Pamiętnik panny służącej (1923)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
25 październik.

Józef intryguje mnie. Postać jego jest naprawdę tajemniczą i nie mam pojęcia co się dzieje w głębi tej spokojnej i jednocześnie szalonej duszy... Ale bezwarunkowo dzieje się w niej coś niezwykłego. Wzrok jego niekiedy jest ciężki, wprost nie do zniesienia, tak ciężki, iż ja swój odwracam, przerażona jego niewzruszonością.
Ma sposób chodzenia powolny, suwający, który wzbudza we mnie obawę. Powiadają, że dlatego tak ciągnie swemi podeszwami, bo ma w nich kulę, prędzej jest to jednak pozostałość po kuli... Czy siedzi w nim wspomnienie galer czy klasztoru?... Może i to i tamto. Jego plecy również napełniają mnie obawą, a także szyja szeroka, potężna, brunatna, spieczona na słońcu, ściągnięta mocno przez ścięgna grube, jak liny okrętowe. Zauważyłam na jego karku muskuły twarde, przesadnię wystające, jak u wilków, lub wogóle dzikich zwierząt, noszących w paszczach ciężkie łupy.
Z wyjątkiem szalonej nienawiści do żydów, która w Józefie występuje z krwiożerczą gwałtownością jest on w życiu bardzo ostrożny co do innych rzeczy. Trudno dociec co on myśli. Nie ma w sobie krzty samochwalstwa, żadnej pretensjonalnej uniżoności, która cechuje prawdziwych służących; nigdy również z ust jego nie wyjdzie słowo skargi, lub złośliwości przeciw swemu państwu. Nie złości się na swoją robotę, nawet jeśli ma najbardziej odstręczające zajęcia. Jest bystry, zręczny, umie wszystko zrobić, nawet rzeczy najbardziej trudne i różnorodne, które wcale nie należą do jego obowiązków. Zajmuje się Prieuré, jakby ono należało do niego, stróżuje, pilnuje zazdrośnie, wzbrania robić nieporządków. Wyrzuca żebraków, włóczęgów i rozmaitych natrętów, wymyśla im od darmozjadów i grozi zupełnie jak brytan.
Jest to typ służącego z dawnych czasów, służący z przed rewolucji. O Józefie mówią w okolicy: „Nie ma drugiego takiego jak on... to perła!...“ Wiem, że starają się go podkupić. Z Louniers, z Elbeuf, z Rouen, proponują mu o wiele korzystniejsze warunki. Odmawia i nie chwali się tem. Jest on tu już od piętnastu lat i uważa ten dom jakby za swój własny. Będzie on też tutaj dokąd tylko zechce... Pani, która jest tak podejrzliwa, wszędzie widząca zło, jemu ślepo ufa.
— To perła! on za nas poszedłby w ogień — powtarza.
I pomimo swego skąpstwa okazuje mu pewną dozę szlachetności i obdarza drobnymi podarunkami.
Z tem wszystkiem ja nie dowierzam temu człowiekowi. Człowiek ten niepokoi mnie, i jednocześnie zaciekawia nadzwyczajnie. Często spostrzegam, jak w niespokojnym, ponurym jak śmierć połysku jego oczów przesuwa się coś przerażającego... Odkąd zaczął zajmować mnie, to nie wydaje mi się on takim za jakiego poprzednio go brałem, to jest, nieokrzesanym wieśniakiem, głupcem i wałkoniem. Zaczęłam go obserwować uważniej. Teraz mam go za szczególnie bystrego i chytrze przebiegłego... nie wiem jakby wyrazić się o nim... A przytem... nie znajduję go obecnie ani tak brzydkim, ani tak starym jak dawniej... Przyzwyczajenie działa w podobny sposób jak mgła, która zmniejsza przedmioty i istoty. Ona stopniowo zaciera rysy twarzy, ona zaciera również wszelkie niedokładności w ciele, ona dokonywa, że garbaty, którego widzi się codziennie, przestaje nim być, gdy jednak mgła się ulotni i nastaje czas zwykły — garb jest widoczny.
