Pani Bovary/Część druga/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Zaledwie powróciwszy do siebie, Rudolf zasiadł do biurka, pod jelenią głową na ścianie przybitą. Ale gdy pióro wziął w palce, nie mógł myśli znaleźć i oparłszy się na obudwu łokciach, zaczął dumać. Emma wydawała mu się usuniętą w daleką przeszłość, jak gdyby powzięte przez niego postanowienie nagle niezmierzoną przestrzeń postawiło między nimi.
Aby pochwycić coś od niej pochodzącego, wyjął z szafy stojącej przy łóżku stare pudło od reimskich biszkoktów, w którym zwykł był chować kobiece listy. Uderzył zeń zapach pleśni i zwiędłych róż. Najpierwej wpadła mu w oko chusteczka czerwono poplamiona. Była to jej chusteczka: leżąca tu odkąd jednego dnia krew z nosa szła jej na przechadzce; zapomniał już o tem. Miniatura Emmy rozbijała się o rogi pudła; strój jej wydał mu się niesmacznie pretensyonalnym, a zalotne spojrzenie niemile rażącem. W miarę jak się wpatrywał w ten wizerunek i wywoływał wspomnienie wzoru, rysy Emmy zlały się w jego pamięci, jak gdyby twarz żywa i twarz malowana, ocierając się jedna o drugą, wzajemnie się zatarły. Wreszcie przeczytał kilka jej listów; były pełne objaśnień i zapytań, tyczących się ich podróży, krótkie, zwięzłe i naglące, jak listy urzędnicze. Chciał przejrzeć dawniejsze, długie i miłosne; aby je dobyć z głębi pudła, rozrzucił wszystkie; co uczyniwszy, zaczął przetrząsać ten stos papierów i rzeczy, w którym pomieszane były zeschłe bukiety, podwiązka, czarna maska, szpilki i włosy — włosy! ciemne, jasne; niektóre zaczepione o zameczek pudła, rwały się jak go otwierano.
Tak grzebiąc pośród swych pamiątek, rozpatrywał pismo i styl listów, równie urozmaicone jak ich pisownia. Były pomiędzy nimi tkliwe i wesołe, żartobliwe i melancholiczne; niektóre żądały miłości, inne tylko pieniędzy. Czasem jeden wyraz przywodził mu na pamięć twarz, ruch, dźwięk głosu; czasem nic sobie nie przypominał.
W rzeczy samej, te kobiety, tłocząc się razem w jego pamięci, zawadzały sobie wzajemnie i drobniały, jak pod jednym poziomem miłości, która ich równała. Biorąc garściami wszystkie te pomieszane listy, bawił się czas jakiś przesypywaniem ich z prawej do lewej ręki. Wreszcie znudzony, senny, odniósł pudło do szafy, mówiąc sam do siebie;
— Co za stos blagi.
To było streszczenie jego przekonań, gdyż roskosze, jak rój uczniów na szkolnym dziedzińcu tak podeptały jego serce, że nic zielonego wyrosnąć tam już niemogło, a to co tamtędy przechodziło, bardziej od dzieci płoche, nie zostawiało nawet, tak jak one, imienia swego na ścianach wyrytego.
— No! zacznijmyż raz! powiedział sobie.
Napisał:
„Odwagi, Emmo! odwagi! Ja nie chcę być sprawcą twego nieszczęścia...”
— Wszystko zważywszy, to jest prawdą, pomyślał Rudolf; działam w jej własnym interesie; jestem uczciwym.
„Czyś dobrze rozważyła skutki twego postanowienia? Czyś zmierzyła głębokość otchłani, w którą cię pociągałem, biedny mój aniele? Nie, zapewne. Szłaś ufna i zaślepiona, wierząc w szczęście, w przyszłość!.. Ach! nieszczęśliwi, szaleni jesteśmy!”
Tu Rudolf zatrzymał się, szukając jakiej dobrej wymówki.
— A gdybym jej też powiedział, że straciłem majątek?.. Ale nie! zresztą, toby się na nic nie zdało. Trzebaby wszystko na nowo później rozpoczynać. Czy można do takich kobiet rozsądnie przemówić?
