Pani Bovary/Część druga/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Zaczęli znowu kochać się po dawnemu. Często nawet w ciągu dnia Emma pisała do niego; potem dawała przez okno znak Justynowi, który odwiązywał prędko płócienny fartuch i biegł do la Huchette. Rudolf przybywał; chciała mu powiedzieć że się nudziła, że męża znieść nie mogła i że życie jej było okropnem.
— Cóż ja na to poradzę? zawołał jednego dnia zniecierpliwiony.
— Ach! gdybyś tylko chciał!..
Siedziała na ziemi, u kolan jego, z rozpuszczonymi włosami, marzącym wzrokiem na niego podniesionym.
— Cóż takiego?
Westchnęła.
— Poszlibyśmy żyć gdzie indziej... gdziekolwiek...
— Szaloną jesteś, doprawdy! odparł śmiejąc się. Czyż to jest możliwem?
Powróciła jeszcze do tego, on zdawał się nie rozumieć i o czem innem mówić zaczął.
W rzeczy samej pojąć nie umiał całego tego niepokoju w sprawie tak prostej jak miłość. Ona zaś miała powód, przyczynę, bodźca niejako tej miłości.
Czułość jej wzrastała z każdym dniem; więcej pod wpływem wstrętu do męża. Im zupełniej oddawała się jednemu, tem bardziej nienawidziła drugiego; nigdy Karol nie wydawał jej się tak nieprzyjemnym, jego palce tak grubymi, umysł tak ciężkim, obejście tak gminnem, jak kiedy znajdowała się z nim razem po schadzce z Rudolfem. Wtenczas, grając rolę cnotliwej małżonki, rozpłomieniała się wspomnieniem tej głowy, której czarne pukle ocieniały ogorzałe czoło, tej postaci tak silnej i tak zarazem wykwintnej, tego człowieka wreszcie, który posiadał tyle doświadczenia w rozumie, tyle namiętności, w żądzach! Dla niego to gładziła codzień paznokcie swoje ze staraniem snycerza, dla niego nacierała skórę swoją cold-creamem i chusteczki skrapiała paczulą. Obciążała się bransoletami, pierścionkami, naszyjnikami. Kiedy on miał przyjść, napełniała różami swoje dwa z niebieskiego szkła wazony, stroiła pokój swój i własną osobę jak kurtyzanka oczekująca książęcego gościa. Służąca bezustannie musiała prać i prasować, Felicya przez cały dzień nie wychodziła z kuchni, gdzie Justynek, który ją czasem odwiedzał, przypatrywał się jej robocie.
Oparty łokciem o deskę od prasowania przyglądał się chciwie wszystkim tym kobiecym fatałaszkom wokoło porozkładanym: były tu spódniczki dymkowe, chusteczki, kołnierzyki, majtki na tasiemkę nawlekane, szerokie w biodrach i zwężone u dołu.
— Do czego to służy? pytał młody chłopak, dotykając ręką Krynoliny lub haftek.
— Czyż nigdy w życiu nic nie widziałeś, odpowiadała śmiejąc się Felicya; jak gdyby twoja pani Homais takich rzeczy nie używała!
— Ach!.. właśnie też! pani Homais!
I dodawał z namysłem:
— Alboż to taka pani jak twoja?
Felicyę jednak niecierpliwiły częste odwiedziny Justyna. Była o sześć lat starszą od niego, i Teodor, lokaj pana Guillemina, zaczynał się do niej zalecać.
— Nie nudź mnie! mówiła, przestawiając garnek z krochmalem. Idź lepiej tłuc migdały; zawsze tylko kręcisz się około kobiet; zaczekaj z tem gołowąsie, aż ci włosy na brodzie wyrosną.
— Niechno się panna nie gniewa, wyczyszczę pannie za to jej buciki.
I zdjął z komina obuwie Emmy, całe zabłocone — błotem ze schadzek, które pod jego palcami zamieniało się w lekki pył, ulatujący w promieniu słońca.