Ale jest jeszcze rzecz inna w tem wszystkiem, co odkrywam w Józefie nowego a co wstrząsa mnie do głębi... Nie jest nią harmonja rysów, ani czystość linji, które dla kobiety stanowią piękność mężczyzny... Jest to ooś niewidocznego, coś, czemu trudno dać nazwę... rodzaj pewnego pokrewieństwa, raczej coś w rodzaju seksualnej atmosfery, cierpkiej, napełniającej trwogą i zarazem oszołamiającej, której poddają się prawdziwe kobiety mimowiednie. Otóż wokoło Józefa jest tego rodzaju atmosfera... Pewnego dnia podziwiałam go, gdy podniósłszy baryłkę wina, igrał z nią tak, jak igra dziecko z piłką kauczukową. Jego wyjątkowa siła, jego zręczna elastyczność, niebywale straszliwa siła jego lędźwi, atletyczny rozrost jego bark, wszystko to rozmarza mnie.
Nie umiałam sobie wytłómaczyć wrażenia, jakie na mnie sprawiał, czułam tylko, że pomiędzy mną a Józefem jest jakaś nić niewidzialna... związek psychiczny i moralny, który z każdym dniem staje się ściślejszym...
Z okna garderoby, w której pracowałam, spoglądałam niekiedy w ogród... Był tam, pochylony nad robotą, z twarzą niemal przy ziemi w kwiatach, lub klęcząc przy ścianie, równał szpaler... Niespodziewanie znikał... wychylam głowę, patrzę... nie ma nikogo... Zapadł się pod ziemię?... Przeszedł pod murem?...
Nieraz od czasu do czasu zdarzało mi się pójść do ogrodu, aby zanieść rozkaz pani...
Nie widząc go nigdzie, wołam:
— Józefie... Józefie... gdzie jesteś?...
Żadnej odpowiedzi... Wołam jeszcze...
— Józefie... Józefie... gdzie jesteś?...
W tejże chwili, bez szelestu, Józef zjawia się z za drzewa, lub z zagonu jarzyn przedemną. Zjawia się z wyrazem twarzy zamkniętym, surowym, z włosami spłaszczonemi, z koszulą roztwartą, ukazującą wypukłe piersi... Skąd się wziął?... Skąd przyszedł?... Gdzie się mógł znajdować?...
— Ach, jakże Józef mnie przestraszył...
I na ustach i w oczach jego dostrzegam przerażający uśmiech, który naprawdę ma w sobie błysk krótkiego stalowego noża... Myślę, iż człowiek ten jest chyba djabłem...
Zgwałcenie małej Klary jest ciągłym tematem rozmów i podnietą ciekawości miasta. Wyrywają sobie dzienniki okoliczne i paryskie, które opisują o tem. Libre Parole donosi i potępia ryczałtem żydów, obwiniając ich, dowodząc, iż jest to „zbrodnia rytualna...“ Cały magistrat zeszedł ma miejsce... nie mają żadnych wskazówek; badają mnóstwo ludzi. Nikt nic nie wie... Oskarżenia Róży, wokoło krążące, spotkały się wszędzie z niedowierzaniem; wszyscy na to wzruszyli ramionami. Żandarmi zatrzymali jakiegoś biednego kolportera, który z łatwością dowiódł, iż nie znajdował się wcale w okolicy, w czasie zbrodni. Ojciec dziewczynki stwierdził swoją niewinność, popartą oburzeniem ogólnem przeciw podejrzewaniu go.
Znikąd żadnej poszlaki, która mogłaby skierować sprawiedliwość na trop przestępcy. Zdaje się, iż ta zbrodnia wzbudziła podziw w magistracie, uczyniona z taką zadziwiającą zręcznością, że zapewne dokonał jej jakiś fachowy zbrodniarz... paryżanin... Prokurator Republiki załatwiał sprawy niedołężnie i tylko dla formy. Zamordowanie małej biednej dziewczynki nie bardzo roznamiętmiało go... Złożyło się tyle po temu powodów, że można było dojść do wniosku, że nigdy nie znajdą sprawcy i że sprawa wkrótce zostanie zapomniana, jak tyle innych.

Nie zadziwiłabym się, gdyby pani uważała męża swego za winowajcę... Jest bardzo śmieszna od czasu tego wypadku. Obserwuje pana w nienaturalny sposób. Zauważyłam, że gdy podczas jedzenia ktoś zadzwoni, ona wzdryga się...
Dzisiaj po śniadaniu, gdy pan zamierzał wyjść, przeszkodziła mu w tem.
— Doprawdy, mógłbyś zostać... Bezustannie gdzieś chodzisz, nie wiedzieć poco...
