Pamiętnik panny służącej (1923)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.[1]
3 listopad.

Nic większej nie może sprawić mi przyjemności nad to, gdy zdarzy mi się spotkać w dzienniku z nazwiskiem osoby, której służyłam. Taką przyjemność miałam dzisiaj i to większą niż kiedykolwiek, dowiedziałam się z „Petit Journalu“ że Wiktor Charrigaud wydał swoją nową książkę, która zdobyła wielkie powodzenie, i że wszyscy mówią o niej z zachwytem. Tytuł tej książki „De cinq à sept“. Wywołała ona skandal. Możnaby ją podciągnąć pod kategorję zbiorów z dziedziny badań światowych, świetnych a chłoszczących. Pod pozorną ich lekkością ukrywa się głęboka filozofja...
Ogromnie czytają Wiktora Charrigaud, tak dla jego talentu jakoteż i dla jego elegancji, dla jego stosunków dystyngowanych i dla jego salonu...
Ach! pomówmy o jego salonie... Przez całe osiem miesięcy byłam panną służącą u Charrigaudów i zdaje mi się, że nigdy nie spotkałam podobnych pysków... Pan Bóg to wie najlepiej. Wszyscy znają nazwisko Wiktora Charrigaud.
Cały zbiór jego książek już został w świat puszczony z hasłem: „Leurs Jarreteles, Comment elles dorment, Les Bigoudis sentimentaux, Colibris et Perroquets“ są najsławniejsze. Jest to człowiek niesłychanie dowcipny, pisarz o niezwykłym talencie, którego nieszczęściem było, iż nazbyt szybko doszedł do powodzenia i majątku. Jego pierwsze wystąpienie wzbudziło ogromne nadzieje. Każdego w dziełach jego uderzała silna obserwacja, dar potężnej satyry, nieubłagana ironja z jaką przenikał śmiesznostki ludzkie. Umysł bystry i wolnomyślny, dla którego konwencjonalizm światowy byt jedynie kłamliwą służalczością, dusza szlachetna i przenikająca, która zamiast ugiąć się pod tymi upakarzającymi przesądami, popędy swe prowadziła odważnie do wzniosłego i czystego ideału społecznego.
Opowiadał mi dużo również o Wiktorze Charrigaud jeden z jego przyjaciół malarz, który latał za mną i którego czasami odwiedzałam. Od niego to posiadam pewne szczegóły z życia tego sławnego pisarza, mogące przyczynić się do wzbogacenia literatury.
Pomiędzy śmiesznostkami, jakie wytrwale wyszydzał Charrigaud, najbardziej ośmieszał on snobizm.
Posiadał dar wykazania psychologji snobizmu, oddania z impresją prawdziwą jego zasadniczych rysów. Sylwetki w tym rodzaju, niezwykle nakreślone żyły; oryginalność Wiktora Charrigaud cudownie powoływała je do życia, poprostu stawały się niezapomniane.
Zdawałoby się, że jeżeli kto, to właśnie Wiktor Charrigaud powinien się był oprzeć tego rodzaju wpływowi moralnemu, który tak silnie zapanował w salonach, on bardziej niż kto inny powinien był być zabezpieczony przed tą zarazą właśnie przez swój cudowny środek antyseptyczny: ironię... Ale człowiek jest niespodzianką, sprzecznością, jakiemiś sztucznie, nienależycie spojonemi cząstkami, jednem słowem: niedorzecznością... Zaledwie doznał on pierwszych pieszczot powodzenia, gdy snobizm, który w nim był (a może to właśnie dlatego wykorzeniał on go z taką nadzwyczajną siłą z innych) obudził się, wybuchnął, można śmiało powiedzieć, jak machina piekielna wstrząśniona prądem elektrycznym...
Rozpoczął od porzucenia swych przyjaciół, uważając ich za kompromitujące zawalidrogi, zachował stosunki jedynie z takimi, którzy: jedni przez swój talent już uznany, inni przez swoje stanowisko w prasie mogli podtrzymywać go, reklamując jego rozpoczynające się powodzenie...
Od tego czasu zaczął ubierać się wedle mody ze specjalną zapamiętałością.
Widywano go w surducie z czasów zuchwałego filipizmu z przesadnym kołnierzem i krawatem z roku 1830, oraz w aksamitnej kamizelce, zazwyczaj z cygarem w ustach, umieszczonem w cygarniczce wysadzanej drogimi kamieniami.
Mimo to, ciężkość członków, niezgrabność ruchów, gruba obsada stawów człowieka z gminu nadawały mu wygląd nieokrzesanego chłopa owerneńskiego, skąd też pochodził.
Nazbyt świeżo otoczony elegancją, czuł się w niej obcy, i chociaż wciąż studjował najwykwintniejsze modele paryskiego szyku, nie potrafił jednak przyswoić sobie owej wytwornej zręczności i giętkości ruchów, której zazdrościł z gwałtowną nienawiścią młodym elegantom klubowym, wyścigowym, teatralnym i restauracyjnym bywalcom. Nie mógł tego pojąć, że pomimo najskrupulatniej dobieranych dostawców „konfekcji“ męskiej, wciąż był takim samym niezdarą.
Nieraz oglądając się w lustrze lżył siebie z rozpaczą:
— Pomimo moich ubrań aksamitnych, morowych i jedwabnych, zawrze mam pysk bydlęcia.
Pani Cliarrigaud również nie ubierała się skromnie z dyskretnym smakiem. Nosiła toalety jaskrawe, rzucające się w oczy, przytem ze swymi nazbyt czerwonymi w łosami, w klejnotach nazbyt wielkich, w jedwabiach zbyt drogich, miała minę królowej, majestat cesarzowej z tłustego czwartku.
Wyśmiewano się też z niej w sposób okrutny. Koledzy sławnego pisarza, czując się pokrzywdzonymi wobec takiego przepychu połączonego ze złym smakiem mścili się, mówiąc żartobliwie o tym biednym Wiktorze Charrigaud:
— Naprawdę nie ma on danych na satyryka...