— Jak się boisz żeby ich nie zniszczyć! mówiła sługa, która tyle sobie z nimi trudu nie zadawała kiedy je sama czyściła, gdyż pani oddawała je, jak tylko już nie były świeże.
Emma miała ich pełną szafę i niszczyła je po kolei, na co Karol nigdy nie zwrócił najmniejszej uwagi.
I tak, wydał trzysta franków na drewnianą nogę, którą uważała za stosowne podarować Hipolitowi. Były u niej stawy na sprężynach, miała mechanikę skomplikowaną, pokrytą czarną sukienną nogawką, zakończoną lakierowanym butem. Lecz Hipolit, nie śmiejąc codzień używać tak pięknej nogi, prosił pani Bovary żeby mu sprawiła drugą, wygodniejszą. Lekarz, rozumie się, zapłacił i za ten drugi nabytek.
Owóż, stajenny posługacz powoli wrócił do swych zajęć. Widziano go znowu biegającego po rynku; a ilekroć Karol usłyszał z daleka stukanie drewnianej jego nogi, skręcał prędko w inną ulicę.
Pan Lheureux, kupiec bławatny, podjął się załatwienia tego sprawunku; to mu nastręczyło sposobność odwiedzania pani Bovary. Rozmawiał z nią o nowościach sprowadzonych z Paryża, o tysiącznych ciekawościach kobiecych, okazywał się nadzwyczaj usłużnym i nigdy nie żądał pieniędzy. Emma korzystała z tej łatwości zaspokajania wszystkich swoich zachcianek. I tak, zapragnęła dostać na podarunek dla Rudolfa, bardzo piękną szpicrutę, która się znajdowała w składzie parasoli w Rouen. Pan Lheureux następnego tygodnia położył ją na stoliku pani Bovary.
Lecz nazajutrz przedstawił jej rachunek wynoszący dwieście siedmdziesiąt franków z centymami. Emma w wielkim się znalazła kłopocie: wszystkie szufladki biurka były próżne; należało się prócz tego za dwa tygodnie staremu Lestiboudois, za dwa kwartały służącej, wiele innych jeszcze zaległości, a Bovary czekał z niecierpliwością na przesyłkę od pana Deroseraysa, której zwykł był wypłacać mu około Św. Piotra.
Udało jej się zrazu odprawić Lheureuxa, nakoniec jednak stracił cierpliwość: naglono go o pieniądze, kapitały miał w obrocie i jeżeli nie pościąga z nich niektórych, będzie musiał odebrać od niej wzięte przez nią towary.
— A! bierz ich pan sobie! rzekła na to Emma.
— O! to tylko żarty! odpowiedział. Chodzi mi głównie o szpicrutę. Poproszę pana doktora aby mi ją zwrócił.
— Nie! nie! zaprzeczyła szybko.
— Aha! mam cię rybko! pomyślał Lheureux.
I pewny swego odkrycia, wyszedł powtarzając półgłosem:
— Dobrze, dobrze! zobaczymy! zobaczymy!
Emma rozmyślała jak z tego wybrnąć, gdy Felicya weszła i położyła na kominku mały niebieski rulonik, od pana Deroseraysa. Porwała go chciwie i otworzyła. Było w nim piętnaście napoleonów. Tyle się należało. Usłyszała na wschodach Karola i wrzuciła prędko pieniądze do swojej szufladki a klucz z niej wyjęła.
W trzy dni później, zjawił się znowu Lheureux.
— Chcę z panią zawrzeć układ, rzekł; gdyby pani chciała, zamiast wiadomej sumki.
— Oto jest, odpowiedziała kładąc mu w rękę czternaście napoleonów.
Kupiec osłupiał. Aby ukryć doznany zawód, nie szczędził przeproszeń i oświadczył się z gotowością dalszych usług, które Emma stanowczo odrzuciła. Stała potem przez kilka minut ściskając w palcach dwie sztuki frankowe, które jej zdał reszty. Przyrzekała sobie oszczędzać, żeby potem zwrócić pieniądze!
