Pamiętnik egotysty/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Pamiętnik egotysty
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Souvenirs d'égotisme
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V
Rzym 23 czerwiec 1832.

Spostrzegłem się w r. 1832 — wogóle, moja filozofja jest z tego dnia w którym piszę, byłem bardzo od niej odległy w 1821 — widzę tedy, że ja byłem czemś pośredniem między energicznem grubiaństwem generała Grosse, hrabiego Regnault de Saint-Jean-d’Angely, oraz nieco lilipucią gracją hrabiego de Ségur, pana Petit, gospodarza hotelu Brukselskiego, etc.
Jedynie co do nikczemności byłem obcy ostatecznościom o które się pomawiam. Z braku zręczności, z braku zmysłu handlowego, jak mi to powiadał, á propos moich książek i Akademji, pan Delecluse z Debatów, przepuściłem kilka sposobności zrobienia wielkiej karjery politycznej, finansowej albo literackiej. Przypadkowo, wszystko to kolejno pukało do moich drzwi. Marzenie — tkliwe w 1821, a później filozoficzne i melancholiczne (poza wszelką próżnością, ściśle takie, jak pana Jakóba w As you like it) stało się dla mnie taką rozkoszą, że, kiedy przyjaciel spotkał mnie na ulicy, byłbym dał paola za to aby się nie odzywał do mnie. Sam widok kogoś znajomego drażni mnie. Kiedy widzę zdaleka takiego człowieka i kiedy trzeba myśleć o tem aby mu się ukłonić, drażni mnie to na pięćdziesiąt kroków zgóry. Szalenie lubię za to spotkać przyjaciół wieczorem w towarzystwie, w sobotę u pana Cuvier, w niedzielę u pana de Tracy, we wtorek u pani Ancelot, we środę u barona Gerard, etc., etc.
Ktoś obdarzony odrobiną taktu widzi łatwo, że mnie męczy zaczepiając mnie na ulicy. „Oto człowiek, który mnie lekceważy“, powiada sobie jego próżność, i nie ma racji.
Stąd moje szczęście, kiedy się przechadzam dumnie po obcem mieście (Lancaster, Torre del Greco, etc.) dokąd przybyłem przed godziną i gdzie jestem pewny że mnie nikt nie zna. Od kilku lat zaczyna mi brakować tego szczęścia. Gdyby nie morska choroba, puściłbym się z przyjemnością do Ameryki. Czy uwierzycie? Nosiłbym z przyjemnością maskę, zmieniałbym z rozkoszą nazwisko. Tysiąc i jedna nocy, które uwielbiam, wypełniają więcej niż ćwierć mojej głowy. Często myślę o pierścieniu Angeliki; największą moją przyjemnością byłoby zmienić się w długiego blondasa Niemca i przechadzać się tak po Paryżu.
Widzę, przeglądając te kartki, że byłem przy panu de Tracy. Ten starzec tak kształtny, zawsze czarno ubrany, w swoim obszernym zielonym surducie, stojący przed kominkiem to na jednej, to na drugiej nodze, miał sposób mówienia, który był przeciwieństwem jego pism. Spostrzeżenia subtelne, wytworne; brzydził się jaskrawszem słowem jak klątwą, a pisze jak jaki wójt gminny. Energiczna prostota, którą, jak się zdaje, miałem w owym czasie, nie bardzo musiała mu się podobać. Nosiłem olbrzymie czarne faworyty, za które pani Doligny wstydziła mnie w rok później. Ta głowa włoskiego rzeźnika nie zdawała się zbytnio odpowiadać ex-pułkownikowi Ludwika XVI.
Pan de Tracy, syn wdowy, urodził się około 1765 z trzemaset tysiącami franków renty. Pałac jego był przy ulicy de Tracy, koło ulicy Saint-Martin.
Stał się mimowolnym spekulantem, jak wielu ludzi bogatych z r. 1780. Pan de Tracy zbudował swoją ulicę i stracił na niej 2 albo 300.000 fr., i tak dalej. Przypuszczam że dziś ten człowiek (tak uroczy kiedy, około 1790, był kochankiem pani de Praslin), ten głęboki logik, zmienił swoich trzysta tysięcy franków renty na niespełna trzydzieści.
Matka jego, kobieta rzadkiego rozsądku, była w łaskach na dworze; toteż, mając dwadzieścia dwa lat, syn był pułkownikiem i to pułkownikiem pułku, gdzie, między kapitanami, zastał pana de Tracy, swego kuzyna, któremu nigdy nie przyszło do głowy oburzać się, że ta dwudziestodwuletnia laleczka ma dowodzić pułkiem w którym on służy.
Ta laleczka, która — jak mi mówiła później pani de Tracy — miała tak cudowne ruchy, posiadała, mimo to, podkład rozsądku. Ta matka, rzadka kobieta, dowiedziawszy się że istnieje w Strassburgu filozof (a zważcie, że to było może w r. 1780: nie filozof jak Wolter, Diderot, Raynal), dowiedziawszy się, powiadam, że był w Strassburgu filozof, który analizuje myśli człowieka, obrazy lub znaki wszystkiego co człowiek widzi i czuje, zrozumiała, że, gdyby jej syn posiadł umiejętność poruszania temi obrazami, dałoby mu to zapas oleju w głowie.
Wyobraźcie sobie, co za minę musiał mieć w 1785 bardzo przystojny młody człowiek, doskonale urodzony, bywający u dworu, z trzemakroć tysiącami franków renty!
Margrabina de Tracy umieściła syna w artylerji, co, przez dwa lata z rzędu, trzymało go w Strassburgu. Jeśli kiedy będę tamtędy przejeżdżał, spytam co to był za sławny filozof Niemiec w tem mieście około 1780.
W dwa lata później, zdaje mi się, pan de Tracy był w Rethel, ze swoim pułkiem, który, zdaje się, był pułkiem dragonów, rzecz do sprawdzenia w almanachu królewskim owego czasu.