I poszła z panem do ogrodu, gdzie chodzili przynajmniej dobrą godzinę. Naturalnie pan nic nie zauważył; nie wart on... niucha tabaki... ten gruby niedźwiedź!
Pragnęłam również dowiedzieć się, o czem oni mogą rozmawiać, gdy zostają sami we dwoje... Wczoraj wieczorem, przynajmniej ze dwadzieścia minut podsłuchiwałam pode drzwiami salonu... Słyszałam, że pan szeleścił dziennikiem...
Pani, siedząc przy swojem biureczku, spisywała rachunki:
— Ileż to dałam ci wczoraj?... zapytała pani...
— Dwa franki... odparł pan...
— Czy jesteś pewien?...
— Ależ tak, aniołku...
— W takim razie brakuje mi trzydzieści osiem su.
— Ja ci nie zabrałem...
— Nie... to kot...
O niczem innem nie rozmawiali...

Jozef nie lubi, gdy w kuchni rozmawiamy o małej Klarze. Gdy Marjanna, albo ja potrącimy w rozmowie o ten przedmiot, on zmienia go, lub nie bierze ze swej strony udziału. — Nudzi go to...
Nie wiem skąd przyszło mi do głowy i coraz bardziej prześladuje mój umysł myśl... że to Józef dopuścił się tego...
Nie mam dowodów, ani żadnej poszlaki, któraby pozwalała mi podejrzewać go... żadnych innych poszlak prócz jego oczu... żadnych innych dowodów, prócz tego lekkiego dreszczu zadziwienia, który wstrząsnął nim, gdy wracając od kupcowej, niespodziewanie w jego komórce przy stajni, rzuciłam mu po raz pierwszy w twarz imię małej Klary, zamordowanej i zgwałconej... Podejrzenie to początkowo czysto intuicyjne, wzrosło i stało się możliwem, potem pewnem. Być może jednak, iż mylę się.
Powtarzam sobie, że moja wyobraźnia rozegzaltowana popełnia proste szaleństwo, że pod wpływem tej romantycznej przewrotności, jaka jest we mnie, zrodziło się to podejrzenie.
Pomimo wszystko, wrażenie to tkwi na przekór mnie samej, nie opuszcza ani na chwilę, przybierając formę niepokojącej stałej myśli... I mam nieprzezwyciężoną ochotę zapytać Józefa:
— Józefie, czy to ty zgwałciłeś małą Klarę w lesie?...
Zbrodnię popełniono w sobotę... Pamiętam, że Józef mniej więcej w tej porze poszedł po ziemię z pod krzaków do lasu Raillon... Był nieobecny przez cały dzień i powrócił ze swoim ciężarem do Prieurè dopiero późno wieczorem. Co do tego jestem pewna...
Przypominam sobie również, iż tego wieczoru po powrocie był wzburzony, a wzrok jego był niespokojny...
Wówczas nie zwracałam na to uwagi... Dziś szczegóły te bardzo silnie powróciły do mojej pamięci... Ale czy to rzeczywiście w ową sobotę, w której stała się zbrodnia Józef poszedł do lasu w Raillon?... Starałam przypomnieć sobie dokładną datę jego nieobecności... I przytem czy istotnie zachowanie jego było niespokojne, wzrok jego tak oskarżający iż powiadomił mnie o tem...
Czy to nie ja sama w autosugiestyjnej zapamiętałości nadaję jego zachowaniu siłę, spojrzeniu, coś innego niż zazwyczaj, chcąc wbrew rozsądkowi, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu i wbrew temu co mówią, że Józef — to perła — twierdzić, iż on to dokonał tej zbrodni?...
Niecierpliwi mnie to, i jednocześnie, utwierdza w obawie co do niemożliwości rozwiązania tej zagadki... Gdyby jeszcze śledztwo sądowe wykazało świeże ślady wozu na martwych liściach i wokoło krzaków... Ale nie, śledztwo nic takiego nie wykazało... ono stwierdziło jedynie gwałt i morderstwo, dokonane na małej dziewczynce, oto wszystko... I to właśnie tak bardzo podnieca mnie... ta przebiegłość zbrodniarza, który nie zostawił za sobą najmniejszego dowodu swojej zbrodni, po którym możnaby wpaść na jego ślad, w tej właśnie niewidzialności szatańskiej, widzę, odczuwam, obecność Józefa...