— Ale co tam! pomyślała; on zapomni!
Oprócz szpicruty z pozłacaną rączką, Rudolf dostał od niej pieczątkę z dewizą Amor nel cor; nadto szarfę na szalik i nakoniec cygarnicę zupełnie podobną do tej, którą kiedyś Karol podniósł na drodze i którą, na pamiątkę schowała. Jednakże te podarunki upokarzały go. Odmawiał przyjęcia niektórych, ona nalegała, a Rudolf w końcu ustępował, znajdując ją despotyczną i zbyt wymagającą.
Czasem dziwne myśli przychodziły jej do głowy.
— Jak północ wybije, mówiła, pomyślisz o mnie! A jeżeli się przyznał że o tem zapomniał, musiał wysłuchać potoku wymówek, które się nieodmiennie kończyły wiecznem:
— Czy ty mnie kochasz?
— Ależ tak jest, kocham cię! odpowiadał.
— Bardzo?
— Rozumie się!
— Nie kochałeś innych, powiedz?
— Czy myślisz żeś mnie wzięła dziewiczym? mówił śmiejąc się.
Emma płakała, on usiłował ją pocieszyć, szpikując dwójznacznikami swoje zaklęcia.
— O! bo ja kocham ciebie! powtarzała; tak kocham, że obejść się bez ciebie nie mogę! czy wiesz o tem? Czasem bierze mnie chęć ujrzenia cię, połączona z gniewem miłości. Zapytuję sama siebie: „Gdzie on jest? Może rozmawia z innemi kobietami? One uśmiechają się do niego, on się zbliża...“ O! nie, wszak prawda, żadna ci się nie podoba? Są piękniejsze odemnie, ale żadna tak kochać nie umie! Ja jestem twoją sługą, twoją niewolnicą! Ty jesteś królem moim, bożyszczem mojem! ty jesteś dobrym! ty jesteś pięknym! ty jesteś rozumnym! ty jesteś silnym!
Tyle już razy słyszał podobne rzeczy, że przestały nowością być dla niego. Emma podobną była do wszystkich kochanek; a powab nowości, ścierający się powoli jak politura, odsłaniał nieubłaganą jednostajność namiętności, która zawsze tych samych używa form i tego samego języka. Ten człowiek tak praktyczny nie umiał dostrzedz różnicy uczuć pod tożsamością wyrażeń. Dla tego że usta swawolne lub sprzedajne, podobnemi słowy do niego przemawiały; niedowierzał szczerości tych, myślał, że przesadzone zdania pokrywały miernotę uczucia; jak gdyby przepełnienie duszy nie wylewało się czasem przez pospolite zgoła przenośnie, ponieważ nikt nigdy nie jest w stanie dać dokładnej miary swych potrzeb, ani swych pragnień, ani swych boleści; słowo ludzkie jest bowiem podobnem do pękniętego kotła, na którym wygrywamy melodye do tańca niedźwiedzi, kiedyby się chciało gwiazdy na niebie rozczulić.
Lecz, z tą wyższością krytyki właściwą temu, który w jakiejkolwiek spółce, trzyma się odpornie, Rudolf znalazł w tej miłości inne przyjemności do wyzyskania. Odrzucił wszelką delikatność jako zbyteczną. Obchodził się z Emmą bez ceremonii. Zrobił z niej coś giętkiego i zepsutego. Był to z jej strony rodzaj bezmyślnego przywiązania pełnego uwielbienia dla niego, rozkoszy dla niej samej, błogości, która ją upajała; dusza jej pogrążała się w tem upojeniu i tonęła w niem skurczona, jak książę Klarencyi w swej beczce małmazyi.