Wysoka postać, a na szczycie tego rosłego ciała twarz niewzruszona, zimna, nieznacząca jak stary portret rodzinny, głowa okryta garbiącą się i źle zrobioną peruką z krótkiemi włosami; ten człowiek ubrany w jakieś szare źle skrojone ubranie, kulejący nieco i wspierający się na lasce, w salonie pani de Tracy która go nazywała, z czarującym akcentem, drogi panie, to był generał Lafayette w 1821, i takim go nam pokazał Gaskończyk Scheffer w swoim bardzo podobnym portrecie.
To drogi panie pani de Tracy, i powiedziane tym tonem, doprowadzało, zdaje mi się, do rozpaczy pana de Tracy. To nie znaczy, aby pan de Lafayette cieszył się niedozwolonemi łaskami jego żony, albo aby pan de Tracy troszczył się w swoim wieku o tego rodzaju nieszczęścia; chodziło poprostu o to, że szczere i nigdy nie udane ani nie przesadzone uwielbienie pani de Tracy dla pana de Lafayette czyniło tegoż zbyt oczywiście pierwszą figurą salonu.
Mimo całej mojej naiwności w 1821 (zawsze żyłem w złudzeniach entuzjazmu i namiętności), odgadłem to sam jeden.
Zrozumiałem także, bez niczyjej wskazówki, że pan de Lafayette to jest poprostu bohater z Plutarcha. Żył z dnia na dzień, bez zbytniego nakładu inteligencji, spełniając, jak Epaminondas, wielki czyn który się nastręczył.
Narazie, mimo swego wieku (urodzony w 1757, jak jego towarzysz gry w piłkę, Karol X), jedynie zajęty miętoszeniem spódniczek jakiej ładnej służącej (vulgo obmacywaniem tejże), i to często, i nie żenując się zbytnio.
Oczekując wielkich czynów, które nie nadarzają się codzień, oraz sposobności obmacywania młodych kobiet, która nastręcza się tylko po północy przy wyjściu, pan de Lafayette ucieleśniał bez zbytniej elegancji komunał Gwardji Narodowej. Ten rząd jest dobry, i tylko ten, który zapewnia obywatelowi bezpieczeństwo na gościńcu, równość przed sędzią i sędziego dostatecznie światłego, rzetelną monetę, znośne drogi, należytą opiekę za granicą. W tem pojęciu, rzecz nie jest zbyt skomplikowana.
Trzeba przyznać, że daleko jest od takiego człowieka do pana de Ségur, Mistrza ceremonji: toteż Francja, a zwłaszcza Paryż, poniosą hańbę u potomności, że nie poznały się na wielkim człowieku.
Dla mnie, przyzwyczajonego do Napoleona i do lorda Byrona — dodam jeszcze lorda Brougham, Montiego, Canowy, Rossiniego — odgadłem natychmiast wielkość pana de Lafayette i wytrwałem przy tem. Widziałem go w dniach lipcowych w podziurawionej koszuli; przyjmował każdego intryganta, każdego głupca, każdego kto umiał się nadymać. Mnie przyjął gorzej, uczcił moim kosztem jakiegoś tępego sekretarza, pana Levasseur. Tak samo nie przyszło mi na myśl gniewać się o to, albo mniej go uwielbiać, jak mi nie przychodzi na myśl bluźnić przeciw słońcu, kiedy się okryje chmurą.
Pan de Lafayette, licząc sobie siedemdziesiąt pięć lat, ma tę samą wadę co ja: pali się do młodej Portugalki, ośmnastolatki, która zjawia się w salonie pani de Tracy jako przyjaciółka jego wnuczek, panien Lafayette, de Lasteyrie, de Maubourg: myśli tylko o niej, wyobraża sobie — jak i o każdej innej młodej kobiecie — że ta Portugalka patrzy na niego łaskawie; a co zabawne, stary czasami ma rację! Jego europejska sława, wykwint jego słowa, mimo pozornej prostoty, oczy które ożywiają się skoro znajdą się w pobliżu ładnej piersi, wszystko składa się na to, aby mu dać wesoło przebyć ostatnie lata, ku wielkiemu zgorszeniu kobiet trzydziestopięcioletnich, margrabiny de Marmier (Choiseul), pani de Perret i innych, które bywają w tym salonie. Wszystko to nie pojmuje, aby można być miłym inaczej niż zapomocą kwiatków a la Ségur, lub błyskotliwych uwag Benjamina Constant.
Pan de Lafayette jest nadzwyczaj uprzejmy, a nawet serdeczny dla wszystkich, ale grzeczny jak król. Powiedziałem to raz pani de Tracy, która się pogniewała, o tyle o ile wcielony wdzięk może się pogniewać; ale zrozumiała może od tego dnia, że energiczna prostota moich odezwań się, to nie była tępota jakiegoś Dunoyer, naprzykład. Był to dzielny liberał, dziś arcymoralny Prefekt w Moulins, człowiek najlepszych intencyj, najbardziej może heroiczny i najgłupszy z liberalnych pisarzy. Możecie mi wierzyć, mnie który jestem z ich stronnictwa, to wiele powiedziane! Cielęcy podziw pana Dunoyer, redaktora, cenzora, oraz paru innych tego samego kalibru, otaczał bezustanku fotel generała, który, skoro tylko mógł, ku ich wielkiemu zgorszeniu, zostawiał ich tam, aby podziwiać z bardzo bliska i z płomiennemi oczami, ładne ramiona jakiej młodej kobiety, która właśnie weszła. Ci biedni cnotliwi ludzie (wszyscy zaprzedani jak... ministrowi Périer w 1832) zostawali z pociesznemi minami, a ja kpiłem sobie z nich, co gorszyło moją nową przyjaciółkę. Ale wyraźne było, że ona ma słabość do mnie. „Jest w nim jakaś iskra“, mówiła raz do pewnej damy, z owych dam stworzonych do podziwiania lilipucich słówek á la Ségur, gdy ta skarżyła się na szczerą i surową prostotę, z jaką mówiłem, że wszyscy ci ultra-liberałowie są bardzo czcigodni dla swej nieskazitelnej cnoty, ale poza tem niezdolni zrozumieć że dwa a dwa jest cztery. Ciężkość, powolność, cnota, przestraszające się najmniejszej prawdy powiedzianej Amerykanom, jakiegoś Dunoyer, jakiegoś X, jakiegoś Y, to jest doprawdy coś przechodzącego wszelką wiarę, tak samo jak brak wszelkich pojęć wykraczających poza przeciętność u jakiegoś Ludwika Vitet, Mortimera, Ternaux, nowej generacji, która odmłodziła salon państwa de Tracy około 1828. Wśród tego wszystkiego, pan de Lafayette był i jest z pewnością jeszcze głową stronnictwa.