Dzięki jednak szczęśliwym interesom, nieustannym dyplomatycznym staraniom, a nieraz niskim zabiegom, byli oni przyjmowani u tych, których nazywali prawdziwym światem, u żydowskich bankierów, u książąt z Venezueli, u arcyksiążąt, u starych jejmości zwarjowanych na punkcie literatury, u rozmaitych stręczycieli i u członków akademji.
Pewnego dnia Charrigaud, aby wymówić się od zaproszenia, przyjętego niezręcznie u jednego ze swych przyjaciół, który niczem nie jaśniał, ale z którym się jeszcze liczył, napisał doń list następujący:
„Mój stary przyjacielu, jesteśmy bardzo zmartwieni... wybacz nam, że nie możemy dotrzymać danego słowa na poniedziałek, gdyż właśnie na ten dzień otrzymaliśmy zaproszenie na obiad od Rothschildów... Jest to pierwsze zaproszenie... Rozumiesz, że nie możemy odmówić. Byłoby to klęską dla nas... Na szczęście wiem, że twoje serce jest dalekiem od chęci sprowadzenia jej na nas i jestem przekonany, iż podzielisz naszą radość i naszą dumę“.
Innego dnia opowiadał o zakupie willi w Deauville:
— Naprawdę nie wiem, za co nas biorą ci ludzie... Zapewne uważają nas za dziennikarzy, za cyganerję... Ale przekonają się, że mam swojego notarjusza...
Powoli pozbywał się przyjaciół, którzy mu pozostali z czasów jego młodości, tych przyjaciół, których sama obecność u niego była nieznośnem stwierdzeniem przeszłości, przyznaniem się do tej skazy, do tej niższości społecznej, jaką była — literatura i praca. Starał się on również stłumić ten płomień, który niekiedy rozpalał się w jego mózgu, zadławić ostatecznie ten przeklęty szacunek dla rozumu, który niekiedy przerażająco ożywiał się przypominając Wiktorowi Charrigaud to, co on chciał uważać za pogrzebane nazawsze. Następnie nie wystarczało mu bywanie u innych, zapragnął przyjmować u siebie... Inauguracja małego domu, który nabył w Auteuil, miała być pretekstem do wyprawienia obiadu.
Przybyłam właśnie do ich domu w chwili, gdy postanowili urządzić ten obiad... Miał to być obiad wielki, prawdziwie elegancki, prawdziwie uroczysty, obiad wymuszony, błyszczący, obiad wspaniały z ceremonjalnemi zaproszeniami, na którym miało znajdować się kilka sław z literatury i sztuki, kilka osobistości światowych, nienazbyt trudnych do pozyskania, nie nazbyt wysoko się ceniących, ale dostatecznie jednak dekoracyjnych, takich, którzy mogli nadać blask świetności ich przyjęciu.
— Jest to tem trudniejsze, mówił Wiktor Charrigaud, bo przecież nie będzie to obiad w mieście, lecz obiad u. siebie... na wsi.
Po długiem rozmyślaniu nad tym projektem Wiktor Charrigaud zaproponował:
— Myślę, że na początek muszą wystarczyć nam kobiety rozwiedzione... wraz ze swymi kochankami. Będzie to bardzo przyzwoicie. Później gdy stosunki nasze będą rozleglejsze i bardziej wyborowe... ech!.. wtedy wykluczymy rozwódki...
— To racja... przyświadczyła pani Charrigaud. Na razie najważniejszem jest wybrać odpowiednie rozwódki. Zresztą można śmiało powiedzieć, że rozwód to także stanowisko.
— Przynajmniej posiadają zasługę niszczenia cudzołóztwa, naigrywał się Charrigaud... Cudzołóztwo to stara zabawa... I tylko przyjaciel Bourget wierzy jeszcze w cudzołóztwo w chrześcijańskie cudzołóztwo — i w angielskie meble... Na co pani Charrigaud odparła tonem nerwowego podrażnienia:
— Jakiż ty jesteś nudny ze swoimi dowcipami i z tą swoją złośliwością... Zobaczysz... zobaczysz, że z tego powodu nigdy nie będziemy mogli mieć salonu jak się należy.
I jeszcze dodała:
— Jeżeli chcesz się stać człowiekiem naprawdę światowym, naucz się najpierw być głupcem lub milcz.
Pisano, przepisywano listę zaproszonych, aż nareszcie po mozolnych kombinacjach została ułożoną jak następuje:
Hrabina Fergus, rozwódka i przyjaciel.
Ekonomista i deputowany Józef Brigard.
Baronowa Henryka Gogsthejnowa, rozwódka i przyjaciel jej, poeta Theo Crampp.
Baronowa Otto Butzinghenowa i przyjaciel jej, wicehrabia Lahyrais, klubowiec, sportowiec, gracz i szuler.
Pani de Rambure, rozwódka i przyjaciółka jej pani Tiercelet, której rozwód był w toku.
Sir Harry Kimberly, muzyk, żarliwy pederasta i przyjaciel jego Lucjan Sarborys, piękny jak kobieta, delikatny jak rękawiczka szwedzka, cienki i jasny jak cygaro.
Dwóch członków akademji: Józef Dupont de la Brie sprośny numizmatyk i Izydor Durand de la Marne, bibliotekarz godny zażyłości, poważny badacz języka chińskiego w instytucie.
Portrecista Jakób Rigaud.
Powieściopisarz psychologiczny Maurycy Fernancourt.
Kronikarz światowy Pol d‘Essoy.
Zaproszenia zostały wysłane i dzięki czyjemuś pośrednictwu prawie wszystkie zostały przyjęte...
Jedynie hrabina Fergus wahała się.
— Charrigaud?.. mówiła. — Czy to naprawdę dom odpowiedni?.. Czy to nie on niegdyś oddawał się wszelkiego rodzaju zajęciom w Montmarte?.. Czy to nie o nim opowiadają, że sprzedawał fotografje pornograficzne, do których pozował i ciągnął z tego dobre zyski?.. A czy nie o niej to obiegają obraźliwe historje? Czy to nie ona miała różne awantury dosyć ordynarne przed swojem małżeństwem? Czy to nie ona była modelką? Co za okropność! Kobieta pokazująca się zupełnie nago mężczyznom... którzy nie byli nawet jej kochankami?..