Pomyślał chwilę, potem napisał:
„Ja ciebie nigdy nie zapomnę, wierz mi, i zachowam dla ciebie na wieki uczucie najgłębszego poświęcenia, lecz kiedyś, prędzej czy później, namiętność nasza (taki jest los ludzkich rzeczy), byłaby zapewne ochłodła! Ogarnąłby nas przesyt, i kto wie nawet, czy nie dotknęłaby mnie okrutna boleść patrzenia na twe wyrzuty sumienia i podzielania ich samemu, ponieważ byłbym ich przyczyną. Sama myśl o dręczących cię zgryzotach męczarnią jest dla mnie, Emmo! Zapomnij o mnie! Dla czegóż musiałem cię poznać? Dla czegóż byłaś tak piękną? Czyliż to moja wina? O mój Boże! nie, nie, fatalność to zrządziła!”
— Oto wyrażenie, które nigdy nie chybia celu, powiedział sobie.
„Ach! gdybyś ty była jedną z tych kobiet płochego serca, jakich tyle widzimy, byłbym mógł zapewne, powodowany samolubstwem, zrobić doświadczenie, nie grożące ci w takim razie niebezpieczeństwem. Lecz ta urocza egzaltacya uczuć, która jest zarazem twoim powabem i twoją męczarnią, nie dozwoliła ci pojąć, zachwycająca istoto, jak dalece fałszywem byłoby nasze położenie w przyszłości. Ja także, nie zastanowiłem się nad tem zrazu i spoczywałem w cieniu tego idealnęgo. szczęścia, jak pod drzewem mancennilowem, nie przewidując następstw...“
— Może pomyśli że przez skąpstwo się cofam... Ach! mniejsza o to zresztą! tem gorzej! raz trzeba z tem skończyć!
„Świat jest okrutnym, Emmo! Wszędzieby nas prześladował, gdziekolwiekbyśmy się udali. Byłabyś narażoną na niedyskretne pytania, na potwarz, wzgardę, może na obelgi. Tobie obelgi! O!.. A ja, który chciałbym na tronie cię posadzić! ja, który pamięć o tobie jak talizman z sobą unoszę! Sam siebie karzę wygnaniem za wszystko złe, które ci wyrządziłem. Odjeżdżam. Dokąd? Sam niewiem... jestem szalonym! Bądź zdrowa! Zachowaj wspomnienie nieszczęśliwego, który cię zgubił. Naucz twoje dziecię mego imienia, aby je w modlitwach swych powtarzało.”
Płomień dwóch świec drżał od przeciągu powietrza. Rudolf wstał, żeby zamknąć okno, a gdy znowu usiadł:
— Zdaje mi się, że będzie tego dosyć, rzekł sam do siebie. A! jeszcze jedno, z obawy żeby nowej obławy na mnie nie zrobiła.
„Daleko ztąd już będę kiedy ty przeczytasz te smutne kartki, chciałem bowiem uciekać jak najprędzej, aby uniknąć pokusy zobaczenia cię raz jeszcze. Bądź mężną! Ja powrócę, i może kiedyś, spokojnie rozmawiać będziemy o dawnej naszej miłości. Żegnam cię!”
— Jakże teraz podpiszę? pytał sam siebie. Twój na zawsze?.. Nie, to nie wypada. Twój przyjaciel?.. Tak będzie najlepiej.

„Twój przyjaciel.”

Odczytał swój list. Znalazł go dobrym.
— Biedna kobiecinka! rzekł z rozrzewnieniem. Pomyśli żem nieczuły jak skała; zdałoby się tu kilka łez, lecz ja płakać nie umiem; nie moja w tem wina. A nalawszy wody w szklankę, Rudolf umoczył w niej palec i spuścił z góry grubą kroplę, która zrobiła bladą plamę na atramencie; potem szukając czem list zapieczętować, natrafił na Amor nel cor.
— Nie bardzo zastosowane do okoliczności... Ale ba! mniejsza o to! Potem wypalił trzy fajki i położył się spać.
Nazajutrz, wyszedłszy na podwórze około drugiej godziny dopiero — spał bowiem długo, — Rudolf kazał narwać koszyk moreli. Włożył list na spód, pod liście winne i polecił Gerardowi, swemu fornalowi, żeby to zaniósł ostrożnie do pani Bovary. Używał tego sposobu korespondowania z nią, posyłając stosownie do pory, owoce lub zwierzynę.
— Jeżeli cię zapyta o mnie, dodał, odpowiesz że wyjechałem w podróż. Koszyk oddasz do rąk jej własnych... Idź, i uważaj!
Gerard włożył nową bluzę, zawiązał koszyk chustką i w grubych podkutych trzewikach ruszył wielkimi krokami drogą ku Yonville.