Musiał nabrać tego przyzwyczajenia w 1789. Główna rzecz, to nie narazić się nikomu i pamiętać wszystkie nazwiska, w czem jest cudowny. Ciągła pamięć o interesach głowy stronnictwa tępi u pana de Lafayette wszelkie ideje literackie, do których zresztą uważam go za dość niezdolnego. Dzięki tej właśnie organizacji, nie czuł, jak sądzę, całej ciężkości, całej nudy pp. Dunoyer et consortes.

24 czerwiec 1832.

Zapomniałem odmalować tego salonu. Sir Walter Scott i jego naśladowcy zaczęliby od tego, ale ja nienawidzę rzeczywistych opisów. Nuda takich opisów nie pozwala mi pisać powieści.
Wejście prowadzi do podłużnego salonu, w głębi którego znajdują się wielkie drzwi, zawsze otwarte naoścież. Wchodzi się do kwadratowego salonu, dość dużego, z piękną lampą w kształcie żyrandola oraz okropnym małym zegarem na kominku. Po prawej, od wejścia, niebieska kanapa, na której siedzi piętnaście dziewczątek od dwunastu do osiemnastu lat, oraz ich pretendenci: Karol de Rémusat, dowcipny a jeszcze bardziej afektowany, kopja sławnego aktora Fleury; Franciszek de Corcelles, który zachował całą republikańską szczerość i szorstkość. Prawdopodobnie sprzedał się w 1831; w 1820 wydał już broszurę, która miała nieszczęście zyskać pochwałę adwokata Dupin (notoryczny hultaj, znany mi jako taki już od 1827). W 1821, pp. de Rémusat i de Corcelles byli tam bardzo dobrze widziani, później zaś ożenili się z wnuczkami pana de La Fayette. Obok, figurował zimny gaskończyk, pan Scheffer, malarz. Jestto, o ile mi się zdaje, najbezczelniejszy łgarz i najplugawsza fizjognomja jaką znam.
Zapewniano mnie w owym czasie, że on się zalecał do niebiańskiej Wirginji, najstarszej z wnuczek pana de Lafayette, która później wyszła za najstarszego syna pana Augustyna Périer, najbardziej nadętego i uroczystego z moich krajanów. Panna Wirginja była, zdaje mi się, faworytką pani de Tracy.
Obok wytwornego pana de Rémusat widniały dwie jezuickie twarze ze spojrzeniem fałszywem i kosem. Byli to bracia, mieli przywilej rozmawiania godzinami całemi z hrabią de Tracy. Uwielbiałem ich z całą żywością mego wieku (w 1821 miałem ledwie dwadzieścia jeden lat co do naiwności serca). Skoro ich rychło przejrzałem, entuzjazm mój dla pana de Tracy ucierpiał od tego znacznie.
Starszy z tych braci wydał sentymentalną historję zdobycia Anglji przez Wilhelma. To pan Thierry z Akademji Napisów. Miał tę zasługę, że przywrócił prawdziwą ortografję Chlowisom i Chilperykom i innym cieniom naszej dawnej historji. Wydał tom mniej sentymentalny o organizacji gmin we Francji w 1200. Studencka choroba pozbawiła go wzroku. Brat jego, większy jezuita (sercem i postępowaniem) mimo że ultra-liberał jak tamten, został prefektem Vesoul w 1830 i prawdopodobnie sprzedał się za swoją płacę, jak jego pryncypał, pan Guizot.
Zupełny kontrast z tymi dwoma braćmi jezuitami, z ciężkim Dunoyer, z wypiżmowanym Rémusat, tworzył młody Wiktor Jacquemont, który później podróżował po Indjach. Wiktor był wówczas bardzo chudy, ma prawie sześć stóp wzrostu; w owej epoce nie miał ani cienia logiki, co za tem idzie był mizantropem. Pod pozorem że był bardzo inteligentny, Jacquemont nie chciał sobie zadawać trudu rozumowania. Ten prawdziwy Francuz uważał dosłownie próbę rozumowania jako impertynencję. Podróż była w istocie jedyną drogą, jaką próżność zostawiała prawdzie. Zresztą może się mylę. Wiktor wydaje mi się człowiekiem bardzo niepospolitym, tak jak znawca (darujcie mi to określenie) widzi pięknego konia w czteromiesięcznym źrebaku. Został moim przyjacielem, i dziś rano (1832) dostałem list, który pisze do mnie z Kaszmiru w Indjach.
Serce jego miało tylko jedną wadę: niską i małą zazdrość wobec Napoleona. Ta zazdrość była zresztą jedyną namiętnością, której nie dostrzegłem nigdy u hrabiego de Tracy. Z niewysłowioną przyjemnością stary metafizyk i wielki Wiktor opowiadali anegdotę o polowaniu na króliki, wyprawionem przez pana de Talleyrand dla Napoleona, wówczas od sześciu tygodni pierwszego konsula, a już przybierającego tony Ludwika XIV.