Nakoniec przyjęła zaproszenie wówczas, gdy powiedziano jej, że pani Charrigaud pozowała jedynie do głowy i, że Charrigaud jest bardzo mściwy i zdolny do tego, aby ją zniesławić w której ze swoich kśiążek, a także iż Kimberly przyjdzie również na ten obiad...
Och!.. jeżeli Kimberly przyrzekł przyjść... Kimberly, taki prawdziwy dżentelman, tak delikatny, śliczny, taki zachwycający!..
Państwo Charrigaud zajęci całkowicie swoją obecną sprawą, dalecy byli od obrażania się, winszowali też sobie, że zwyciężywszy jednych przezwyciężą i innych. Czynili jedynie zabiegi w kierunku pilnowania samych siebie, aby, jak mówiła pani Charrigaud, odpowiednio zachować się pomiędzy ludźmi z prawdziwego towarzystwa...
Ten obiad tak przecudnie obmyślany, tak zręcznie ułożony, był pierwszą manifestacją ich nowego stanowiska w eleganckim świecie, manifestacją ich ambicji światowych... Trzeba było zatem tak urządzić, aby to było olśniewające!..
Przez cały tydzień przed owym obiadem wszystko w domu było do góry nogami. Trzeba było do pewnego stopnia odświeżyć apartament tak, żeby nic nie raziło. Wypróbowywano oświetlenie oraz dekoracje stołu, aby nie było jakiej niedokładności w ostatniej chwili. Przy tej sposobności państwo Charrigaud kłócili się z sobą jak odźwierni, ponieważ każde z nich miało inne zapatrywania, i ich pogląd estetyczny różnił się na każdym punkcie...
Ona chciała wszystkiemu nadać pewien ton sentymentalny, on chciał aby było poważnie i „artystycznie“.
— Ci idjioci... krzyczał Charrigaud... Mogą myśleć, że przyszli do jakiejś gryzetki... może mają zamiar krytykować nasz rozum?
— Radzę ci tak gadać — odpowiedziała pani Charrigaud, w przystępie paroksyzmu nerwowego. — Zostałeś tem czem byłeś dawniej, wstrętnym parobkiem piwowarskim... Ach. mam już tego wyżej uszów...
— Doskonale... rozwiedźmy się mój koteczku, rozwiedźmy się... Przynajmniej wtedy skompletujemy ową serję i nie będziemy stanowili wyjątku pomiędzy zaproszonymi przez nas gośćmi!
Spostrzegł również, że za mało mają sreber oraz nakryć i kryształów. Musiano je wynająć, jak również i krzesła, których mieli tylko piętnaście, nie było więc doboru, każda rzecz była jak z innej wsi...
Nakoniec „menu“ zamówiono w jednej z wielkich restauracji bulwarowych.
— Niech będzie ekstra-szyk, zawyrokowała pani Charrigaud, niech będzie tak, aby nie rozpoznano co im podają. Zraziki z krewetek, kotlety z tłustej wątróbki, zwierzyna jak szynka, szynka jak ciasto, trufle w pianie i puré na gałęziach... wiśnie w piramidzie i brzoskwinie ułożone spiralnie... Jednem słowem wszystko co jest najszykowniejszego...
— Niech pani będzie spokojna, wyrzekł restaurator. Umiem doskonale to robić — tak przyprawię i przystroję, że nie każdy będzie wiedział co je... Jest to moją specjalnością, specjalnością mojej firmy...
Nareszcie wielki dzień nadszedł.
Pan wsiał bardzo rano, niespokojny, zdenerwowany i podniecony. Pani nie spała całą noc, zmęczona czuwaniem, chodzeniem i przygotowywaniami różnego rodzaju: ani chwili nie stała w miejscu. Pięć czy sześć razy conajmniej, z czołem zmarszczonem, zadyszana, rozdygotana i tak zmęczona, że możnaby powiedzieć o niej, iż brzuch jej wszedł w pięty, biegała tam i napowrót, aby uczynić przegląd ostateczny apartamentu przystrojonego odświętnie, przyczem bez żadnej potrzeby poruszała drobiazgi i meble, przechodziła z jednego pokoju do drugiego, zupełnie bez świadomości, zupełnie jakby miała pomieszanie zmysłów. Drżała na myśl, że kucharze nie przyjdą, że ogrodnik nie dotrzyma słowa i że zaproszeni będą siedzieli przy stole etykietalnie. Pan towarzyszył jej wszędzie, mając na sobie jedynie kalesony z różowego jedwabiu, na jedno zgadzając się, inne krytykując:
— Myślę — mówił — że miałaś śmieszny pomysł, aby ubierać stół centurją... Zapewniam cię, że jej niebieskość przy świetle będzie wyglądała jak czarna. I przytem centurją nie jest niczem innem, jak zwyczajnym bławatkiem. Będzie wyglądało jak gdybyśmy uzbierali je w życie...
— Ach!.. bławatki!.. Jakiż jesteś nieznośny.
— Ale tak, bławatki... bławatki... Kimberly doskonale powiedział jednego wieczoru u Rothschildów... że to nie jest kwiat wielkiego świata... Dlaczegóż jeszcze nie makówki?..
— Daj mi spokój!.. odpowiedziała pani... Zupełnie tracę głowę, gdy słucham twoich zdumiewających uwag. Rzeczywiście wybrałeś sobie do tego odpowiednią chwilę.
Ale pan obstawał przy swojem.
— Dobrze... dobrze... zobaczysz... zobaczysz... Ach Boże!.. aby to wszystko skończyło się bez jakiego nazbyt wielkiego przypadku... aby się to jakoś szczęśliwie skończyło. Nie miałem wyobrażenia, że to tak trudno być człowiekiem z wielkiego świata... jest to jakaś zawiła maszyna, męcząca i skomplikowana... Byłoby może lepiej abyśmy pozostali zwyczajnymi ludźmi jak dawniej.