Gdy przyszedł do pani Bovary, ona właśnie układała z Felicyą na stole w kuchni paczkę z bielizną.
— Nasz pan przysyła to dla pani, powiedział parobek.
Ogarnął ją niepokój, i szukając po kieszeniach drobnych pieniędzy, błędnem okiem mierzyła wieśniaka, podczas gdy on sam patrzył na nią zdumiony, nie pojmując jak taki podarunek może kogoś tak dalece wzruszyć. Wreszcie odszedł. Zostawała Felicya. Emma wytrzymać dłużej nie mogła. Pobiegła do salki niby dla odniesienia moreli, przewróciła koszyk, wyrzuciła z niego liście, znalazła list, otworzyła go, i jak gdyby ją kto gonił, uciekać zaczęła przerażona do swego pokoju.
Zastała tam Karola; przemówił do niej, lecz nic nie słyszała i pobiegła dalej na górę, zadyszana, oszalała, nieprzytomna, trzymając ciągle w ręku tę straszną kartkę papieru, która chrzęściła w jej palcach jak kawałek blachy. Na drugiem piętrze stanęła przed drzwiami poddasza, które były zamknięte.
Wtenczas się opamiętała; przypomniała sobie list; należało go odczytać, nie miała na to odwagi. Zresztą, gdzie? jak? mógł ją kto zobaczyć.
— Ach! nie, tu, pomyślała, nikt mi nie przeszkodzi.
Popchnęła drzwi i weszła na poddasze. Dachówki od słońca rozpalone piekły jak żarem, duszący upał skronie jej rozsadzał i oddech tamował; powlekła się aż do zamkniętego dymnika, otworzyła go i potok światła oblał ściany poddasza.
Widać ztąd było pola, ciągnące się jak oko sięgnąć mogło. Na dole, plac był pusty, kamyki na chodniku błyszczały, chorągiewki na dachach stały nieporuszone; z niższego piętra narożnego domu dochodził rodzaj jednostajnego mruczenia z ostremi modulacyami. To Binet toczył na swojej tokarni.
Emma oparła się o framugę dymnika, i odczytywała list z gniewnem szyderstwem. Lecz im bardziej się w nim zatapiała, tem bardziej plątały się jej myśli. Widziała przed sobą Rudolfa, słyszała głos jego, obejmowała go swemi ramionami, a uderzenia serca, które jak młotem pod piersią jej biło, coraz śpieszniej i w nierównych odstępach po sobie następowały. Oglądała się wokoło siebie, pragnąc aby ziemia się pod nią rozstąpiła. Czemu raz już nie skończyć? Co ją wstrzymywało? Była wolną. Wychyliła się okienkiem i spojrzała na bruk, mówiąc sama do siebie:
— Dalej! śmiało!
Promień świetlany idący prosto z dołu pociągał ku przepaści ciężar jej ciała. Zdawało jej się, że powierzchnia placu podnosiła się wzdłuż ściany i że podłoga, na której stała, pochylała się z jednej strony, jak kołyszący okręt. Stała na samym brzegu, prawie zawieszona, otoczona niezmierną przestrzenią. Ogarniał ją błękit nieba, powietrze szumiało w próżnej jej głowie, potrzebowała tylko się poddać, uledz zgubnemu pociągowi, w chwili tej mruczenie toczydła nie ustawało, jak przyzywający ją głos złowieszczy.
— Żono! żono! ozwał się nagle głos Karola.
Emma się cofnęła.
— Gdzież ty jesteś? Chodźże!
Myśl, że śmierci uniknęła, o mało ją o zemdlenie nie przyprawiła, przymknęła oczy, po chwili drgnęła za dotknięciem obcej dłoni do swego rękawa: była to Felicya.
— Pan czeka na panią, rzekła dziewczyna, zupa na stole!
Trzeba było zejść! trzeba było usiąść do stołu!
Próbowała jeść. Jedzenie ją dławiło. Rozwinęła serwetę jak gdyby dla przyjrzenia się jej naprawkom, i chciała nitki rachować w cerach. W tem przypomniała sobie o liście. Czyby go zgubiła? Gdzie go szukać? Lecz tak wielkie znużenie umysł jej opanowało, że nie umiała znaleźć pozoru aby wstać od stołu. Nadto, stała się lękliwą; bała się Karola: on zapewne wiedział o wszystkiem! W istocie, w dziwny sposób wymówił te słowa:
— Zdaje się, że nie prędko zobaczymy pana Rudolfa?