Wiktor miał tę wadę, że bardzo kochał panią Lavenelle, żonę szpicla, który ma 40.000 franków renty i który miał za zadanie zdawać sprawę w Tuilerjach z czynów i słów generała La Fayette. Komiczne jest, że generał, Benjamin Constant i pan Brignon brali tego pana de Lavenelle za powiernika wszystkich swoich liberalnych poglądów. Łatwo zgadnąć, że ten szpieg, terorysta w 93, wciąż tylko gadał o ruszeniu na zamek poto aby wymordować wszystkich Burbonów. Żona jego była tak rozwiązła, tak rozmiłowana w mężczyźnie w znaczeniu fizycznem, że do reszty zbrzydziła mi dwuznaczne rozmówki po francusku. Uwielbiam ten rodzaj po włosku: ale od pierwszej młodości, gdy byłem podporucznikiem w 6-tym pułku dragonów, brzydził mnie w ustach pani Henrjety, żony kapitana. Ta pani Lavenelle jest sucha jak pergamin, bez cienia inteligencji, a zwłaszcza bez serca, bez możliwości doznania innych wzruszeń jak tylko przez piękne uda kompanji grenadjerów, defilujących w białych kaszmirowych spodniach.
Inna była pani Baraguey d’Hilliers, którą wkrótce poznałem u pani Beugnot. Inne były w Medjolanie panie Ruga i Aresi. Słowem, mam wstręt do swobodnych rozmów francuskich; kombinacja dowcipu z sercem rani mi duszę tak, jak korek krajany nożem rani mi uszy.
Duchowy opis tego salonu jest może przydługi; już tylko dwie albo trzy fizjognomje.
Urocza Luiza Letort, córka generała Letort, z dragonów gwardji, którego blisko znałem w Wiedniu w 1809. Panna Luiza, później tak piękna, do dziś mająca tak mało afektacji a tyle prawdziwej wyższości, urodziła się w wilję czy nazajutrz po Waterloo. Matka jej, urocza Sara Newton, zaślubiła Wiktora de Tracy, syna para Francji, wówczas majora piechoty.
Nazywaliśmy go sztabą żelaza. To określa jego charakter. Dzielny, wielekroć ranny w Hiszpanji za Napoleona, miał to nieszczęście, że we wszystkiem widział tylko zło.
Tydzień temu (czerwiec 1832), król Ludwik Filip rozwiązał pułk artylerji Gwardji Narodowej, której Wiktor de Tracy był pułkownikiem. Jako poseł, przemawia często, i ma to nieszczęście, że jest na trybunie za grzeczny. Rzekłby kto, że nie śmie mówić wręcz. Był, tak jak jego ojciec, śmiesznie zazdrosny o Napoleona. Obecnie, kiedy bohater jest już na dobre umarły, zaniechał tego trochę, ale bohater żył jeszcze, kiedy ja stawiałem pierwsze kroki w salonie przy ulicy d’Anjou. Widziałem radość, spowodowaną jego śmiercią. Spojrzenia mówiły: „Mówiliśmy przecież, łyk, który został królem, nie może dobrze skończyć“.
Żyłem dziesięć lat w tym salonie, przyjmowany grzecznie, ceniony, ale z każdym dniem mniej związany, wyjąwszy z mymi przyjaciółmi. To jedna z wad mego charakteru. Ta wada sprawia, że nie mam żalu do ludzi o niepowodzenia mojej karjery. Skoro raz się z tem pogodziłem, mimo tego co generał Duroc powiedział parę razy o moich talentach wojskowych, czuję się dobrze w roli podrzędnej. Cudownie zwłaszcza, kiedy jestem o dwieście mil od mego przełożonego, jak dziś.
Mam tedy nadzieję, że, jeżeli nuda nie odstraszy od tej książki, nie znajdzie w niej nikt urazy do ludzi. Zyskuje się ich łaski jedynie zapomocą pewnej przynęty. Kiedy raczę się nią posłużyć, złowię jedno uznanie albo dwa, ale niebawem męczy mnie trzymanie wędki. Bądź co bądź, w roku 1814, w chwili gdy Napoleon posłał mnie do 7-ej dywizji, hrabina Daru, żona ministra, rzekła do mnie: „Gdyby nie ta przeklęta inwazja, byłbyś pan prefektem w jakiem wielkiem mieście“. Mam powód mniemać, że chodziło o Tuluzę.
Zapomniałem o jednej szczególnej kobiecie; nie starałem się jej pozyskać, zrobiłem sobie w niej wroga. Pani de Laubépin, wysoka, dobrze zbudowana, bardzo nieśmiała, leniwa, zupełnie zdana na łaskę nałogów, miała dwóch kochanków: jednego na miasto, drugiego na wieś, jeden równie nieprzyjemny jak drugi. Układ ten trwał nie wiem ile lat. Zdaje mi się, że to malarz Scheffer był kochankiem na wieś: kochankiem miejskim był pułkownik, dziś generał Carbonnel, który zrobił się lejbgwardzistą generała Lafayette.
Jednego dnia, siostrzenice pani de Laubépin pytały ją, co to jest miłość; odpowiedziała: „To brzydka paskudna rzecz, o którą posądza się czasem pokojówki, i kiedy się im tego dowiedzie, wypędza się je“.
Byłbym powinien umizgać się do pani de Laubépin, to nie było niebezpieczne — nigdy nie byłoby mi się powiodło, bo ona poprzestawała na swoich dwóch samcach i straszliwie się bała zajść w ciążę. Ale ja na nią patrzałem jak na rzecz, a nie jak na żywą istotę. Zemściła się, powtarzając kilka razy na tydzień, że ja jestem człowiek lekkomyślny, prawie warjat. Przyrządzała herbatę, i faktem jest, że często przez cały wieczór odzywałem się do niej jedynie w chwili, gdy mi podawała herbatę.