A pani przez zaciśnięte zęby dodała:
— Daję słowo, widzę teraz dobrze, że nie zmienisz się... Wcale nie przynosisz zaszczytu żonie.
Ponieważ moi państwo zauważyli, iż jestem ładna i elegancka, przeznaczyli mi zatem również rolę wielkiej wagi w tej komedji... Miałam prezydować w szatni i przytem kierować, a raczej mieć oko nad czterema mistrzami tej ceremonji — kamerdynerami — czyli nad czterema wielkimi drabami z ogromnemi faworytami, którzy zostali wybrani w jednym z licznych kantorów służbowych — do obsługiwania przy tym nadzwyczajnym obiedzie. Od początku wszystko szło dobrze... Było jednak pewne zatrwożenie... Na kwadrans przed dziewiątą hrabina Fergus jeszcze nie przybyła.
A jeśli zmieniła postanowienie i w ostatniej. chwili rozmyśliła się i nie przyjdzie?.. Co za upokorzenie!.. Co za klęska!.. Charrigaudowie byli przerażeni.
Jedynie Józef Brigard dodawał im otuchy mówiąc, że był to dzień, w którym hrabina przewodniczyła na zebraniu towarzystwa „Resztek cygar dla marynarki i wojska lądowego“.
Często te zebrania kończyły się późno...
Jakaż to zachwycająca kobieta!.. mówiła pani Charrigaud, jakgdyby ta pochwała mogła zawierać w sobie siłę magiczną sprowadzenia tutaj tej „wstrętnej hrabiny“, którą w głębi swej duszy przeklinała.
— I jaki umysł... podchwycił Charrigaud, usiłując wpaść w ton uczucia. Pewnego dnia u Rothschildów miałem tę przyjemność, iż podziwiałem jej nadzwyczajny wdzięk, jakim wyróżnią się. Aby odnaleźć coś podobnego trzebaby się chyba wrócić do przeszłego stulecia...
W tej właśnie chwili hrabina Fergus weszła, okazała i majestatyczna, w czarnej haftowanej paciorkami toalecie, podnoszącej białość jej pulchnych i miękich ramion. Powstał szmer i wśród tego szmeru zachwytów poprowadzono ją ceremonjalnie do jadalni.
Początek obiadu był dość chłodny. Pomimo swego powodzenia, a może z przyczyny właśnie swego powodzenia, hrabina Fergus zachowywała się z pewną wyższością, trzymając się w pewnej jakby odległości. Zdawało się, iż zaznacza ona swą pobłażliwość, wskutek której raczyła zaszczycić obecnością swoją ten lichy dom tych. „małych ludzi“.
Charrigauci zauważył, iż nieznacznie, ale jednak z widoczną pogardą spoglądała na wynajęte srebro, na udekorowanie stołu, na zieloną toaletę pani Charrigaud, oraz na czterech kamerdynerów, których nazbyt długie faworyty maczały się w półmiskach. Przejęło go aż do głębi jakieś nieokreślone przerażenie, jakieś niepokojące przewidywanie, obawa, niepewność, czy aby odpowiednio zachowa się przy stole on wraz ze swoją żoną.
Po kilku banalnych i nużących zdaniach czysto aktualnych rozmowa stała się ogólną i zwolna nakoniec przybrała ton poprawny, obowiązujący w życiu wielkoświatowem.
Wszyscy ci nieszczęśni djabli i djablice, wszystkie te biedne szelmy i szelmeczki, zapomniały o nierówności społecznej i nie okazywały już swej dziwnie nieubłaganej powagi względem osób, które były podejrzane nie co do swego zepsucia lub występków, ale którym jedynie brakowało odwiecznego posłuszeństwa, w jakiem potrafiliby szanować prawa światowe, którym jedynie winno się być bezwzględnie posłusznym.
Wszyscy starali się zachować cechy poprawności, aby nie uchybić przepisom konwenansu i uchodzić za takich, jakiemi być przystało. Komizm tych wysiłków był naprawdę nadzwyczajny, wprost wyśmienity. Świat stanowił dla nich dwie wielkie części: z jednej strony ci co przestrzegali ściśle prawidła konwenansu, z drugiej ci, którzy nie przestrzegali ich: tu ludzie, których można przyjmować; tam ludzie, których przyjmować nie można... I te dwie wielkie części staną się wkrótce kawałkami i kawałeczkami, drobniutkiemi okruszynami, dzielącemi się do nieskończoności. Są tacy u których można jeść obiad lub też tacy, do których można iść jedynie na wieczór... tacy, u których nie można jeść obiadu, ale można być na wieczorze, tacy, których można przyjmować przy swoim stole i tacy, których nie można...
Są także tacy, których można przyjmować u siebie, ale u których nie wypada jeść obiadu... jeszcze tacy, których można przyjmować na śniadaniu ale nigdy na obiedzie, i tacy, u których można być na obiedzie na wsi ale nigdy w Paryżu i t. d...
— Są to pewne różnice i znamiona... mówił wicehrabia Lahyrais, sportsmen, klubowiec, gracz i szuler... W tem jest wszystko... Po ścisłem przestrzeganiu tych odcieni, można rozróżnić człowieka prawdziwie światowego od takiego, który nim nie jest.
Nigdy zdaje mi się, nie słyszałam rzeczy podobnie smutnych. Słuchając ich, uczuwałam prawdziwą litość dla tych nieszczęśliwców...
Charrigaud nie jadł wcale, nic nie pił i nic nie mówił. Całe szczęście, iż nie brał on wcale udziału w rozmowie, czuł bowiem, że niezmierne, zgubne głupstwa przychodziły mu do głowy i przygniatały ją jak wielki ciężar. Zniecierpliwiony, rozgorączkowany, bardzo blady, spoglądał na służbę i szukał na twarzach gości wyrazu zadowolenia czy ironji i bezwiednie coraz śpieszniej poruszając palcami, pomimo upominań żony, rozpoczął wygniatać w nich wielkie gałki z chleba. Na pytanie, z którem ktoś zwrócił się do niego, odpowiedział głosem nieprzytomnym, roztargnionym i jakimś dalekim:
— Rzeczywiście... rzeczywiście.... rzeczywiście...