Zdenerwowana, po chwilowem milczeniu dałam mu taicie zapytanie:
— Józefie, którego to dnia Józef chodził po ziemię do lasu w Raillon? Czy nie pamięta Józef?
Bez pośpiechu, bez nieprzewidzianego rzutu, Józef opuścił dziennik, który czytał...
Dusza jego od owej chwili widocznie stała się jak ze spiżu, nie wzruszał się niespodziankami...
— Dlaczegóż to?... zapytał.
— Aby wiedzieć...
Józef skierował na mnie spojrzenie ciężkie i głębokie... I zaraz bez zmieszania przybrał wyraz takiego, który przetrząsa w pamięci, aby wpaść na dawne wspomnienie. I odpowiedział:
— Daję słowo... nie wiem dobrze... zdaje mi się, że to była sobota...
— W te sobotę, w którą znaleziono trupa małej Klary w lesie?... wypytywałam, nadając temu pytaniu szybki, napastniczy ton.
Józef nie spuszczał swoich oczu z moich. Wzrok jego stał się tak przeraźliwie dojmującym, że pomimo mojej zwykłej bezczelności, czułam się zmuszona do odwrócenia głowy.
— To możliwe... wyrzekł jeszcze... Daję słowo!... zdaje mi się, że to naprawdę była sobota...
I dodał:
— Ach przeklęte kobiety!... Zrobiłybyście o wiele lepiej myśląc o czem innem. Gdybyście czytały dziennik... zobaczyłybyście, że jeszcze zabijają żydów w Algierze... to przynajmniej jest coś warte...
Zamilkłam... i Józef powrócił do dziennika, który położył na stole i zaczął czytać najspokojniej w świecie...
Zaczęłam rozmyślać nad sobą samą... Odkąd tu jestem koniecznie pragnęłam odnaleźć w życiu Józefa jakiś czyn okrutny...
Jego nienawiść do żydów, jego bezustanne groźby, wymierzane przeciw nim, chęć udręczania ich, zabicia, spalenia, wszystko to może było jedynie fanfaronadą?... przedewszystkiem polityką... Starałam się wynaleźć przyczynę bardziej rzeczywistą i stanowczą, która stwierdziłaby skłonność zbrodniczą w Józefie....
I zawsze gubiłam się jedynie w czczych rozumowaniach, przypuszczeniach, opartych na swojem pragnieniu i bojaźni, które wydawały się dla mnie niezawodną rzeczywistością, nadając ważne znaczenie temu, czego może wcale nie było...
Do obowiązków Józefa należy zabijanie kur, królików i kaczek. Zabija on kaczki owym przestarzałym sposobem normandzkim, wbijając szpilkę w głowę... Może zabić od jednego uderzenia nie przedłużając cierpień. Ale on lubi przedłużać ich mękę przez obmyślanie wyrafinowanych tortur; lubi czuć ich drgające ciało, i ich tłukące się serce w swoich rękach; lubi patrzeć na ostatnie bolesne tchnienie, na ich dreszcze w agonji, na śmierć...
Razu jednego byłam obecna przy zabijaniu kaczki przez Józefa... trzymał ją pomiędzy kolanami. Jedną ręką ścisnął jej szyję, drugą wbił w czaszkę szpilkę, potem tą szpilką obracał, obracał w czaszce ruchem powolnym i regularnym... I obracając wciąż szpilką Józef powiedział z dziką radością:
— Niech cierpi... jaknajwięcej niech cierpi, wtedy krew jej będzie smaczniejsza...
Ptak wydobył się z pomiędzy kolan Józefa i skrzydłami trzepotał... Szyja zaś jego ściśnięta przez Józefa, obracała się w koło, jak na okrutnej śrubie, a ciało pod puchem piór drgało... Wtedy Józef rzucił ptaka na kamienną posadzkę kuchni i podparłszy łokcie na kolanach, podbródek na dłoniach, śledził ohydnie zadowolonem spojrzeniem jej konwulsyjne rzuty, oszalałe grzebanie jej żółtych łapek w piasku...
— Skończcie Józefie nareszcie, wykrzyknęłam... Zabijcie w tej chwili... to wstrętne, jak można tak znęcać się na l zwierzętami?
A Józef odparł:
— Lubię... bo mnie to bawi...