Pani Bovary przez sam wpływ swoich miłosnych nawyknień zmieniła się do niepoznania. Spojrzenia jej nabrały cynicznej śmiałości, mowa stała się swobodniejszą; do tego stopnia nawet pogardziła opinią publiczną, że nie wahała się przechadzać z Rudolfem, z papierosem w ustach, jakby dla naigrawania się z ludzi; wreszcie ci, którzy jeszcze wątpili, przestali wątpić, skoro ją pewnego dnia ujrzano wysiadającą z Jaskółki, w opiętym paltoniku męzkiego kroju; a starsza pani Bovary, która po strasznej scenie z mężem schroniła się do syna, niemniej od drugich była zgorszoną. Wiele jeszcze innych rzeczy jej się nie podobało; po pierwsze, Karol nie posłuchał jej rady co do wzbronienia żonie szkodliwych książek, potem, cały układ domu raził ją; pozwoliła sobie niektórych uwag, i pogniewano się, raz szczególnie, z okazyi Felicyi.
Starsza pani Bovary, przechodząc wieczorem przez korytarz, zeszła ją w towarzystwie mężczyzny mniej więcej czterdziesto-letniego, w ciemnym kołnierzu, który na odgłos jej kroków wymknął się prędko z kuchni. Emma śmiać się z tego zaczęła; lecz zacna staruszka uniosła się, oświadczając że obowiązkiem jest czuwać nad moralnością domowników, chyba że kto sam nią pogardza.
— Z jakiegoż pani świata przybywasz? rzekła na to synowa z tak zuchwałem spojrzeniem, że pani Bovary zapytała jej czy nie własnej broniła sprawy?
— Wynoś się pani! wykrzyknęła młoda kobieta zrywając się z krzesła.
— Emmo!... mamo!... wołał Karol chcąc je pogodzić.
Lecz wybiegły obiedwie do najwyższego stopnia rozdrażnione, Emma tupała nogami powtarzając:
— A cóż to za chłopka! co za kobieta bez wychowania!
Pobiegł do matki, staruszka nie posiadała się z gniewu, powtarzając ze swej strony.
— To impertynentka! waryatka! jeżeli nie co gorszego!
I chciała natychmiast odjeżdżać, jeżeli tamta nie przyjdzie ją przeprosić. Karol powrócił więc do żony i błagał ją aby ustąpiła; ukląkł nawet przed nią; wreszcie odpowiedziała:
— Niech i tak będzie! pójdę.
W samej rzeczy, podała teściowej rękę z godnością obrażonej księżniczki, mówiąc:
— Przepraszam panią.
Wróciwszy potem do swego pokoju na górę, Emma rzuciła się na łóżko i płakała jak dziecko, z głową w poduszki wtuloną.
Ułożyła się była z Rudolfem, że na przypadek czegoś nadzwyczajnego przyczepi do zazdrostki kawałek białego papieru, aby, w razie gdyby się właśnie znajdował w Yonville, przybiegł w uliczkę, za dom. Wywiesiła teraz znak umówiony; od trzech kwadransy już oczekiwała, gdy w tem spostrzegła Rudolfa na rogu placu. Już chciała otworzyć okno i zawołać na niego, gdy nagle zniknął jej z oczu. Rzuciła się napowrót na łóżko zrozpaczona.
Wkrótce jednak usłyszała odgłos kroków na chodniku. Zapewne to był on; zbiegła ze wschodów i przeszła przez podwórze. On tam był. Rzuciła się w jego objęcia.
— Strzeżże się, rzekł.
— Ach! gdybyś ty wiedział!.. zaczęła.
I opowiedziała mu wszystko, na prędce, bez ładu, przesadzając jedne fakta, dodając inne, a mowę swoją tak przeplatała nawiasami, że jej wcale zrozumieć nie mógł.
— Cóż robić, mój biedny aniele, mówił, cierpliwości, odwagi, nie martw się!
— Ależ ja już od czterech lat cierpię i cierpliwą jestem!.. Taka miłość jak nasza powinnaby się w obec Boga i ludzi przyznawać! Oni mnie zamęczą! Wytrzymać już nie mogę! Ratuj mnie!