Ilość osób, które trzeba było zagadywać wchodząc do tego salonu, zniechęcała mnie zupełnie.
Wśród piętnastu czy dwudziestu wnuczek pana de Lafayette lub ich przyjaciółek — prawie wszystko blondynki o ślicznej cerze i pospolitych twarzach (prawda, że wracałem z Włoch!), które siedziały w szyku bojowym na niebieskiej kanapie — trzeba było przywitać:
Hrabinę de Tracy, 63 lat; hrabiego de Tracy, 60 lat; generała Lafayette i jego syna, Jerzego Washingtona Lafayette. (Prawdziwy obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki, zupełnie wolny od wszelkiej szlachetczyzny).
Pani de Tracy, moja przyjaciółka, miała syna Wiktora de Tracy, urodzonego około 1785 (pani Sara de Tracy, jego żona, młoda i świetna, wzór delikatnej piękności angielskiej, trochę za chuda) i dwie córki, Jerzową de Lafayette i panią de Laubépin. Trzeba było też pokłonić się wielkiemu panu de Laubépin, autorowi — do współki z mnichem, którego żywi — Memorjału. Zawsze obecny, mówi ośm albo dziesięć słów na wieczór.
Długo brałem panią Jerzową de Lafayette za zakonnicę, którą pani de Tracy wzięła do siebie przez miłosierdzie. Przy tym wyglądzie ma swoje zdecydowane poglądy, tak surowe jakgdyby była jansenistką. Miała conajmniej cztery albo pięć córek; pani de Maubourg, córka pana Lafayette, miała ich pięć czy sześć. Trzeba mi było dziesięć lat, aby odróżnić od siebie wszystkie te jasne buzie, mówiące rzeczy idealnie przyzwoite, ale śmiertelnie nudne dla mnie, nawykłego do wymownych oczu i zdecydowanych charakterów pięknych Medjolanek, a dawniej jeszcze do cudownej prostoty poczciwych Niemek. (Byłem intendentem w Sagan na Śląsku i w Brunszwiku).
Pan de Tracy był niegdyś bliskim przyjacielem słynnego Cabanis, ojca materjalizmu, którego książka: Związki spraw fizycznych i duchowych była moją biblją w szesnastym roku życia. Pani Cabanis i jej córka, wysoka na sześć stóp, a mimo to bardzo miła, pojawiały się w tym salonie. Pan de Tracy zaprowadził mnie do niej, na ulicę des Vieilles-Tuileries, po djabła; wypędziło mnie stamtąd gorąco. W owym czasie miałem nerwy wydelikacone zupełnie po włosku. Zamknięty pokój, a wnim dziesięć osób, wystarczało, aby mnie przyprawić o chorobę, niemal mdlałem. Wyobraźcie sobie, czem był pokój szczelnie zamknięty z piekielnym ogniem.
Nie dosyć kładłem nacisku na tę wadę fizyczną; ogień wypędził mnie od pani Cabanis, pan de Tracy nigdy mi tego nie przebaczył. Byłbym mógł pomówić o tem z hrabiną de Tracy, ale w owym czasie byłem przeraźliwie niezręczny, a i dziś także trochę.
Panna Cabanis, mimo swoich sześciu stóp, chciała wyjść za mąż; wyszła za małego dansera z peruczką starannie uczesaną, pana Dupaty, nibyto rzeźbiarza, autora Ludwika XIII z place Royale, konno na czemś podobnem do muła.
Ów muł jest to arabski koń, którego często widywałem u pana Dupaty. Ten biedny koń męczył się w kącie pracowni. Pan Dupaty przyjmował mnie bardzo serdecznie jako piszącego o Włoszech i autora historji malarstwa. Trudno było być przyzwoitszym i bardziej wyzutym z wszelkiego ciepła, porywu, zapału, niż ten zacny człowiek. Ostatnie rzemiosło dla tych Paryżan, tak dbałych o siebie, tak czyściutkich, tak przyzwoitych, to rzeźba.
Ów Dupaty, tak grzeczny, był przytem bardzo odważny; powinien był zostać w wojsku.
Poznałem u pani Cabanis porządnego człowieka ale strasznego mieszczucha, bardzo ciasnego i drobiazgowego w całej swojej domowej polityce. Jedynym celem pana Thurot, profesora greczyzny, było zostać członkiem Akademji Napisów. Przez potworny kontrast, człowiek ten, który nosa nie obtarł aby nie pomyśleć przytem o skaptowaniu jakiejś próżności zdolnej wpłynąć o tysiąc mil na jego nominację, był ultra-liberalny! To nas zbliżyło zrazu, ale niebawem jego żona, mieszczka do której nigdy nie odzywałem się inaczej niż z musu, uznała że jestem nieostrożny.
Jednego dnia, pan de Tracy i pan Thurot spytali mnie o moje przekonanie polityczne; zraziłem obu swoją odpowiedzią:
„Gdybym był przy władzy, kazałbym wydać na nowo książki emigrantów, dowodzących że Napoelon, skreślając ich, uzurpował sobie władzę, której nie miał. Trzy czwarte wymarło, resztę wygnałbym gdzieś w Pireneje i do paru sąsiednich departamentów. Kazałbym otoczyć tych kilka departamentów wojskiem, które, dla ostentacji, biwakowałyby przez sześć miesięcy w roku. Każdego emigranta, któryby wychylił nos, zastrzelić bez litości.
„Dobra ich, zwrócone przez Napoleona, kazałbym sprzedać kawałkami nie większemi od dwóch morgów. Emigranci pobieraliby pensje po tysiąc, dwa tysiące, trzy tysiące rocznie. Mogliby wybrać sobie miejsce pobytu zagranicą. Ale gdyby włóczyli się po świecie aby intrygować, żadnego pardonu“.