— Kto ci to powiedział? rzekła drgnąwszy.
— Kto mi powiedział? odparł nieco zdziwiony tym szorstkim tonem; Gerard mi powiedział, którego przed chwilą spotkałem przed Francuzką kawiarnią. Wyjechał w podróż, czy też ma wyjechać.
Emma z trudnością stłumiła łkania.
— Cóż cię to tak zadziwia? Zwykle na jakiś czas wyjeżdża dla rozrywki i dobrze robi, na honor! Kiedy kto ma pieniądze i jest nieżonatym! Zresztą, ładnie się on bawi, ten nasz przyjaciel! o! to figlarz jakich mało. Pan Langlois mi opowiadał...
Tu zamilkł, przez przyzwoitość, gdyż weszła służąca.
Ta poukładała napowrót w koszyk morele rozrzucone na etażerce, Karol, nie zwracając uwagi na niezwykłe rumieńce żony, kazał je sobie przynieść, wziął z nich jedną i skosztował.
— O! wyborne! rzekł. Spróbuj tylko.
I podał jej koszyk, który lekko odepchnęła.
— Ależ powąchaj tylko, co za woń! rzekł przesuwając owoc kilkakrotnie pod jej nosem.
— Duszę się! wykrzyknęła, zrywając się z krzesła.
Wysiłkiem woli jednak pokonała cierpienie i rzekła spokojniej:
— To nic! to nic! to nerwowe! Usiądź i jedz.
A Karol nie chcąc jej się sprzeciwiać, usiadł i wypluwał w rękę pestki moreli, które następnie składał na swoim talerzu.
W tem, szafirowe tilbury przejechało dobrym kłusem przez plac. Emma krzyknęła przeraźliwie i padła jak długa na ziemię.
Rudolf po wielu wahaniach, namyślił się pojechać do Rouen. Ponieważ jednak z la Huchette do Buchy niema innej drogi jak przez Yonville, musiał przejeżdżać przez miasteczko i Emma poznała go po świetle latarni, które jak błyskawica mignęły w zmierzchu wieczornym.
Na rozruch jaki się zrobił w domu lekarza przybiegł zaraz pan Homais. Stół był przewrócony ze wszystkimi talerzami; kawałki mięsa, noże, solniczka i flaszka z oliwą leżały na ziemi w kałuży sosu; Karol wołał o ratunek; Berta przelękniona krzyczała, a Felicya drżącemi rękoma rozpinała stanik pani, po której ciele przechodziły konwulsyjne dreszcze.
— Biegnę do mego laboratoryum po trochę octu aromatycznego, rzekł aptekarz.
A gdy otworzyła oczy wąchając flakonik:
— Byłem tego pewnym, rzekł; to umarłego ocucić może.
— Przemów do nas! błagaj Karol, przemów do nas! Ocuć się! To ja, twój Karol, który cię kocha! Czy mnie poznajesz? Patrz, oto twoja córeczka: pocałujże ją!
Dziecina wyciągała rączki, chcąc objąć matkę za szyję. Lecz Emma, odwracając głowę, wyjąkała porywczym głosem:
— Nie, nie... nikogo!
I znowu omdlała. Przeniesiono ją na łóżko.
Leżała z otwartemi usty, z przymkniętemi powiekami, rozłożonemi rękoma, nieruchoma i biała jak posąg woskowy. Z oczu jej spływały powoli na poduszkę dwa strumienie łez.
Karol stał w głębi alkowy, a pan Homais obok niego, zachowując to smętne milczenie, jakie przystoi w ważnych okolicznościach życia.
— Uspokój się pan, rzekł trącając łokciem lekarza; sądzę, że paroksyzm już minął.
— Tak jest! odparł półgłosem Karol, nie spuszczając z niej oczu. Zdaje się że usnęła. Biedna kobieta! Biedna moja Emma... znowu zapadła!
Natenczas Homais zapytał, co było powodem tego wypadku, Karol odpowiedział, że to ją napadło nagle, podczas gdy jadła morele.