To mówiąc, tuliła się do Rudolfa. Oczy jej łez pełne błyszczały jak podwodne płomienie; pierś jej podnosiła się gwałtownym ruchem; nigdy mu się tak powabną nie wydała, stracił głowę i rzekł jej:
— Cóż uczynić trzeba? Czego żądasz odemnie?
— Zabierz mnie! wyjąkała. Uwieź mnie ztąd!.. O! błagam cię o to!
I na ustach jego szukała zezwolenia, które w pocałunku z nich się wymykało.
— Ale... podchwycił Rudolf.
— Co takiego?
— A córka twoja?
Zastanowiła się przez chwilę, potem rzekła:
— Weźmiemy ją z sobą. Tem gorzej!
— Co za kobieta! szepnął Rudolf sam do siebie, patrząc za odchodzącą.
Wymknęła się do ogrodu. Wołano jej.
Następnych dni, starsza pani Bovary bardzo się zadziwiła zmianą, jaką zauważyła w synowej. W istocie Emma zrobiła się powolniejszą i posunęła nawet uległość do tego stopnia, że prosiła matki o przepis na marynowanie korniszonów.
Byłoż to dla tem łatwiejszego wyprowadzenia w pole ich obojga? albo też może chciała, przez rodzaj wyrafinowanego stoicyzmu, głębiej uczuć gorycz tego co opuścić miała? Nie zważała jednak na to co ją otaczało, przeciwnie: żyła jakby zatopiona w przedsmaku przyszłego szczęścia swego. O tem tylko rozmawiała z Rudolfem. Opierając się o jego ramię, mówiła półgłosem:
— Kiedyż raz wsiądziemy do pocztowego powozu?.. Czy ty myślisz o tem? Czy to być może? Zdaje mi się że w chwili kiedy uczuję ruch powozu, będzie mi tak jak gdybyśmy balonem w inne sfery ulatywali. Czy wiesz, że ja dnie rachuję?... A ty?
Nigdy pani Bovary tak piękną nie była jak w tej epoce; miała tę nieokreśloną piękność, która wynika z radości, z egzaltacyi uczuć, z pewności powodzenia, a która jest tylko harmonią temperamentu z okolicznościami. Jej żądze, jej zmartwienia, doświadczone rozkosze miłości i zawsze młode złudzenia, rozwinęły ją stopniowo tak, jak deszcz, nawóz, powietrze i słońce rozwijają kwiaty i zakwitła nareszcie w całej pełni swojej natury. Powieki jej zdawały się wykrojone umyślnie dla przysłaniania długich spojrzeń miłosnych, przy których źrenica tonęła, podczas gdy silniejszy oddech rozdymał delikatne jej nozdrza i podnosił kąt malinowych ustek, ocienionych pod światło lekkim ciemnym puszkiem. Zdawałoby się, że biegły w zepsuciu artysta układał bujne sploty jej włosów na tyle głowy: skręcone były w ciężką masę, niedbale, podług upodobania cudzołóztwa, które go codzień rozwiązywało. Głos jej tak że przybierał większe brzmienia, kibić również; cóś niewyraźnie subtelnego wydzielało się z samych nawet fałdów jej sukni i wygięcia kształtnej stopy. Karol znajdował ją tak prześliczną i zachwycającą, jak w pierwszych czasach po ślubie.
