Pamiętnik pani Hanki/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Pamiętnik pani Hanki
Rozdział Niedziela
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Niedziela

Od rana pilnowałam, by Jacek nie podszedł do telefonu i, jak się okazało, miałam trafne przeczucia. Gdy tylko podniosłam słuchawkę, od razu poznałam jej głos i powiedziałam:
— Z pewnych względów pan Renowicki nie może podejść do aparatu. Ale czy to miss Normann? Właśnie poznałam pani głos. Mąż mówił ze mną o wszystkim i jestem przez niego upoważniona do sfinalizowania sprawy z panią. Czy odpowiada pani godzina jedenasta?
I tu po raz pierwszy ją złapałam: mówiłam po polsku i odpowiedziała mi najczystszą polszczyzną:
— Dobrze. Będę na panią czekała punktualnie o jedenastej.
Natychmiast zadzwoniłam do Freda i uradziliśmy, że jednak pójdę do miss Normann sama, on zaś zostanie na górze, by przysłuchiwać się naszej rozmowie. A w razie potrzeby zejdzie na dół. Należało liczyć się z tym, że miss Normann przy świadku nie zechce mówić o sprawie i będzie udawała, że o niczym nie wie. Fred dał mi jeszcze kilka cennych wskazówek, a gdy mu wspomniałam o tym, że rozmawiałam z miss Normann po polsku, ostrzegł mnie:
— Na miły Bóg, nie mów z nią nadal po polsku. Przecież ja nie znam tego języka.
To szczęście, że mnie uprzedził. Byłabym o tym na śmierć zapomniała.
Przyznać muszę, że jednak byłam trochę zdenerwowana, gdy pukałam do drzwi tej niebezpiecznej kobiety. Bądź co bądź, chociaż trzymałam obecnie w ręku wszystkie atuty, musiałam liczyć się z tym, że mam do czynienia z doświadczonym i przebiegłym szpiegiem, który może mnie zaskoczyć czymś całkiem nowym, na co nie byłam przygotowana.
Przyjęła mnie z zupełną swobodą. Od razu zauważyłam, że miała wszystkie rzeczy spakowane. Widocznie zamierzała natychmiast wyjechać. Po paru zdawkowych zdaniach oświadczyłam:
— W zasadzie oboje z mężem zgadzamy się na pani warunki.
Spojrzała na mnie z maskowaną nieufnością:
— Byłam przekonana, że zdecydują się państwo zgodnie z rozsądkiem.
— Właśnie — potwierdziłam. — Przedtem jednak, zanim dostarczymy pani owych papierów, o które pani chodzi, muszę się przekonać, czy to, co nam pani w zamian daje, jest istotnie świadectwem ślubu. Czy pani może mi pokazać ten dokument?
Bez słowa wstała i rozłożyła przede mną, w ten jednak sposób, bym nie mogła go dosięgnąć ręką, papier, opatrzony pieczęciami. Przyjrzałam się mu uważnie i zaśmiałam się:
— To jest falsyfikat, proszę pani. Falsyfikat tym niezręczniejszy, że właśnie z tegoż urzędu stanu cywilnego mamy oficjalny list, stwierdzający, że w danym okresie nie było tam zawarte małżeństwo między żadnym Renowickim i żadną Elizabeth Normann. Jeżeli pani zechce zaczekać, zaraz zatelefonuję do domu, i każę przynieść tu wszystkie listy z różnych urzędów nowojorskich, by mogła pani się przekonać naocznie o naiwności i ryzykowności pani intrygi. To jest falsyfikat. Ordynarny falsyfikat!
Przeszyła mnie nienawistnym spojrzeniem, lecz opanowała się i wzruszyła ramionami:
— Pani wybaczy, ale to, co obecnie słyszę, jest zupełnym nonsensem. Dokument jest prawdziwy. Gdyby zaś go nawet nie było, sam mąż pani nie ośmieli się zaprzeczyć, że wziął ze mną ślub przed ośmiu laty. Są zresztą świadkowie.
— Świadkowie? Takim świadkom nikt nie uwierzy. Ci świadkowie są pani wspólnikami i szpiegami. Cały ślub był zainscenizowaną komedią. Źle pani trafiła. Podejrzewała pani, że z polecenia męża śledziłam panią w Krynicy. Otóż rzeczywiście śledziłam. Mąż mój jednak nic o tym nie wiedział. Tak, droga pani. Robiłam to wszystko na własną rękę. I myli się pani, sądząc, że nie zdobyłam pani fotografii. Myli się pani. Zdobyłam i rozesłałam odbitki po całym świecie. Na tej podstawie udało mi się stwierdzić, kim pani jest i co pani robiła.
Tu wyliczyłam jej wiele nazwisk, jakimi się posługiwała i wiele miejscowości, gdzie była, w ciągu tych ośmiu lat. Na jej plus muszę przyznać, że chociaż to, co słyszała ode mnie, musiało ją napełnić przerażeniem, umiała zachować wszystkie pozory spokoju.