Twarze pp. Thurot i de Tracy wydłużyły się podczas tego wykładu; wydałem się okrutnikiem tym małym duszyczkom wydelikaconym paryską grzecznością. Pewną obecną tam młodą kobietą zachwyciły moje idee, a zwłaszcza zupełna nieopatrzność, z jaką się odsłaniałem: wydałem się jej Huronem (powiastka Woltera).
Życzliwość tej kobiety pocieszyła mnie po wielu niepowodzeniach. Nigdy nie byłem całkowicie jej kochankiem. Była nadzwyczaj zalotna, bardzo zajęta strojem, wciąż mówiąca o przystojnych mężczyznach, żyjąca blisko z najświetniejszą kompanją z lóż Opera Buffa.
Zmieniam trochę rysy, aby jej nie poznano. Gdybym miał ten rozum, aby jej dać do zrozumienia że ją kocham, byłaby prawdopodobnie bardzo rada. Faktem jest, że nie kochałem jej na tyle, aby zapomnieć że nie jestem piękny. Ona zapomniała o tem. Kiedy raz wyjeżdżałem z Paryża, powiedziała mi u siebie w salonie: „Mam panu słówko do powiedzenia“, i w kurytarzu, wiodącym do przedpokoju, gdzie na szczęście nie było nikogo, pocałowała mnie w usta, co jej oddałem z zapałem. Wyjechałem nazajutrz i wszystko skończyło się na tem.
Ale nim przyszło do tego, uradzaliśmy z sobą kilka lat, jak mówią w Szampanji. Opowiadała mi wiernie, na moją prośbę, wszystko co mówiono o mnie złego.
Robiła to w uroczy sposób zdawało się że ani nie zgadza się ani nie przeczy. Mieć takiego ministra policji, to najmilsza rzecz w miłostkach paryskich, poza tem tak nudnych.
Nie ma nikt pojęcia o okropnościach, jakich się człowiek dowiaduje. Jednego dnia, powiedziała mi:
— Pan M..., szpieg, powiedział u pana de Tracy: „Oho, pan Beyle ma nowe ubranie, znać że Pasta miała benefis“.
Bzdurstwo to przyjęto z uznaniem: pan de Tracy nie przebaczył mi publicznego (mimo że niewinnego) stosunku z tą słynną aktorką.
Zabawne jest że Celina, która mi powtarzała odezwanie szpiega, była może sama zazdrosna o moje przesiadywanie u Pasty.
O którejkolwiek porze skończył się mój wieczór gdzieindziej, szedłem do pani Pasta na ulicę Richelieu, naprzeciwko bibljoteki. Mieszkałem o sto kroków, pod numerem 47. Znudzony mruczeniem odźwiernego, bardzo niezadowolonego że musi otwierać często o trzeciej rano, zamieszkałem w końcu w tym samym hotelu co Pasta. W dwa tygodnie potem, akcje moje spadły o 70% w salonie pani de Tracy. Popełniłem wielki błąd, że się nie poradziłem swojej przyjaciółki, pani de Tracy. Postępowanie moje w owej epoce było szeregiem kaprysów. Gdybym nawet był margrabią, pułkownikiem i miał czterdzieści tysięcy franków renty, i tak byłbym się zgubił w końcu.
Kochałem namiętnie nie muzykę, ale wyłącznie muzykę Cimarozy i Mozarta. Salon Pasty był miejscem spotkania wszystkich medjolańczyków, którzy przyjeżdżali do Paryża. Przez nich czasami, przypadkiem, słyszałem imię Metyldy.
Metylda w Medjolanie dowiedziała się, że ja przesiaduję u aktorki. Ta myśl wyleczyła ją może do reszty.
Byłem zupełnie ślepy na wszystko. Przez całe lato grałem w faraona do rana, u Pasty, milczący, szczęśliwy że słyszę djalekt medjolański, i oddychający wszystkiemi zmysłami ideą Metyldy. Szedłem do mego uroczego pokoju na trzeciem piętrze i poprawiałem, ze łzami w oczach, korekty Miłości. To jest książka pisana ołówkiem w Medjolanie, w chwilach jasnowidzenia. Pracować nad nią w Paryżu sprawiało mi ból, nie mogłem nigdy zdobyć się na to aby ją uporządkować.
Literaci mówią: „W innych krajach mogą ludzie mieć pomysły ale napisać książkę umieją tylko we Francji“. Tak, jeśli jedynym celem książki jest wyłożyć jakąś myśl; nie, jeśli się pragnie równocześnie budzić uczucie, dać jakiś jego odcień.
Prawidła francuskie dobre są jedynie dla dzieł historycznych, naprzykład Historja Regencji pana Lemontey, której podziwiam styl prawdziwie akademicki. Przedmowa pana Lemontey (skąpca, którego często widywałem u hrabiego Beugnot) może uchodzić za wzór tego akademickiego stylu.
Spodobałbym się prawie napewno głupcom, gdybym zadał sobie trud przyrządzenia w ten sposób paru kawałków niniejszej gadaniny. Ale może pisząc to tak jak list, po trzydzieści stronic na seans, nieświadomie, oddam podobieństwo.
Otóż, przedewszystkiem, ja chcę mówić prawdę. Co to byłby za cud w tym wieku komedji, w społeczeństwie którego trzy czwarte aktorów to szarlatany równie bezwstydne jak pan Magendie, albo hrabia Regnault de Saint-Jean-d’Angely, albo baron Gerard!
Jednym z charakterów epoki Rewolucji (1789—1832) jest to, że niema wielkiego sukcesu bez niejakiego bezwstydu, a nawet zdecydowanego szarlatanizmu. Jeden La Fayette jest powyżej szarlatanizmu, którego nie trzeba mieszać z uprzejmością, bronią konieczną u głowy stronnictwa.
Poznałem u pani Cabanis człowieka, który z pewnością nie jest szarlatanem; pan Fauriel (dawny kochanek pani Condorcet). Jestto, obok pana Mérimée i mnie, jedyny znany mi przykład nieszarlatanizmu wśród ludzi pióra.