Kiedy późno w nocy powracał, nie śmiał jej budzić. Porcelanowa lampka rzucała na sufit drżący krąg świetlany, a firanki nad kolebką zapuszczone tworzyły jakby budkę białą, wydętą w cieniu, przy łóżku. Karol wpatrywał się w nie. Zdawało mu się, że za niemi słyszy lekki oddech swego dziecięcia. Będzie teraz prędko rosła; każdy rok znaczny przyniesie postęp. Już ją widział w myśli jak powraca ze szkoły, wesoła i uśmiechnięta, w fartuszku poplamionym atramentem, z koszyczkiem na ręku; później trzeba ją będzie oddać na pensyę, to wiele kosztować będzie: jak na to poradzić? Zastanawiając się nad tem, układał sobie w myśli że zadzierżawi w okolicy mały folwarczek, którego sam będzie doglądał co rano, udając się do swoich pacyentów. Będzie odkładał dochód z tego gospodarstwa, umieści go w kasie oszczędności, następnie kupi jakie akcye; zresztą, praktyka jego powiększy się przecie; liczył na to, bo chciał ażeby jego Berta była dobrze wychowaną, żeby posiadała talenta; żeby grała na fortepianie. Ach! jak będzie ładną za piętnaście lat, kiedy, podobna do matki, ubierze się latem w taki sam jak ona duży słomkowy kapelusz! z daleka wyglądać będą jak dwie siostry. Wyobrażał ją sobie przy robocie, w zimowe wieczory, przy świetle lampy; będzie mu haftowała pantofle, będzie się zajmowała gospodarstwem; będzie cały dom napełniała swoją wesołością i miłym szczebiotem. Wreszcie, pomyśli się o jej przyszłości: znajdzie się dla niej jaki porządny, dobrze uposażony chłopiec; uczyni ją szczęśliwą, i to szczęście trwać będzie zawsze.
Emma nie spała, lecz udawała śpiącą; a podczas gdy Karol obok niej zasypiał, ją inne marzenia budziły.
Cztery dzielne konie unosiły ją galopem do innego kraju, zkąd już powrócić nie mieli. Szła wsparta na jego ramieniu, szła ciągle, milcząc i w dal spoglądając. Często, na szczycie góry, spostrzegali nagle jakiś gród wspaniały z kopułami, wieżami, mostami, okrętami, cytrynowymi lasami i białemi marmurowemi katedrami, na których wyniosłych dzwonnicach czepiały się gniazda bocianie. Szli powoli, a na ziemi leżały bukiety kwiatów, któremi ich częstowały kobiety w czerwonych gorsetach. W powietrzu rozlegały się dzwony, słychać było rżenie mułów, pomieszane z dźwiękiem gitary i szmerem wodotrysków, których pył wodny odświeżał stosy owoców, poukładanych w piramidy u stóp bladych posągów, przeglądających się w czystem wód przezroczu. Wreszcie jednego dnia przybywali do wioski rybackiej, gdzie sieci suszyły się na wietrze, wzdłuż wybrzeża. Tam się zatrzymują; mieszkać będą w nizkim domku z płaskim dachem, ocienionym drzewem palmowem, w głębi zatoki, nad morzem. Będą pływać gondolą, będą się kołysać w hamaku; życie ich łatwem będzie i szerokiem jak ich odzież jedwabna, ciepłem i gwiaździstem jak łagodne noce, które razem podziwiać będą. A na bezmiernym ogromie tej przyszłości, jaką stwarzało bujnie jej marzenie, nic szczególnego nie występowało; dnie, wszystkie wspaniałe, podobne były do siebie jak fale, i to życie kołysało się na widnokręgu, nieskończone, pełne harmonii, błękitnawe i w promieniach słońca skąpane... Tymczasem dziecko zaczynało kaszlać w kolebce, lub Bovary chrapał głośniej, i Emma zasypiała dopiero nad ranem, kiedy dzień świtać zaczynał i Justynek otwierał już na placu okiennice apteki.
Kazała poprosić do siebie pana Lheureuxa i powiedziała mu:
— Będę potrzebowała płaszcza, obszernego płaszcza, z dużym kołnierzem, na podszewce.
— Pani się w podróż wybiera? zapytał.
— Nie... ale... mniejsza o to zresztą; liczę na pana, i to prędko!
Pan Lheureux ukłonił się.
— Potrzebuję także kufra; rzekła... niezbyt ciężkiego... wygodnego.
— Tak, rozumiem, około dziewięćdziesięciu centymetrów długości na pięćdziesiąt szerokości, tak jak teraz robią.
— I torebkę podróżną.