Naprzeciw niego siedziała wyprężona w swej zielonej sukni, wyszywanej stalowymi paciorkami, szklącymi się oślepiająco zielonym, fosforycznym połyskiem, z egretą z czerwonych piór na włosach, pani Charrigaud, obracając się to na lewo to na prawo, uśmiechnięta, nie wypowiadająca ani słowa, a uśmiech jej był tak nieskończenie nieruchomy, iż zdawało się, że usta jej są umyślnie pomalowane w ten sposób, iż czynią wrażenie jednostajnie uśmiechniętych.
— Ach, jaka prostaczka — myślał Charrigaud — jak zadziwiająco śmieszna kobieta!... I jaka ordynarna ta jej toaleta! Przez nią jutro będziemy pośmiewiskiem całego Paryża...
A ze swej strony pani Charrigaud z swym nieruchomym uśmiechem myślała:
— Jaki idjota ten Wiktor! Jak fatalnie zachowuje się!... Ładnie nas jutro „ubiorą“ przez te jego gałki z chleba...
Dyskusja światowa wyczerpała się, po krótkim zwrocie o miłości, zaczęto rozmawiać o starożytnych cackach. Tu zawsze tryumfował młody Lucjan Sartorys, który posiadał u siebie zachwycające drobiazgi. Mówiono, iż jest bardzo zręcznym f szczęśliwym kolekcjonerem. Jego zbiory bvły sławne.
— Ale gdzie pan wynajduje te wszystkie „cudowności“ — pytała pani Rambure...
— W Wersalu... odpowiedział Sartorys, u poetycznych wdów i u sentymentalnych kanoniczek. Nie można wyobrazić sobie, ile jest skarbów ukrytych u takich starych dam.
Pani Rambure znowu zadała mu pytanie:
— Co pan jednak czyni, iż one decydują się sprzedawać te rzeczy?
Cyniczny, ale ładny, wygiąwszy swój smukły biust, odpowiedział z widoczną chęcią wprowadzenia towarzystwa w podziw:
— Umizgam się do nich... i jednocześnie oddaję się wraz z niemi praktykom anti-naturalnym.
Przyjęto okrzykiem tę śmiałość odezwania się, ale ponieważ wszystko wybaczano Sartorysowi, każdy zaczął się śmiać.
— Co pan nazywa praktykami anti-naturalnemi?... tonem niby ironicznym, jednak z intencją łobuzerstwa, nieco ciężkiego, pytał baron Gogsthein, który puszczał się w żartach na sytuacje niebezpieczne.
Ale pod spojrzeniem Kimberlya, Lucjan Sartorys umilkł.
Maurycy Fernancourt pochylił się do barona i wyrzekł z powagą:
— To zależy od strony, którą Sartorys uważa za naturalną.
Wszystkie twarze zajaśniały na nowo wesołością... Zachęcona tem powodzeniem pani Charrigaud, zwróciła pytanie wprost do Sartorysa, który robił zachwycające miny i wykrzyknęła podniesionym głosem:
— A więc to prawda?... Zatem pan jest?...
Słowa te wywarły efekt zupełnie taki, jakby ktoś wylał kubeł lodowatej wody na głowy biesiadników.
Hrabina Fergus pospiesznie rozpoczęła wachlować się.
Wszyscy spoglądali po sobie z przenikliwem zakłopotaniem, zgorszeni, z nieprzezwyciężoną ochotą do śmiechu.
Z zaciśniętemi rękami, z zaciśniętemi ustami, jeszcze bledszy, niż przedtem, Charrigaud z wściekłością kręcił gałki z chleba, spoglądając na żonę oczami śmiesznie dzikiemi... Nie wiem, jak by się to bido skończyło, gdyby nie Kimberly, który w tej naprężonej chwili i pośród tej niebezpiecznej ciszy rozpoczął opowiadać o swojej ostatniej podróży do Londynu.
— Tak, mówił, przepędziłem w Londynie osiem upajających dni i byłem obecny przy pewnej rzeczy nadzwyczajnej... byłem na rytualnym obiedzie u wielkiego poety John-Gietto Fartadetti, jaki został urządzony przez niego dla kilku przyjaciół, dla uczczenia swoich zaręczyn z żoną swego drogiego Fryderyka Pingleton.
— Ach, to musiało być wyśmienite!... wyrzekła mizdrząc się hrabina Fergus.
— Nie może pani nawet wyobrazić sobie... odparł Kimberly, którego wzrok, ruchy, jak również orchidea chwiejąc się w butonierce, świadczyły o gwałtownym zapale, jaki go przejmował na to wspomnienie.
Ciągnął więc dalej:
— Proszę sobie wyobrazić, moja droga przyjaciółko, w wielkiej sali, której ściany blado-niebieskie, przystrojono białymi i złotymi pawiami, stół jaspisowy, owalny i wykwintny... Na stole kilka, harmonijnie dobranych kloszów z cukierkami. Po środku mała, okrągła jak basen fontanny waza z różowego kryształu, napełniona konfiturami egzotycznemi i nic więcej... Przywdziawszy na siebie długie, białe suknie, podeszliśmy wolno do stołu, ujęliśmy za trzonki złotych noży i nabrawszy nimi nieco tajemniczych konfitur, ponieśliśmy je do ust... i nic więcej...
— Och jakież to wzruszające, westchnęła hrabina... jak bardzo wzruszające!..
Ach nie wyobraża nawet sobie pani... Ale jeszcze bardziej wzruszającemu., co naprawdę przeistoczyło to wrażenie na bolesne rozdzieranie naszych dusz, to było gdy Fryderyk-Ossian Pingleton śpiewał poemat o zaręczynach swojej żony ze swym przyjacielem. Nie znam nic bardziej tragicznego i bardziej nadludzko pięknego...