Toteż pan Fauriel nie ma żadnej reputacji. Jednego dnia, księgarz Bossanges ofiarował mi pięćdziesiąt egzemplarzy jednej z jego książek, jeśli zechcę nie tylko napisać piękny reklamowy artykuł, ale jeszcze umieścić go w pewnym dzienniku, gdzie wówczas (na dwa tygodnie) byłem w łaskach. Oburzyłem się i obiecałem napisać artykuł za jeden egzemplarz. Niebawem, wstręt do nadskakiwania tym plugawym lokajom położył koniec moim stosunkom z dziennikarzami i mam sobie do wyrzucenia, że nie napisałem tego artykułu.
Ale to się działo w 1826 albo 1827. Wróćmy do 1821. Pan Fauriel, traktowany pogardliwie przez panią Condorcet, po jej śmierci (była to kobieta tylko do przyjemności fizycznej) chodził często do małej jędzy, trochę garbatej, panny Clarke.
Była to Angielka, inteligentna, nie można zaprzeczyć, ale inteligencja jej była taka jak rogi giemzy: sucha, twarda i kręta. Pan Fauriel, który w owym czasie wysoko mnie cenił, zaprowadził mnie rychło do panny Clarke. Zastałem mego przyjaciela, który tam był wyrocznią, Augustyna Thierry, autora historji podboju Wilhelma. Uderzyły mnie wspaniałe rysy pani Belloc (żony malarza), zdumiewająco podobnej do lorda Byrona, którego wówczas uwielbiałem. Pewien sprytny człowiek, który mnie brał za Machiawela dlatego że wracałem z Włoch, powiedział mi: Czy pan nie rozumie, że pan straci napróżno czas z panią Belloc? Ona się kocha z panną Montgolfier (mały okropny potworek z pięknemi oczami).
Byłem oszołomiony, i swoim machiawelizmem, i swoją rzekomą miłością do pani Belloc, i jeszcze bardziej amorami tej damy. Może coś w tem było.
Po roku czy dwóch, panna Clarke zrobiła mi jakąś głupią scenę, wskutek czego przestałem u niej bywać, a pan Fauriel, co mi bardzo przykro, wziął jej stronę. Fauriel i Wiktor Jacquemont przerastają o wiele głów wszystkich moich znajomych z tych pierwszych miesięcy po powrocie do Paryża. Hrabina de Tracy była conajmniej na tej samej wysokości. W gruncie, dziwiłem albo gorszyłem wszystkich znajomych.
Byłem potworem albo bogiem. Jeszcze dziś, całe towarzystwo panny Clarke wierzy niezłomnie, że ja jestem potwór: zwłaszcza potwór niemoralności. Czytelnik wie, co o tem sądzić: byłem tylko raz u dziewcząt, a przypominacie sobie może moje sukcesy przy niebiańsko pięknej Aleksandrynie.

24 czerwiec 1832, St.-Jean.

Oto moje życie w owej epoce:
Wstawszy o dziesiątej, znajdowałem się o wpół do jedenastej w kawiarni Roueńskiej, gdzie spotykałem barona de Lussinge i kuzyna mego Colomb, człowieka zacnego, sprawiedliwego, rozsądnego, nieskazitelnego, mego przyjaciela od dzieciństwa.
Nieszczęście w tem, że ci dwaj ludzie nie rozumieli absolutnie nic z teorji serca ludzkiego ani też z ilustrowania tego serca literaturą i muzyką. Rozprawy bez końca na te tematy, konsekwencje wyciągane z każdej nowej i dobrze umotywowanej anegdoty, stanowią konwersację absolutnie najbardziej dla mnie interesującą. Mérimée, którego tak cenię, również, jak się okazało, nie smakował w rozumie tego rodzaju.
Mój przyjaciel z dzieciństwa, zacny Crozet (naczelny inżynier departamentu Izery), celuje w tym rodzaju. Ale żona jego wydarła mi go od wielu lat, zazdrosna o naszą przyjaźń. Cóż za szkoda! Co to byłby za niepospolity człowiek ten Crozet, gdyby mieszkał w Paryżu. Małżeństwo, a zwłaszcza prowincja, zadziwiająco postarzają człowieka; myśl staje się leniwa; funkcje mózgu, przez to że rzadkie, stają się uciążliwe, a w końcu niemożliwe.
Spożywszy ze smakiem filiżankę wybornej kawy i dwa rogalki, odprowadzałem Lussinge’a do jego biura. Szliśmy Tuilerjami i wybrzeżem, zatrzymując się przed każdą wystawą ze sztychami. Kiedy się rozstałem z Lussingem, zaczynał się dla mnie okropny moment dnia. Szedłem w owe straszliwe upały szukać cienia i trochę chłodu pod wielkiemi kasztanami w Tuilerjach. Skoro nie mogę zapomnieć, czy nie lepiej byłoby zabić się? powiadałem sobie. Wszystko mi ciężyło.
Miałem jeszcze, w 1821, resztki owej miłości do malarstwa włoskiego, która mi kazała pisać na ten temat w 1816 i 17. Szedłem do muzeum za biletem, o który wystarał mi się Lussinge. Widok tych arcydzieł przypominał mi tylko tem żywiej Brera i Metyldę. Kiedy spotkałem francuski odpowiednik tego imienia w jakiej książce, mieniłem się na twarzy.
Mam bardzo mało wspomnień z owych dni, wszystkie były podobne do siebie. Wszystko, co ludziom podoba się w Paryżu, budziło we mnie wstręt. Mimo że sam liberał, miałem liberałów za straszliwych dudków. Słowem, widzę, że ze wszystkiego co widywałem wówczas, zachowałem smutne i upokarzające wspomnienie.
Gruby Ludwik XVIII, ze swemi wołowemi oczami, wleczony wolno przez sześć tłustych koni, którego spotykałem bezustanku, budził we mnie szczególny wstręt.