— Ani wątpię że cóś z tego będzie, pomyślał Lheureux...
— I weź pan to, rzekła jeszcze pani Bovary, wyjmując zza paska zegarek, z tego pan sobie zapłacisz.
Lecz kupiec okrzyknął się, że tego niepotrzeba, przecież się znają; czyż on jej nie wierzy? Co za dzieciństwo! Emma nalegała jednak żeby wziął choć łańcuszek, Lheureux miał go już w kieszeni i odchodził, gdy go jeszcze odwołała.
— Pan to wszystko zatrzymasz u siebie, rzekła. Co do płaszcza — tu zdawała się namyślać — nie przynoś go pan także; tylko pan mi dasz adres krawca, i zapowiesz, żeby był gotowy na moje zawołanie.
Mieli uciekać w przyszłym miesiącu. Ona miała wyjechać z Yonville pod pozorem sprawunków do Rouen. Rudolf miał zamówić miejsca na poczcie, postarać się o paszporty, nawet napisać do Paryża, żeby bez zatrzymania się dojechać do Marsylii, gdzieby kupili powóz i udali się w drogę do Genui. Ona miała pakunki swoje odesłać do Lheureuxgo, zkąd je miano odnieść prosto na Jaskółkę, żeby wszelkie usunąć podejrzenie; a w tych wszystkich układach, nie było nigdy wzmianki o małej Bercie. Rudolf unikał tego przedmiotu; ona może o nim nie myślała.
Chciał mieć jeszcze dwa tygodnie czasu przed sobą, dla ukończenia niektórych rozporządzeń; po upływie tygodnia, zażądał jeszcze dwóch, potem zrobił się chorym; następnie wyjechał za interesami, tak upłynął sierpień i po tych wszystkich zwłokach, stanęło wreszcie, że wyjadą 4-go września, w poniedziałek.
Nadeszła nakoniec sobota, przeddzień wigilii dnia przeznaczonego.
Rudolf przyszedł wieczorem wcześniej niż zwykle.
— Czy już wszystko gotowe? zapytała go.
— Tak jest, odpowiedział.
Okrążywszy kląbik kwiatowy, poszli usiąść w altance.
— Smutny jesteś, rzekła Emma.
— Nie, dla czego?
A jednak, z dziwną tkliwością na nią spoglądał.
— Czy tego, że odjeżdżasz? mówiła, że porzucasz twoje stosunki, twoje dotychczasowe życie?.. Ach! ja to pojmuję... Lecz ja, niemam nic na świecie! ty jeden jesteś wszystkiem dla mnie. To też i ja wszystkiem chcę być dla ciebie; zastąpię ci rodzinę, ojczyznę, będę cię pielęgnowała, będę cię kochała.
— Jak prześliczną jesteś! rzekł biorąc ją w swe objęcia.
— Czy doprawdy? odparła śmiejąc się lubieżnie, Kochasz mnie? Przysięgnij mi, że mnie kochasz.
— Czy kocham ciebie? ależ ja cię uwielbiam, najdroższa moja?
Okrągła i purpurowa tarcza księżyca wschodziła w łąkę, na krańcu widnokręgu. Wznosiła się szybko pomiędzy gałęźmi topoli, które ją miejscami zasłaniały, jak czarna porozrywana firanka. Wypłynęła wreszcie jaśniejąca białością na pełne niebiosa, które swem światłem oblała i zwalniając już biegu, rzuciła na rzekę wielką białą plamę, która tysiące gwiazd błyszczących tworzyła, a to srebrne światło zdawało się wkręcać aż do dna, nakształt węża bez głowy pokrytego świetlanemi łuskami. Było to podobne do jakiegoś potwornego świecznika, z którego spływały krople stopionego dyamentu. Noc ciepła otaczała ich dokoła; liście drzew tworzyły masy cieniste. Emma z przymrużonemi powiekami, wciągała pełną piersią świeże powiewy nocy. Milczeli oboje, zatopieni w rozkosznem marzeniu. Czułość pierwszych dni, serca im zalewała, cicha i pełna jak płynąca u stóp ich rzeka, miękka jak woń lewkonij, którą wiatr do nich przynosił, rzucając we wspomnieniu ich cienie dłuższe i smętniejsze od cieni wierzb nieruchomych, na trawie wydłużonych. Czasem nocne jakie zwierzątko, jeż lub łasica, na żer wyszedłszy, liśćmi poruszało, lub dawał się słyszeć odgłos spadającej dojrzałej brzoskwini ze szpaleru.