Zapamiętałam to, zachowałam najmniejsze szczegóły tego zdarzenia, pamiętam każde słowo... I ogarnia mnie nieprzezwyciężona chęć... chęć ogromnie gwałtowna, wykrzyknąć do Józefa:
— To ty zgwałciłeś małą Klarę w lesie... tak... tak... jestem teraz pewna... to ty, ty, ty stara świnio...
Nie mogę wątpić. Józef musi być prawdziwą kanalją.
I to przekonanie, jakie powzięłam co do jego charakteru, zamiast oddalać mnie od niego, zamiast wzbudzić wstręt — przeciwnie. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, iż go kocham, lecz zajmuje mnie on nadzwyczajnie. To zabawne, zawsze czułam słabość do kanalji...
Mają one w sobie coś podbudzającego... jakąś woń szczególną, która upaja, coś silnie cierpkiego, co działa na zmysły.
Zresztą osobniki ogólnie uznane za kanalje, nigdy nie są takimi, za jakich ich uważają porządni ludzie. Irytuje mnie dobra opinja Józefa, irytują mnie ci, którzy nie umieją poznać się na jego oczach, i widzą w nim uczciwego człowieka. Wolałabym raczej, aby był szczerą, jawną kanalją. Choć wtedy nie miałby tej aureoli tajemniczej, tego uroku, który mnie tak ciągnie do tego starego potwora. Teraz uspokoiłam się nieco, ponieważ nabrałam przeświadczenia, że to z pewnością on zgwałcił małą Klarę w lesie...
Od pewnego czasu spostrzegłam, że w sercu Józefa sprawiam wrażenie coraz silniejsze. Jego złe zachowanie skończyło się, jak również jego nieprzyjazne, prawie że pogardliwe milczenie. W spojrzeniu również nie objawia się nienawiść — zresztą może jej nigdy nie było? i jeżeli wydaje się jeszcze strasznym niekiedy, to dlatego, że stara się on poznać mnie lepiej, coraz lepiej, a także chce wypróbować. Jak po większej części wieśniacy, jest on nadzwyczajnie niedowierzającym, obawia się dać poznać innym, ponieważ sądzi, że zechcieliby zaraz poznać najgłębsze jego tajniki. Musi on posiadać mnóstwo sekretów, ale chowa je zazdrośnie za maską surowości i grubiaństwa. Z tem wszystkiem w stosunku do mnie pogardliwość jego zniknęła. Jest nadzwyczaj uprzejmy dla mnie, naturalnie w swoim rodzaju... Pomimo swej uciążliwej pracy, odrabia on jeszcze niektóre rzeczy za mnie, i to nie w jakiejś ubocznej myśli, dla wzbudzenia we mnie wdzięczności, lub dla wyciągnięcia z tego dla siebie jakichkolwiek korzyści. Z mojej strony, staram się zaprowadzić ład w jego ubraniu, ceruję mu skarpetki, reperuję spodnie, koszule, układam w jego szafie z większą starannością aniżeli w szafie pani, nawet z pewną kokieterią. A on patrząc na mnie z zadowoleniem mówi:
— To dobrze Celestyno... Jesteś dobrą kobietą... porządną kobietą... A ład to majątek. I jeśli się jest przytem miłą jeśli się jest piękną kobietą, to nie potrzeba nic więcej...
Dotąd nie rozmawialiśmy z sobą nigdy sam na sam. Wieczorem w kuchni przy Marjannie rozmowa jest ogólna... Żadna poufałość nie zachodzi pomiędzy nami. I gdy spotkam go samego, to nie mogę nakłonić go do mówienia... Usuwa się od dłuższej rozmowy, obawiając się zapewne z czemś wygadać. Dwa słowa o tem... dwa słowa o tamtem... miłe lub zrzędliwe... i to wszystko...
Ale oczy jego mówią za usta... owijają się wokoło mnie, i wchodzą we mnie, aż do dna duszy, chcąc dojrzeć co jest w mej.
Po raz pierwszy wczoraj rozmawialiśmy dłużej. Było to wieczorem. Państwo poszli, spać, Marjanna wcześniej niż zwykle odeszła do swego pokoju. Nie czułam się w usposobieniu do czytania ani do pisania, a pozostawanie w samotności nużyło mnie. Bezustannie prześladowana wspomnieniem małej Klary, poszłam do stajennej komórki Józefa. W światełku ciemnej latarni przebierał on ziarna, siedząc przed małym stolikiem z białego drzewa.