— Ach proszę Kimberly... błagała hrabina Fergus... powtórz nam ten nadzwyczajny poemat. — Poematu, niestety nie mogę... Jedynie mogę dać jego esencję.
— Właśnie to... to właśnie... esencję.
Pomimo obyczaji tych kobiet, których nic nie powinno dziwić, Kimberly entuzjazmował je do szaleństwa ponieważ potrafił opowiadać o grzechach z niezwykłem uczuciem...
W tejże chwili drżenie przebiegło około stołu, kwiaty, klejnoty na ciałach i kryształy na obrusie zdawały się harmonizować z nastrojem dusz słuchaczy. Charrigaud czuł, iż rozum go odbiega, wydawało mu się, iż niespodzianie dostał się do domu obłąkanych. Jednak siłą woli potrafił jeszcze uśmiechnąć się i powiedzieć:
— Ale rzeczywiście... rzeczywiście...
Kamerdyner kończył obnoszenie jakiejś potrawy, która przypominała szynkę z której wylatywały jak z fali żółtego kremu wiśnie, podobne raczej do jakichś czerwonych owadów... A hrabina Fergus na pół mdlejąca już bujała w jakichś zaziemskich stronach...
Kimberly zaczął opowiadać:
— Fryderyk-Ossian Pingleton i jego przyjaciel John-Giotto Farfadetti kończyli w pracowni swej zwykłą codzienną robotę. Jeden był bowiem wielkim malarzem, drugi wielkim poetą; pierwszy krótki i otyły, drugi długi i cienki; obadwaj ubrani w jednakowe sukmany, jednakowo uczesani i w jednakowych czapkach z florentyny, obadwaj neurastenicy, bo mieli oni w swych różnych ciałach zupełnie podobne dusze i umysły przeczysto bliźniacze. John-Giotto Farfadetti wyśpiewywał w swych wierszach cudowne symbole, które przyjaciel jego Fryderyk-Ossian Pingleton malował na płótnie, a wyśpiewywał tak pięknie, że słowa poety łączyły się węzłem nierozerwalnym ze sławą malarza tak, iż to połączenie wzajemne ich dzieł z dworna ich nieśmiertelnymi geniuszami, tworzyło jeden hymn zachwytu.
Kimberly wstrzymał opowiadanie... Zapanowała cisza niemal pobożna...
Kimberly ciągnął dalej:
— Dzień gasł. Słodki zmierzch napełniał pracownię bladym księżycowym cieniem... Zaledwie z trudnością rozpoznać można było na malowanych ścianach powolne, gibkie kołysanie się złotych kwiatów, które szemrały i drgały, jakby jakieś niewiadome, głębokie i tajemnicze wody... John-Giotto Farfadetti zamknął rodzaj albumu welinowego, w którym pisał tak pięknie, jakgdyby sztychował swoje nieśmiertelne poematy Fryderyk-Ossian Pingleton zwrócił się do swoich stalur w kształcie liry, ukrytych pomiędzy draperjami i ująwszy paletę w formie arfy, umieścił ją na lekkim, delikatnym meblu, i wówczas obadwaj jeden na wprost drugiego siedli, przybierając pozy dostojne i zmęczone, na potrójnie ułożonym szeregu poduszek koloru wodorostów z głębin morskich.
— Hm! Hm! — zakasłała pani Siercelet z lekką, znaczącą przestrogą.
— Wcale nie... zaprzeczył Kimberly... to nie to, co pani ma na myśli...
I opowiada! dalej:
— Z środka pracowni, z marmurowego basenu, gdzie kąpały się płatki różane, podnosił się uroczy zapach. Na małym stoliku w wąskim wazonie o szyjce rozchylonej jak kielich lilji, przedziwnie zielonej i przewrotnej, narcyzy na swych długich łodygach zamierały jak dusze...
— Niezapomniane!... szepnęła hrabina głosem tak cichym, że zaledwie dosłyszalnym.
A Kimberly nie zatrzymując się, opowiadał dalej:
— Za oknami na ulicy stawało się coraz ciszej, pustoszało. Plusk Tamizy, zgłuszony i ponury, dochodził z oddali, wraz z głosami rozszalałych syren, pomieszanych ze zdyszanymi oddechami kotłów okrętowych. Nastała godzina, w której dwaj przyjaciele pogrążali się w bolesne morze niezrównanego milczenia.
— Och, jak ja to rozumiem dobrze!... zachwycała się pani Tiercelet.
— Ależ to „niezrównane“, to nastrojowe, dodała hrabina Fergus...
Kimberly, korzystając z tych przerw pochlebnych, napił się szampana... następnie wyczuwając w koło siebie namiętną uwagę, powtórzył:
— W niezrównane milczenie. Ale tego wieczoru John-Giotto Farfadetti wyszeptał: „Mam1 w sercu kwiat zatruty“. Na co Fryderyk-Ossian Pingleton odpowiedział: „Dzisiaj wieczór ptak smutku śpiewa w mojem sercu“...
Pracownia wydawała się być wzruszoną tą niezwykłą rozmową. Ściany malowane coraz bardziej zatracały swą barwę, wodorosty złote na nich rozpostarte zwężały się bardziej w miarę nowych rytmicznych kołysań, ponieważ jest niezawodnem, że dusza ludzka z swojemi rozterkami, namiętnościami, żarliwością, grzechami i ze swojem życiem ma związek z duszą otaczających ją przedmiotów...
— Jakaż to prawda!...