— Ach! jak piękna noc! rzekł Rudolf.
— Piękniejsze jeszcze widzieć będziemy! odparła Emma.
A jakby własnym myślom odpowiadając, dodała:
— Tak, miło będzie podróżować... Jednakże... dla czego serce moje smętnem jest? Miałażby to być obawa nieznanego?.. skutek nabytych przyzwyczajeń... albo raczej?.. Nie! to ze zbytku szczęścia! Jakże słabą jestem, nieprawdaż Rudolfie? Przebacz mi!
— Jeszcze masz czas! podchwycił Rudolf. Namyśl się, może później żałować tego będziesz.
— Nigdy! odparła gwałtownie.
A pochylając się do niego:
— Cóż złego spotkać mnie może? dodała tkliwie. Niemasz pustyni, ani przepaści, ani oceanu, którychbym z tobą przebyć nie chciała. W miarę jak dłużej razem żyć będziemy, dwie istności nasze bardziej się z sobą jednoczyć, zespalać będą! Nic nie zakłóci szczęścia naszego, żadna troska, żadna przeszkoda! Będziemy sami, sami z miłością naszą... wiecznie... Mówże do mnie Rudolfie, odpowiadaj mi!
On od czasu do czasu potakiwał jej z roztargnieniem: — Tak... tak... — Ona bawiła się jego włosami i powtarzała pieszczotliwie, pośród łez, które z oczu jej spływały:
— Rudolfie! Rudolfie!.. Ach! drogi kochany Rudolfku!
Północ wybiła.
— Północ! rzekła. Więc to jutro! jeszcze jeden dzień!
On powstał, aby odejść, ona zaś, jak gdyby to poruszenie było hasłem ich odjazdu, rzekła nagle rozweselona:
— Masz paszporty?
— Mam.
— Nie zapomniałeś o niczem?
— Nie!
— Pewny tego jesteś?
— Najzupełniej.
— Więc będziesz na mnie czekał w hotelu Prowanckim, w południe?.. czy tak?
Kiwnął potwierdzająco głową.
— Do jutra więc! rzekła Emma, ostatnią darząc go pieszczotą.
I stanęła, patrząc za odchodzącym.
Nie odwracał się. Pobiegła za nim i pochylając się nad wodą pośród krzewów nadbrzeżnych:
— Do jutra! zawołała jeszcze.
On był już po drugiej stronie rzeki i, szybkim krokiem dążył przez łąkę.
Po upływie kilku minut stanął i spojrzał po za siebie, a gdy zobaczył białą suknię Emmy niknącą powoli jak cień w ciemności mocnej, serce tak mocno bić mu zaczęło, że musiał się oprzeć o drzewo, żeby nie upaść.
— Jakiż ze mnie głupiec! rzekł ze straszliwym zaklęciem. Jakkolwiek bądź, ładna to była zabawka!
I stanęła mu w myśli piękność Emmy wraz ze wszystkiemi przyjemnościami tej miłostki. Z początku się rozrzewnił, potem się oburzył na samego siebie.
— Bo nakoniec, dowodził gestykulując, nie mogę przecie wyemigrować i w dodatku jeszcze wziąść sobie na kark dziecko!
Powtarzał sobie to wszystko, żeby się mocniej utwierdzić.
— A zresztą... kłopoty, wydatek... Ach! nie, nie, po tysiąc razy nie! to byłoby zbyt wielkie głupstwo!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.