Przyjaciel jego, zakrystjan był tam także, stał przed nim trzymając pakiety broszurek czerwonych, zielonych niebieskich i trójkolorowych. Duże jego okrągłe oczy patrzyły przenikliwie. Czaszka spłaszczona, skóra zmięta żółta, nadawały mu wygląd ropuchy. Pod stołem spały dwa psy wetknąwszy łby w swe kudły.
— Ach to ty Celestyno? — wyrzekł Józef.
Zakrystjan chciał ukryć broszury, ale Józef powstrzymał go.
— Można mówić przy niej! Jest to porządna kobieta...
I przedstawił nas wzajemnie. Poczem mówił dalej:
— Tak mój stary, to się rozumie!.. Do Baroches... do Courtain... do Fleur-sur-Tille... Musi to być porozdawane jutro po dziennikach... i porozsyłane do prenumeratorów... I tak jak ci mówiłem... idź wszędzie... do wszystkich domów... również do republikanów... Być może, iż wyrzucą cię za drzwi?... To nic nie szkodzi... Jeżeli pozyskasz choć jedną z tych wstrętnych świń... to zawsze coś... Nie zapominaj, że masz sto su za jednego republikanina.
Zakrystjan potwierdzał skinieniem głowy. Umieściwszy broszury pod pachą, odszedł odprowadzony do sztachet żelaznych przez Józefa.
Gdy Józef powrócił spostrzegł w oczach moich zapytanie:
— Tak... wyrzekł niedbale... kilka piosenek... kilka obrazków... i broszury przeciw żydom, przeznaczone do rozpowszechnienia... Urządziliśmy to z księżmi... pracowałem nad tem... To mój pomysł... trzeba dodać, że i dobrze mi się opłaca.
Usiadł z powrotem przed małym stolikiem i na nowo przebierał ziarna.
— Tak... tak... powtórzył — za to nieźle płacą... Ach, oni mają pieniądze, ci panowie księża... I zląkłszy się, że zadużo powiedział, dodał:
— Mówię to do ciebie Celestyno... ponieważ jesteś dobrą kobietą... i dlatego, że mam zaufanie do ciebie... Niech to jednak zostanie pomiędzy nami...
Po chwili milczenia:
— Jaka dobra myśl nawiedziła cię, żeś tu dziś wieczór przyszła... dziękuję ci... to bardzo ładnie z twojej strony... to mi pochlebia.
Nigdy nie widziałam go tak uprzejmym i tak rozmownym... Pochyliwszy się nad stoliczkiem tuż przy Józefie, układałam ziarna przebrane na talerz, i odpowiedziałam z kokieterią:
— A jednak w tej chwili po obiedzie odszedłeś. Nie poświęciłeś mi ani spojrzenia... Czy można ci pomagać oczyszczać ziarna?..
— Dziękuje Celestyno... Już skończone.
Poskrobał się w głowę.
— Do licha!.. wyrzekł z niezadowoleniem... muszę iść zajrzeć do inspektów... Myszy polne nie zostawią mi nic sałaty... a niech je tam... porozmawiam z tobą Celestyno!
Podniósł się i zamknął drzwi, które były na wpół otwarte, potem pociągnął mnie w głąb izby stajennej. Objął mnie chwilowy strach... Mała Klara, o której zapomniałam, ukazała mi się ponownie na pognitych liściach pomiędzy krzakami w lesie, przeraźliwie blada i okrwawiona... Ale wzrok Józefa nie był złym, wydawał się raczej nieśmiałym... Zaledwie mogliśmy się dojrzeć w tej ciemnej komórce, słabo oświetlonej drżącem niewyraźnem światłem latarni... Głos Józefa dotychczas był jakby lękliwy, drżący, teraz raptem nabrał pewności i stał się jakby skupionym:
Już od kilku dni postanowiłem oświadczyć ci się Celestyno... rozpoczął... z tem... że czuję przyjaźń dla ciebie... Jesteś dobrą kobietą... porządną kobietą... Teraz poznałem cię lepiej!..