— Osobliwsza!.. odparł aptekarz. Może być że morele sprowadziły zemdlenie. Są natury tak wrażliwe na niektóre wonie! byłaby to nawet piękna kwestya do studyowania, tak pod patologicznym jak pod fizyologicznym względem. Kapłani znali ważność tego czynnika, oni, którzy, zawsze używali aromatów do swych obrzędów. Czynili to dla odurzenia umysłów i sprowadzania ekstazy, co zresztą łatwo wywołać u osób płci słabszej, delikatniejszych od drugich. Słyszałem o takich, które mdlały od zapachu spalonego rogu, lub świeżego chleba...
— Strzeż się pan, żeby jej nie obudzić! rzekł z cicha Bovary.
— I nie tylko ludzie podlegają tej anomalii, ciągnął dalej aptekarz, ale nawet i zwierzęta. Zapewne panu znanym jest dziwnie podniecające działanie nepeta cataria, pospolicie zwanego kociem zielem, na cały rodzaj koci, z drugiej strony, jako autentyczny przykład powiem panu o psie dawnego kolegi mego Bridouxa (mieszkającego: teraz przy ulicy Malpalu), który to pies dostaje konwulsyi jak powącha tabaki. Czy by kto uwierzył, żeby proszek pobudzający do kichania mógł takie wywoływać wzburzenie w organizmie czworonogiego? To rzecz nadzwyczaj ciekawa, nieprawdaż?
— Zapewne! przytwierdził Karol, który wcale nie słuchał.
— To nam dowodzi, mówił dalej tamten z miną błogiego z samego siebie zadowolenia, mnogich nieprawidłowości w systemie nerwowym. Wracając do pani, zawsze mi się wydawała prawdziwą sensytywą. To też nie radziłbym ci dla niej, kochany przyjacielu, żadnego z tych mniemanych specyfików, które pod pozorem zwalczania choroby, działają na temperament. Nie, nie! żadnych niepotrzebnych leków! stosowna dyeta, oto wszystko! cóś łagodzącego, uśmierzającego, kojącego. Nadto, czy nie sądzisz pan, że należałoby tu może działać na wyobraźnię?
— W czem? jak? zapytał Bovary.
— A! to właśnie pytanie! That is the question! jak czytałem w tych dniach w gazecie.
W tem Emma budząc się zawołała:
— A list? gdzie jest list?
Pomyślano że mówi w malignie; w samej rzeczy wpadła w nią od północy. Objawiało się zapalenie mózgu.
Karol nie odstąpił od niej przez czterdzieści trzy dni. Zaniedbał wszystkich swoich pacyentów, nie kładł się wcale, zajęty był nieustannie badaniem jej pulsu, przykładaniem jej synapizmów, zimnych kompresów, i t. p. Posyłał Justyna aż do Neufszatelu po lód; lód topniał przez drogę: posyłał po inny. Wezwał pana Caniveta na konsultacyę, sprowadził z Rouen doktora Larivière’a, swego dawnego profesora; był w rozpaczy. Najbardziej go przerażało znękanie Emmy, bo nic nie mówiła, nic nie słyszała, i nawet nie zdawała się cierpieć — jak gdyby dusza jej i ciało razem odpoczywały po wszystkich doznanych wstrząśnieniach.
Około połowy października mogła już siedzieć na łóżku, oparta o poduszki. Karol się rozpłakał gdy zobaczył jak jadła pierwszą swoją grzankę z konfiturami. Siły zaczęły jej powracać; wstawała na kilka godzin po południu, i jednego dnia, już lepiej się czuła, Karol spróbował wyprowadzić ją trochę do ogrodu. Ścieżki zasłane były opadłymi liśćmi; Emma postępowała powoli; wsparta na ramieniu męża, i uśmiechała się smętnie.
Zaszli tak aż w głąb ogrodu, na taras. Wyprostowała się powoli, przysłoniła dłonią oczy, aby dalej wzrok zapuścić; lecz na widnokręgu dojrzała tylko palące się trawy, które dymiły na wzgórzach.
— Zmęczysz się, kochanko, rzekł Bovary.
I pociągając ją ku altance, dodał:
— Usiądź na tej ławeczce: tu ci będzie dobrze.
— O! nie, nie tam, nie tam! zaprotestowała słabnącym głosem:
Omdlała, i od tego wieczoru zapadła znowu. Choroba jej teraz przybrała charakter bardziej niepewny i skomplikowany. Cierpiała już to na serce, już to na piersi, na głowę, na ból we wszystkich członkach; miewała nawet wymioty; które Karolowi wydały się pierwszymi symptomatami raka w żołądku.
A biedny człowiek miał jeszcze w dodatku kłopoty pieniężne!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.