hugonoty.
Wtedy dzieci krzyczały na całe gardło:
— Na stos; na stos!
Krzyki te wywoływały najprzód ukazywanie się w oknach kucharek i kuchcików, następnie zamykanie zasuwek i tarasowanie bram.
— Na ulicy L‘arbre-sec zgromadzenie było największe.
Ulica była zapchana a tłum cisnął się pod latarnię, pad którą wisiał znak wyobrażający gwiazdę na tle niebieskiem a mający napis: „pod Gwiazdą“.
Na progu tego domu, człowiek w szlafmycy w kratki na łysej głowie prawił i dowodził.
W jednej ręce miał miecz, w drugiej listę dla przyjmowania podpisów.
— Pójdźcie, pójdźcie, prawowierni — wołał, — pójdźcie „pod Gwiazdę“, gdzie znajdziecie dobre wino i chętne przyjęcie, pójdźcie w przyjazną porę, gdy źli będą oddzielona od dobrych, gdy pszenica oczyści się z kąkolu.
Pójdźcie panowie, kto umie pisać, niechaj sam kładzie swoje nazwisko, kto zaś nie umie, niechaj je powierzy panu la Huriere, albo mojemu pomocnikowi panu Croquentin.
Pan Croquentin, młodzieniec z Perigord, ubrany biało i przepasany sznurkiem, za który miał zatknięty pałasz i kawałek papieru, zapisywał imiona przychodzących, na których czele figurowało nazwisko la Huriere.
— Panowie, to dla wiary — krzyczał na całe gardło oberżysta z pod „Gwiazdy“. — Panowie, vivat Liga!
Ochrypł z utrudzenia i krzyku, albowiem ów zapał trwał od czterech godzin.
Wielu ożywianych jego zapałem, zapisywało swoje nazwiska; więcej zaś nie umiejących pisać, podawało je panu Croquentin.
Podczas gdy liczba podpisujących, zamiast zmniejszać się wzrastała ciągle, a tłum ludu przepływał z ulicy na ulicę, ujrzeć było można przeciskającego się, ogromnego mężczyznę, który kułakami torując sobie drogę, dostał się wreszcie do listy pana Croquentina.
Przybywszy tam, wziął pióro z ręki poczciwego mieszczanina. który dopiero co położył swój podpis i nakreślił literami, tak welkiemi jak palec, nazwisko swoje na czystej karcie papieru, ozdobiwszy ją kilkoma kroplami atramentu i ogromnym strychem podpierającym krzywe litery.
Następnie. nowemu aspirantowi oddał papier do podpisu.
— Chicot! — przeczytał następny. — Do djabła! ten pan pisze prześlicznie.
Zapisawszy się na liście pana Croquentina, udał się do samego pana de la Huriere.
Ten, ujrzawszy tak szumny podpis, zazdrościł mu równie zamaszystej ręki.
Przyjmowano więc Chicota z otwartemi rękami i z otwartemi listami.
Po powtórnem wpisaniu się, Chicot zapytał pana de la Huriere, czy czasem niema trzeciej listy.
La Huriere nie zważał na ten żart.
Mimo tego spojrzał na Chicota zukosa, Chicot zaś na niego wprost: la Hurier nazwał go błaznem on jego oszustem. La Huriere podniósł rękę do szpady, Chicot położył pióro na stole i wziął się do swojej: właśnie zabierało się na jakąś bójkę, na którejby stracił gospodarz z pod „Gwiazdy“, gdy Chicot poczuł, że go ktoś trącił.
Obrócił się i poznał króla, przebranego za mieszczanina, przy nim byli Maugiron i Quelus, podobnież ustrojeni, tylko prócz rapirów, mieli kusze na ramieniu.
— Co tam takiego?... — rzekł król — katolicy kłócą się z sobą. A! to zły przykład.
— Mój panie — odpowiedział Chicot nie dając się poznać Henrykowi, — mów temu, kto zawinił; oto łotr, który huczy, aby się podpisywać, a kiedy się kto podpisze, to jeszcze mocniej huczy.