Uśmiechnęłam się z żartobliwą złośliwością i odpowiedziałam:
— Bardzo długo to trwało, zanim Józef zauważył... I dlaczego był dla mnie tak nieprzystępnym, nieprzyjaznym?.. Nigdy nie rozmawiał ze mną... pomijał mnie zawsze z pogardliwością?.. Czy pamięta Józef jak to zachowywał się względem mnie, gdy przechodziłam przez aleje, które graco — wał?.. O szkaradny dziwaku!..
Józef roześmiał się wzruszając ramionami.
— Tak to prawda... Ale nie można poznać ludzi od pierwszego razu... nadewszystko kobiet, djabeł jedynie je zna... I ty jeszcze, co przybyłaś z Paryża!.. teraz poznałem cię dobrze...
— Ponieważ tak dobrze Józef poznał mnie, to proszę mi powiedzieć jaką jestem?
Z zaciśniętemi ustami, z oczyma zamyślonemi, odpowiedział:
— Jaką jesteś Celestyno?.. Jesteś taką jak ja...
— Jestem taką jak Józef, ja?..
— Naturalnie nie z twarzy... Ale ty i ja w głębi duszy, jesteśmy jednakowi... Tak, niezawodnie wiem, co mówię...
Nastąpiła krótka chwila milczenia. Podjął na nowo głosem mniej twardym:
— Mam przyjaźń dla ciebie Celestyno... i przytem...
— I przytem?..
— Mam także pieniądze.. trochę pieniędzy...
— Ach?..
— Tak, trochę pieniędzy... No, przecież nie służy się czterdzieści lat po dobrych domach na to, aby sobie czegoś nie odłożyć.. Nieprawdaż?..
— Z pewnością... odpowiedziałam, coraz bardziej zadziwiona słowami i zachowaniem Józefa...
— Czy dużo ma Józef pieniędzy?..
— Och! trochę... tylko...
— Czy można wiedzieć ile?..
Józef przybierając lekki odcień szyderstwa, wyrzekł:
— Domyślasz się zapewne, że tu ich nie mam... Są w takiem miejscu złożone, gdzie dają procent...
— Tak, ale ile ich jest?...
Wtedy głosem zniżonym, zupełnym szeptem powiedział mi do ucha:
— Może piętnaście tysięcy franków... może więcej...
— La Boga... Józef tyle odłożył?...
— O być może że nieco mniej... to niewiadomo...
W tejże chwili psy uniosły swoje czujne łby, pobiegły do drzwi, zaczęły szczekać.
Poruszyłam się przestraszona.
— To nic... uspakajał mnie Józef... i zawoławszy na psy kopnął każdego w brzuch...
— To ludzie przechodzą drogą... A zaraz... to Róża powraca do domu... Poznaję jej kroki.
W istocie w kilka sekund potem, usłyszałam odgłos kroków na drodze, potem oddalony skrzyp zamykającej się furtki... Psy umilkły. Usiadłam na stołku w kącie izby, Józef z rękami w kieszeniach chodził po wąskiej podłodze, zaczepiając się łokciami o skórzane rzemienie, porozwieszane na belkach jodłowych. Przestaliśmy rozmawiać, ja okropnie zmięszana, żałowałam, iż tu przyszłam. Józef najwidoczniej zajęty tem co mi jeszcze zamierzał powiedzieć. Nareszcie po kilku minutach zdecydował się dodać:
— Chcę ci powierzyć jeszcze jedną rzecz, Celestyno... Pochodzę z Cherbourga... A Cherbourg jest miastem nieznośnem... przepełnionem marynarzami i żołnierzami... Przeklęci majtkowie nie żałują wydawać pieniędzy na przyjemności, więc dla handlu jest to dobre miasto... Wiem, że właśnie teraz w Cherbourgu trafia się okazja... Można założyć małą kawiarnię w bliskości portu, na taką kawiarnię jest to jedyne miejsce... Armja pije dużo, właśnie teraz wszyscy patrjoci są na ulicy... krzyczą, drą się ile tylko mogą i piją... Jest to chwila którą można wyzyskać... Można na tem zarobić setki tysięcy, zapewniam cię... tylko... potrzebna jest do tego kobieta... kobieta porządna... kobieta ładna... dobrze ubrana... i taka, która się nie przestrasza dowcipami. Marynarze i Wojskowi lubią się śmiać, dokazywać, są to facecjoniści, są to zresztą dobre dzieci... cieszy ich byle co, są przytem zmysłowi... tracą dużo na to... Cóż powiesz Celestyno?..