Krzyk ten wzniósł się prawie ze wszystkich ust, nie przeszkodził jednak wcale Kiraberlyowi. Roztaczał lom ponownie przed oczami oniemiałych ze wzruszenia słuchaczy dalszą opowieść. Tylko głos jego stał się bardziej tajemniczym gdy mówił:
— „O, mój przyjacielu, błagał John-Giotto Farfadetti, ty, który dałeś mi wszystko... ty, którego dusza jest tak cudownie bliźniaczo złączona z moją, musisz mi dać coś z siebie, czego, jeszcze nie mam i umieram z braku posiadania jej“... — „Czy chcesz mego życia? — pyta malarz — ono należy do ciebie... zabierz je“... — „Nie, tu nie idzie o twoje życie... chcę więcej, aniżeli twego życia... chcę twojej żony“!
— „Botticeliiny!!..“ wykrzyknął poeta. — „Tak. Botticelliny... Botticeliiny... ciała z twego ciała... duszę twojej duszy... marzenie twego marzenia... sen cudowny twoich boleści! — „Botticeliiny!... Niestety!.. niestety!.. Stało się... zatopiłeś się w niej... ona zatopiła się w tobie, jak w jeziorze bezdennem... Niestety!.. niestety!.. Stało się“... Dwie łzy świetlane stoczyły się z oczu malarza... Poeta odpowiedział: „Posłuchaj mnie, o mój przyjacielu!.. Kocham Botticellinę... i Botticellina mnie kocha... i umrzemy oboje z wzajemnej miłości, o której nie możemy powiedzieć sobie, i umrzemy z tego, iż nie możemy połączyć się... Ona i ja jesteśmy dwiema rozdzielonemi częściami jednej i tej samej istoty żyjącej, która może już od dwóch tysięcy lat poszukuje się, wzywa i nareszcie dziś odnalazła się... O mój drogi Pingleton, nieznane życie tego dziwnego fatalizmu, straszne jest i zachwycające... Czyż istniał kiedykolwiek wspanialszy poemat nad ten, który przeżywamy dzisiejszego wieczoru?... Ale malarz powtarzał bezustannie, coraz boleśniejszym wykrzykując głosem: „Botticelliny!.. Botticeliiny“!..
Podniósł się z potrójnego szeregu poduszek, na których dotąd pozostawał i zaczął chodzić gorączkowo po pracowni... Po kilkunastu minutach szalonego niepokoju, powiedział: „Botticellina była moją... Czy trzeba, aby teraz miała się stać twoją“?
— Ona będzie naszą! — odparł poeta rozkazująco... — Ponieważ Bóg ciebie wybrał na to, abyś połączył tę duszę rozdwojoną, która jest nią i która jest mną!.. Inaczej mówiąc, Botticellina posiada perłę magiczną rozpraszania snów... ja sztylet do oswobodzenia jej z tego łańcucha powłoki cielesnej... Jeśli ty nie zgodzisz się, my jednak kochać się będziemy... i umrzemy“... I dodał jeszcze głosem, którego głęboki ton rozdzwonił się po pracowni jak głos, wychodzący z czeluści otchłannej: „Może to nawet będzie jeszcze piękniejsze11. Nie, wykrzyknął malarz, będziecie żyli... Botticellina będzie twoją, jak była moją... Porwę ciało swe na ćwierci, wyrwę serce z piersi... roztrzaskam o ścianę swoją czaszkę ale przyjaciel mój będzie szczęśliwy... Mogę cierpieć... Cierpienie jest także rozkoszą najpotężniejszą, najbardziej gorzką, najsroższą ze wszystkich rokoszy!.. egzaltował John-Giotto Farfadetti... Zazdroszczę ci twego losu... idź!.. Ponieważ ja zapewne umrę z radości mego kochania, albo z powodu bólu mego przyjaciela... Godzina nadeszła... Żegnaj!.. Wyprostował się, wzniósł jak archanioł... W tejże chwili draperja poruszyła się, rozwarła i nanowo zsunęła w świetle boskiego jakby objawienia. Była to Botticellina w długiej, zwiewnej szacie, koloru księżyca... Włosy jej rozsypane w nieładzie, błyszczały jak ogniste snopy... W ręku trzymała klucz złoty... Uniesienie było na jej ustach, a niebo nocy w jej oczach... John-Giotto jak pchnięty w przepaść, zniknął za draperja... Wtedy Fryderyk-Ossian Pingleton położył się na potrójnym szeregu poduszek o barwie wodorostów z dna morskiego... I podówczas, gdy wrył się paznokciami w swe ciało i krew wytrysnęła jak z fontanny, złote rośliny słodko, zaledwie dostrzegalnie drżały na ścianie, która zwolna, zwolna powlekała się ciemnością... I paleta w kształcie harfy, i stalagi w formie liry dźwięczały, śpiewając pieśń zaślubin...
Kimberly umilkł na chwilę... potem podczas gdy wrażenie trwało wciąż wokół stołu, dławiąc za gardła i ściskając serca:
— Oto dlaczego — kończył, umoczyłem koniec swego noża złotego w konfiturze, którą przygotowują dziewice ludożerców na uroczystość takich wspaniałych zaręczyn, jakich ludzie naszych czasów nie znają.
Obiad był skończony... Wstawano od stołu w religijnem milczeniu, drżąc z przebytych wrażeń. W salonie, Kimberly był w oblężeniu. Wszystkie kobiece spojrzenia zwracały się z zachwytem ku niemu, ku jego pobladłej twarzy.
— Ach, jakże chciałabym mieć swój portret namalowany przez Fryderyka-Ossian Pingletona... wykrzyknęła gorąco pani Rambure... Wszystko oddałabym za to szczęście...
— Niestety! Pani, odparł Kimberly... od czasu tego bolesnego i wzniosłego wydarzenia, o którem opowiadałem, zdaje się, że Fryderyk-Ossian Pingleton nie chce więcej malować twarzy ludzkich... on maluje tylko dusze...
— Jakąż ma słuszność... Chciałabym koniecznie mieć wymalowaną swoją duszę.
— Jakiej płci? spytał z lekkim odcieniem sarkazmu Maurycy Fornancourt, najwidoczniej zazdrosny o powodzenie Kimberlye‘a.
Ten ostatni odpowiedział z prostotą:
— Dusze są bezpłciowe, mój drogi Maurycy... one są...