Uwagę la Huriera zwrócili nowi amatorzy podpisów i tłum oddzielił go od Chicota i rozmawiających z nim panów.
— Jaki upał!... — rzekł Henryk — dobrze dla wiernych, mających noc na ulicy przepędzać.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — ale źle dla niewiernych, jak to sam uznasz; spojrzyj tylko na lewo a przekonasz się.
— A! to szeroka twarz pana de Mayenne i szpiczasta kardynała.
— Ciszej Najjaśniejszy panie; pewny strzał, gdy wiemy gdzie nasz nieprzyjaciel, a gdy on nie wie o nas.
— Czy myślisz, że ja się lękam?
— W tłumie podobnym temu za nic ręczyć nie można, któż wie, czy niema gdzie ukrytego noża w kieszeni, który bardzo lekko wchodzi w pierś sąsiednią.
— Czy mnie widziano?
— Nie sądzę, ale możesz być pewnym, że cię poznają gdy dłużej tu pozostaniesz.
— Vivat Liga! vivat Liga!... — krzyczał lud wypływający z rozmaitych stron na ulicę Arbre-Sec.
— Vivat Guise! vivat Kardynał! vivat Mayenne — odpowiedział tłum stojący przy stole la Huriera, który zdaleka poznał książąt Lotaryńskich.
— Co znaczą te krzyki?... — zapytał Henryk III-ci marszcząc brwi.
— To są krzyki, które dowodzą, jak wszystko jest na swojem miejscu. Guise na ulicach, ty królu w Luwrze. Wracaj, Najjaśniejszy panie do Luwru.
— Czy pójdziesz z nami?
— Nie potrzebujesz mnie, mój synu; masz twoją traż, panów Quelusa i Maugirona. Ja muszę widzieć wszystko do końca.
— Dokąd idziesz?
— Idę się jeszcze zapisać na kilku listach; chcę bowiem, aby jutro znaleziono dużo moich podpisów. Dobranoc, mój synu idź na prawo ja pójdę na lewo, każdy z nas w swoją drogę.
— Co znaczy ten hałas?... — nagle zapytał król i dlaczego tłumy biegną ku nowemu mostowi?
Chicot wspiął się na palcach, lecz nic prócz tłumu dostrzec nie zdołał: zdawało mu się tylko, że ta lawa hucząca niesie kogoś w triumfie.
Nagle, w miejscu gdzie ulice rozchodzą się przy Lavandieres, tłum rozstąpił się i ukazał człowieka, będącego główną osobą zbiegowiska.
Był to mnich, jadący na ośle, mówił on głośno i mocno gestykulował.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot, jak tylko poznał człowieka i zwierzę — mówiłem o sławnym kaznodziei w Saint-Merry, otóż nie trzeba iść tak daleko, tutaj go posłuchajmy.
— Kaznodzieja na ośle!... — rzekł Quelus.
— To nie kaznodzieja, ale Silen — dodał Maugiron.
— Szczególna! obadwaj razem mówią — zakończył Henryk.
— Ten na dole wymowniejszy — mówił Chicot — tylko ten co na górze lepiej mówi po francusku. Słuchaj Henryku.
— Ciszej! ciszej! — wołano ze wszystkich stron.
— Ciszej!... — zawoła! Chicot piorunującym głosem.
Wszyscy umilkli, koło słuchaczy obstąpiło mnicha i osła.
— Bracia moi — rzekł — Paryż jest wielkiem miastem, dumą Francji, a paryżanie ludem rozumnym.
Na nieszczęście, w tej chwili osioł tak mocno ryknął, że zupełnie zagłuszył jeźdźca.
Lud parsknął śmiechem.
— Ciszej Panurgus, ciszej!... — zawołał mnich — czekaj, przyjdzie kolej na ciebie.
Osioł umilkł.
— Bracia moi — mówił dalej kaznodzieja — ziemia jest padołem, gdzie człowiek zalewa się łzami.
— On pijany? — rzekł król.
— Nieinaczej — odpowiedział Chicot.