Kupiłem kilka sztuk Szekspira, w wydaniu angielskiem, po 30 su sztuka; czytałem je w Tuilerjach i często rzucałem książkę aby myśleć o Metyldzie. Wnętrze mego samotnego pokoju było dla mnie okropne.
Wreszcie nadchodziła piąta, pędziłem do table d’hôte hotelu Brukselskiego. Tam odnajdywałem Lussinge‘a, ponurego, zmęczonego, znudzonego; dzielnego Barot, eleganckiego Poitevin, kilku oryginałów hotelowych, rodzaj który ociera się o rycerza przemysłu z jednej strony, a o pokątnego konspiratora z drugiej. Przy tym stole spotkałem pana Alpy, niegdyś adjutanta generała Michaud, który przynosił buty generałowi. Zdumiony ujrzałem go tam jako pułkownika i zięcia pana Kernsinger, głupiego, bogatego, ministerjała i mera Strassburga. Nie odezwałem się ani do pułkownika ani do jego teścia. Uderzył mnie pewien człowiek chudy, dość wysoki, żółty i gadatliwy. Było trochę świętego ognia Jana Jakóba Rousseau w jego frazesach na cześć Burbonów, które obecnym wydawały się płaskie i śmieszne. Ten człowiek — antypody wdzięku — miał wygląd austrjackiego oficera; później stał się sławny: to pan Courvoisier, minister sprawiedliwości. Lussinge znał go z Besançon.
Po obiedzie, kawa była jeszcze dla mnie dobrym momentem, wręcz przeciwnie do przechadzki po bulwarze Gand, bardzo modnym wówczas i pełnym kurzu. To miejsce rendez-vous podrzędnych elegantów, oficerów gwardji, dziewcząt i rywalizujących z niemi eleganckich mieszczanek, to była dla mnie męka.
Tam spotkałem mego przyjaciela dzieciństwa, hrabiego de Barral, miłego i kochanego chłopca, wnuka słynnego skąpca, który sam zaczynał w trzydziestym roku życia zdradzać oznaki tej smutnej choroby.
W 1810, zdaje mi się, kiedy de Barral przegrał wszystko co miał w karty, pożyczyłem mu trochę pieniędzy i zmusiłem go aby jechał do Neapolu. Ojciec jego, bardzo przyzwoity człowiek, dawał mu rocznie 6000 franków.
Po kilku latach, Barral, wróciwszy z Neapolu, zastał mnie żyjącego z uroczą aktorką, która co wieczór, między jedenastą a dwunastą, kładła się do mego łóżka. Ja wracałem o pierwszej, robiliśmy sobie kolacyjkę, ot, zimna kuropatwa i szampańskie. Stosunek ten trwał dwa czy trzy lata. Panna Bayreter miała przyjaciółkę, córkę słynnego Rose, kupca skórzanych spodni, Molé, słynny aktor, uwiódł trzy siostry, urocze dziewczyny. Jedna z nich jest dziś margrabiną de D... Aneta, przechodząc z rąk do rąk, żyła w końcu z jakimś podrzędnym giełdziarzem. Tak ją zachwalałem Barralowi, że się w niej rozkochał. Namówiłem ładną Anetę, aby rzuciła swego paskudnego spekulanta. Barral nie miał dosłownie pięciu franków drugiego dnia w miesiącu. 1-go, wróciwszy od swego bankiera z pięciomaset frankami, szedł wykupić zegarek, który był w zastawie, i przegrać czterysta franków które mu zostawały. Zadałem sobie trochę trudu, wyprawiłem dwa obiady dla obu stron wojujących, u Very’ego, w Tuilerjach, i w końcu nakłoniłem Anetę, aby została intendentem hrabiego i żyła z nim rozsądnie z pięciuset franków ojcowskich. Dziś (1832) jest już dziesięć lat jak to stadło trwa. Na szczęście, Barral został bogatym, ma conajmniej 20.000 franków renty i z bogactwem przyszło nań potworne skąpstwo.
W r. 1817 byłem bardzo zakochany w Anecie przez dwa tygodnie; poczem zraziły mnie jej ciasne i paryskie pojęcia. To jest dla mnie najpewniejsze lekarstwo na miłość. Wieczorem, w kurzu bulwaru Gand, spotykałem tego przyjaciela dzieciństwa i poczciwą Anetę. Nie wiedziałem, o czem z nimi mówić. Ginąłem z nudów i smutku: dziewczęta nie bawiły mnie.
Wreszcie, koło wpół do jedenastej, szedłem do pani Pasta na faraona; na swoje utrapienie przybywałem pierwszy i byłem skazany na kuchenną nawskroś konwersację Racheli, matki Giuditty. Ale mówiła po medjolańsku; czasami zastawałem jakiegoś głuptasa, świeżo przybyłego z Medjolanu, którego zaprosiła na obiad.
Pytałem nieśmiało tych dudków o wszystkie ładne kobiety w Medjolanie. Raczejbym zginął, niżbym wymienił Metyldę; ale czasem sami z siebie mówili mi o niej. Te wieczory stanowiły epokę w mojem życiu. Wreszcie zaczynał się faraon. Tam, pogrążony w głębokiej zadumie, przegrywałem lub wygrywałem trzydzieści franków w ciągu czterech godzin. Tak dalece zatraciłem wszelką troskę o swój honor, że, kiedy przegrałem więcej niż miałem w kieszeni, powiadałem do wygrywającego: Chce pan abym wstąpił do siebie? Odpowiadał: Non, si figuri? I płaciłem aż nazajutrz. Głupstwo to, często powtarzane, stworzyło mi reputację biedaka. Spostrzegłem to później po współczuciu jakiem mnie obdarzał zacny Pasta, mąż Judyty, kiedy widział, że przegrałem trzydzieści albo trzydzieści pięć franków. Ale nawet zorjentowawszy się, nie zmieniłem postępowania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.