— Ja?.. szepnęłam nic nie pojmując.
— Tak, a zatem czy to nie przypadło by ci do gustu?
— Mnie?
Zupełnie nie wiedziałam do czego on to wszystko prowadzi, byłam coraz bardziej zdumiona... oszołomiona, nie wiedziałam co odpowiedzieć... on ciągnął dalej:
— No więc ty... A któż inny mógłby objąć kawiarnię?.. Ty jesteś dobrą kobietą... ty umiesz trzymać wszystko w ładzie... ty nie należysz do tych gęsi co to nie potrafią zachować się wobec... dwuznacznika... nie umiejąc go słuchać... Ty jesteś także patrjotką!.. No, a przytem jesteś śliczniutka, pełna delikatności i wdzięku... ty masz oczy, za któremi może szaleć cały garnizon Cherbourgski... Odkąd poznałem cię dobrze... odkąd przekonałem się o tem co możesz zrobić... ta myśl bezustannie siedzi mi w głowie...
— Więc dobrze. A Józef?..
— Ja także!.. Można ożenić się z przyjaźni...
— A zatem, wykrzyknęłam gwałtownie oburzona... Józef chciałby zrobić ze mnie facetkę, ażeby zbierać za to pieniądze?..
— Ależ wszystko byłoby porządnie, jak się należy, Celestyno... Przecież to się samo przez się rozumie...
Jednocześnie podszedł do mnie, ujął za ręce, ścisnął mi je aż do bólu i wyszeptał:
— Marzę o tobie Celestyno, widzę ciebie w tej kawiarence... Moje wszystkie sny krążą wokoło ciebie....
I gdy ja zaskoczona tem stałam bez ruchu i bez słowa on ciągnął:
— I przytem może tam jest piętnaście... może osiemnaście tysięcy franków... Trudno wiedzieć co uczyniły procenty... A potem jeszcze mam inne rzeczy... klejnoty... Będziesz naprawdę szczęśliwa... obejmij małą kawiarenkę...
Opasał mnie wpół swemi potężnemi ramionami i ścisnął zupełnie jak kleszczami... Czułam jak jego ciała drżało pożądaniem.. Gdyby chciał byłby mnie mógł wziąć.... mógł zdusić mnie zanim zdołałabym cośkolwiek postanowić. On jednak odkrywał dalej przedemną swoje marzenia:
— Mała ladniutka kawiarnia... czysta... połyskująca... Za kontuarem na tle wielkiego lustra piękna kobieta, ubrana w kostium alzacki, w piękny stanik jedwabny... z szerokiemi aksamitnemi wstążkami... Cóż Celestyna... Pomyśl tylko... Porozmawiamy jeszcze o tem którego dnia... porozmawiamy...
Nie znalazłam na to odpowiedzi — nie odpowiedziałam nic, nic, nic!...
Byłam zdumiona tem, o czem nigdy nie myślałam — ale również byłam bez nienawiści i wstrętu wobec cynizmu tego człowieka...
Józef powtarzał to temi samemi ustami, które całowały krwawe rany małej Klary, obejmował mnie temi samemi rękami, które obejmowały, tłoczyły i zadusiły, zamordowały małą Klarę w lesie.
— Porozmawiamy... powtórzył... jestem stary... jestem brzydki... to prawda... Ale, aby urządzić kobiecie gospodarstwo, Celestyno... niema lepszego nademnie; pomyśl nad tem... rozważ dobrze... Porozmawiamy... Aby urządzić gospodarstwo kobiecie?.. Byłoż to naprawdę coś złowróżbnego!.. Czy to groźba?.. Czy to obietnica?..
Dziś już Józef powrócił do swojego zwykłego milczenia... Możnaby powiedzieć, że nic nie zaszło pomiędzy nami... Wychodzi, powraca, pracuje... je... czyta dziennik... jak codzień... Przyglądam mu się i pragnę go nienawidzieć.. pragnę, aby brzydota jego napełniła mnie bezgraniczną odrazą, aby rozdzieliła mnie z nim nazawsze...
I nic... Ach! jakież to śmieszne!.. Człowiek ten napełnia mnie dreszczem zgrozy i nie mogę czuć mimo to ku niemu odrazy...
I jest to przecież rzeczą straszną, że nie mogę czuć ku niemu odrazy, choć to on zabił i zgwałcił małą Klarę w lesie!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.