— Ja który wam każę — mówił mnich dalej — jak Hebrajczyk wracam z wygnania, a od ośmiu dni żyłem tylko chlebem żebranym, tak, żyłem żebraniną ja i mój Panurgus.
— Co to za Panurgus? — zapytał król.
— Zapewne jaki jego przyjaciel — odpowiedział Chicot — ale proszę mi pozwolić słuchać.
— A dla kogo i przez kogo wszystko to wycierpiałem? Przez Heroda i jego sługi, wiecie kogo nazywam Herodem?
— Mój synu — odezwał się Chicot — ja ci wytłumaczę przydomek.
— Głupiec!
— Do kogo mówisz, czy do mnie, czy do mnicha, czy do osła?
— Do wszystkich trzech razem.
— Bracia moi — znowu odezwał się mnich, oto mój osioł, którego kocham jak owcę, on wam powie, że z Villeneuve-le-Roi powróciliśmy we trzy dni, aby być obecnymi na wielkiej uroczystości. Wieleśmy ja i Panurgus wycierpieli.
— Kogo on nazywa Panurgiem? — zapytał król zajęty dziwnem nazwiskiem.
— Przybyliśmy — prawił mnich dalej — aby widzieć co się tu dzieje: przybyliśmy, ale nic nie rozumiemy. Czy dzisiaj mamy zrzucić z tronu Heroda i czy dzisiaj brata Henryka mamy zamknąć w klasztorze!
— Wielką mam ochotę zrzucić tego hultaja z osła — odezwał się Quelus.
— O cóż się gniewasz? — odrzekł Chicot — alboż król codzień nie bywa w klasztorze?... Wierzajcie mi, że król by się o to nie gniewał, nieprawdaż, Panurgus?
Osioł wzniósł uszy i zaczął ryczeć okropnie.
— Panurgus — rzekł mnich — jakże jesteś uparty. Panowie, z Paryża wyjechałem z dwoma towarzyszami: z Panurgiem i Chicotem, który jest trefnisiem króla. Panurgus powrócił ze mną, ale co się stało z Chicotem?
Chicot się skrzywił.
— Aha! to twój przyjaciel — rzekł król.
Quelus i Maugiron śmiać się zaczęli.
— Jak się nazywa twój przyjaciel? — zapytał Henryk.
— Gorenflot, ten sam, o którym wspomniał pan de Morvilliers.
— Bracia moi — znowu odezwał się Gorenflot — prawdziwego we mnie widzicie męczennika. Bracia moi, w obecnej chwili, mojej sprawy bronić będziecie, albo raczej sprawy wszystkich wiernych.
Wy nie wiecie, co się dzieje na prowincji i co gotują hugonoci. Jednego musieliśmy zabić w Lyonie, który podniecał do buntu. Dopóki nie zniszczymy ich gniazda, nie możemy być spokojni. Do broni, bracia, do broni!
Wiele głosów powtórzyło.
— Do broni!
— Przez Boga! kaźcie zatkać gębę temu hultajowi, bo gotów drugi dzień Świętego Bartłomieja sprowadzić.
— Cierpliwości, cierpliwości — rzekł Chicot.
I wziąwszy tubę z rąk Quelusa, zaszedł mnichowi ztyłu, aby go uderzyć po plecach.
Na odgłos próżnego i donośnego narzędzia mnich krzyknął:
— Zbójcy, dla Boga!
— Jak się masz, braciszku? — zapytał Chicot, nagle stając przed mnichem.
— Pomocy! pomocy! panie Chicot — wołał mnich — nieprzyjaciele chcą mnie zamordować, ale umierając, będę wołał? — na stos hugonotów!... precz z Bearneńczykiem!
— Będziesz ty cicho!
— Niech licho porwie Gaskończyków — mówił mnich.
W tej chwili, nagle, już nie tuba, ale kij padał na ramię Gorenflota, który przeraźliwie z bólu krzyknął.
— Ciekawym, kto się zemścił na tobie? — rzekł Chicot — muszę się koniecznie o tem dowiedzieć.
I zaczął biec za człowiekiem, oddalającym się ku wybrzeżom Sekwany w towarzystwie drugiego mężczyzny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.