— Zdawało się pani, że ma pani w garści mojego męża i że uda się pani wymusić na nim, wyszantażować wszystko, co się pani podoba. Tymczasem okazało się, że jest wręcz przeciwnie. To ja trzymam panią w ręku i w każdej chwili mogę kazać aresztować panią. Wsadzić do więzienia, z którego wyjdzie pani po wielu, wielu latach, jako zupełnie stara i brzydka kobieta.
Mówiłam to podniesionym głosem i pod moim wzrokiem reszta bladego uśmiechu znikła z jej twarzy:
— Niczego mi pani nie potrafi udowodnić — odezwała się półgłosem.
— O, tak się pani zdaje?... Więc niech pani wie, że każde słowo, wymówione tu przez panią jest ściśle zanotowane. Niech pani spojrzy na ten żyrandol.
Zaśmiałam się, ona zaś spojrzała w górę i wyraźnie przybladła.
— Tak, droga pani. Byli świadkowie, którzy słyszeli rozmowę pani z moim mężem, którzy na moje pierwsze żądanie gotowi są potwierdzić przed władzami, że sama się pani przyznała do szpiegostwa. Że pozostawała pani w telefonicznym kontakcie ze swymi wspólnikami, dając im informacje i odbierając instrukcje. Mogłabym zniszczyć panią jednym kiwnięciem palca. Ale brzydzę się wszelką zemstą. I dlatego mogę zgodzić się na pozostawienie pani w spokoju, pod następującymi warunkami: po pierwsze natychmiast pani wyjedzie z Polski i nigdy się już tu nie pokaże, po drugie odda mi pani ten falsyfikat i podpisze oświadczenie, że nigdy nie była pani żoną mojego męża, rzekomy zaś ślub zainscenizowany został przez panią. Poza tym zobowiąże się pani z nikim, ale to absolutnie z nikim nie porozumiewać się przed odjazdem.
Przyglądała mi się nieufnie i po chwili wahania powiedziała:
— Skądże mogę wiedzieć, że pani groźby mają jakieś podstawy?
— O, bardzo łatwo pani się o tym przekona — skinęłam głową i odezwałam się nieco głośniej: — panie van Hobben, niech pan zostawi swego pomocnika na górze i niech pan tu do nas zejdzie.
Oczekiwałyśmy w milczeniu. Nie upłynęły trzy minuty, a Fred zapukał do drzwi. Ukłonił się jej zupełnie poprawnie i uśmiechnął się, chociaż powitała go wzrokiem pełnym nienawiści.
— Więc dobrze — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — Przyjmuję pani warunki.
W niespełna pół godziny wszystko zostało załatwione. Ponieważ najbliższy pociąg odchodził przed pierwszą, zgodziła się, by do tego czasu towarzyszył jej Fred. Gdy już wynoszono walizki, spytała mnie:
— Czy może mi pani wyjaśnić, co powodowało panią, gdy zgodziła się pani zaniechać myśli o denuncjacji?
Wzruszyłam ramionami:
— To zupełnie proste. Po pierwsze, jako szpieg wykazała pani tyle nieudolności, że oboje z mężem uważamy, że nie potrafiłaby pani przynieść szkody naszemu krajowi. Po drugie nie potrafię się mścić na kimś, kim tak bardzo gardzę, jak panią. Nie chciałabym, by miała pani powód do mniemania, że oddaję panią w ręce władz, gdyż już nie mam innych sposobów zabezpieczenia sobie uczuć tych mężczyzn, których usiłowała pani, jakże bezskutecznie, uwieść. Nie boję się pani ani jako szpiega, ani jako szantażystki, ani jako rywalki. I niczemu innemu, jak tylko właśnie temu poczuciu mojej wyższości, zawdzięcza pani wolność.
Mój Boże. Ile wysiłków, ile nerwów, ile upokorzeń, nocy nieprzespanych, niepokojów i obaw złożyło się na to, bym wreszcie mogła rzucić tej kobiecie w twarz te słowa. Wielu rzeczy nauczyłam się w ciągu tych paru miesięcy, wiele przeżyłam, przecierpiałam i przemyślałam. Dojrzałam wewnętrznie, umocniłam się w swoim człowieczeństwie, lecz przecież każda kobieta mnie zrozumie, gdy wyznam szczerze, że kiedy w godzinę później Fred zatelefonował do mnie do domu, że miss Normann odjechała, nerwowe naprężenie, w którym trwałam tak długo, ustąpiło gwałtownie i stałam się znów tylko kobietą, która szlochając, tuliła w ramionach kochanego męża, mego męża, o którego stoczyłam tak niebezpieczną i nareszcie zakończoną zwycięstwem walkę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.