— Z kudłami i łapami... mruknął Wiktor Charrigaud, bardzo cicho, w ten sposób, aby jedynie był dosłyszanym przez psychologicznego romansopisarza, którego właśnie w tej chwili częstował cygarem... A wszedłszy do flumuaru:
— Ach, mój stary! westchnął... o mało już nie krzyczałem z całych sił wobec tych wszystkich ludzi za te szkaradzieństwa... Mam już dosyć ich dusz, ich miłości przewrotnych, wraz z ich magicznemu konfiturami... Tale. tak... módz tak choć przez kwadrans gadać grubiaństwa, i pobrechtać się w prawdziwem, czamem, smrodliwem błocie, ach! to by dopiero była rzecz wyśmienita... prawdziwy wypoczynek... Ach. jakżeby mi to ulżyło po tych wszystkich symbolicznych kijach, które aż sprawiają mi nudności... A tobie?..
Ale wzruszenie było nazbyt silne i wrażenie opowiadania Kmiberlye‘a widniało na wszystkich... Nie potrafiono interesować się rzeczami gminnemi, ziemskiemi... rozmową światową, estetyczną, namiętną... Nawet wicehrabia Lahyrais, klubowiec, sportsman, gracz i szuler, czuł, iż wyrastają mu skrzydła. Każdy uczuwał potrzebę skupienia, samotności, dla przedłużenia tego snu, lub zrealizowania go... Rozmowa już nie mogła się nawiązać... Zaproszeni jeden po drugim przepraszali i wymykali się. O godzinie jedenastej już nie było nikogo.
Gdy pan z panią pozostali sami, patrzyli na siebie długo, wprost wlepiali w siebie złowrogie oczy.
— Najzupełniejsza „klapa“... wiesz o tem... ładna „klapa“ nie ma co... rzucił pan.
— To twoja wina... wymawiała cierpko pani...
— Ach, ta jest doskonała!..
— Tak, z twojej winy... Niczem nie chciało ci się zająć... kręciłeś jedynie w swoich grubych palcach obrzydliwe gały z chleba. Nie podobna było wyciągnąć z ciebie jednego słowa... to aż wstyd, jak byłeś śmieszny!
— Dobrze, masz rację... odciął pan... A twoja toaleta zielona... a twoje uśmiechy... a twoje odezwanie się do Sarborysa... to wszystko ja zapewne. Ja także i powiadałem o nieszczęściu Pingletona... ja jadam kofitury ludożerców, ja maluję dusze... ja jestem pederastą i liljowym?
— Ty także nie winien jesteś, że takim jesteś!.. wykrzyknęła pani w ostatecznem rozjątrzeniu.
Lżyli się długo, potem pani ułożywszy rzędami srebro i ustawiwszy butelki napoczęte w kredensie, odeszła do swego pokoju i zamknęła się w nim. Pan wałęsał się po domu tu i owdzie w stanie wysokiego podrażnienia... Raptem ujrzawszy mnie w jadalni, w której porządkowałam, podszedł i ujął mnie wpół.
— Celestyno, wyrzekł... chcesz być grzeczną dla mnie? Chcesz zrobić mi wielką, ale to wielką przyjemność?..
— Tak, panie...
— A więc dobrze, moje dziecko; krzycz mi prosto w twarz, dziesięć razy, dwadzieścia razy, sto razy: „Idjota“! „Idjota“!
— Ach, proszę pana! co za zabawny pomysł!.. nigdy nie ośmieliłabym się.
— Ośmiel się, Celestyno... dalej, śmiało, błagam cię o to.
I gdy nareszcie wśród obopólnego śmiechu uczyniłam zadość jego prośbie:
— Ach, Celestyno, ty nawet nie wiesz, ty nie możesz pojąć niezmiernej radości, jaką sprawiłaś mi... I przytem módz patrzeć na kobietę, która nie jest duszą... dotykać się kobiety, która nie jest lilją!.. Uściskaj mnie...
No, tego doprawdy nie oczekiwałam wcale!.. Ale gdy nazajutrz w „Figaro“ ukazał się artykuł, wysławiający pompatycznie ich obiad, ich elegancję, ich gust, ich dowcip, ich stosunki, zapomnieli o wszystkiem innem i mówili jedynie o swojem wielkiem powodzeniu. I właśnie owe „dusze“ stanowiły kulminacyjny punkt ich zachwytów.
— Jaka zachwycająca kobieta z tej hrabiny Fergus!.. powiedziała pani przy śniadaniu, na zakończenie innych chwalb.
— I jaka dusza!.. podkreślił pan.
— A Kimberly... powiedz sam, jaki nadzwyczajny „aauseur“ i co za wytworne zachowanie!..
— Niesłusznie mają go za Magiera... Z tem wszystkiem jego zepsucie nie powinno nikogo obchodzić... my zresztą nic z tego nie widzieliśmy.
— Naturalnie.
Z pobłażliwością jeszcze większą pani dorzuciła:
— Ach, gdyby tak znów bardzo zwracać uwagę na wszystko, to należałoby oczyścić cały świat!

Przebywając w garderobie, bawiłam się przez cały dzień przypominaniem sobie zabawnych historji z tego domu.
Od dnia tego obiadu ogarneło mną wprost zajadłe pragnienie reklamy — aż do oddawania się tym wszystkim wstrętnym dziennikarzom, którzy obiecali napisać artykuł o książce jej męża, lub słówko o jej toaletach i o jej salonie... Ach i to pobłażanie pana, który nic nie robił sobie z tych jej bezeceństw i pozwalał na wszystko. Z zadziwiającym cynizmem mówił: „Zawsze to taniej wynosi, aniżeli biuro ogłoszeń“. Tak, pan ze swej strony coraz niżej upadał, sumienie jego nie rozróżniało już podłości. Nazywał to polityką salonu i światową dyplomacją.
Muszę napisać do Paryża, aby mi przysłano tom nowej powieści mego dawnego pana. Co tam w jej głębi powinno być bólu!..







  1. Dodany przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.