Płomienna północ/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
MUZUŁMAŃSKI ŚWIĘTY I POGAŃSKI MERKURY

Pewnego dnia złożyłem wizytę dowódcy okręgu Fezu, generałowi de Chambrun, byłemu attaché wojennemu Francji w Stanach Zjednoczonych. Jest to człowiek z najlepszych sfer towarzystwa, bardzo elegancki i wykształcony. Znał mnie z mego nazwiska literackiego, przyjął nader uprzejmie i, podprowadziwszy do wielkiej mapy swego okręgu, z całą szczerością pokazał i objaśnił sytuację na frontach, gdzie od czasu do czasu francuskie wojska ścierały się z nieuznającemi sułtana marokańskiego szczepami. Zdziwiła mnie taka szczerość, gdyż znam taktykę sztabów i ich zwykłą tajemniczość. Powiedziałem o tem generałowi. Spojrzał na mnie uważnie i rzekł:
— Mógłbym każdemu generałowi, nawet nieprzyjaznych dla Francji państw, powiedzieć to samo, co mówię teraz panu. Francja niema tu nic do ukrycia. Działamy na podstawie traktatu, podpisanego w Algesiras i spełniamy nasze zobowiązania wobec sułtana w zakresie protektoratu nad Marokkiem. Wojny nie chcemy, ale nie możemy dopuścić, aby naszej cywilizacyjnej misji stawiały przeszkody dzikie szczepy, nierozumiejące sytuacji i naszych zadań. Po skończonej utarczce natychmiast idziemy do niesfornych plemion z bronią pokojową. Przeprowadzamy szosy, organizujemy rynki, stawiamy szpitale, pomagamy w rolnictwie... Zresztą pan sam to zobaczy na własne oczy, gdyż dam panu możność zwiedzenia naszego północnego frontu, dotykającego Riffu hiszpańskiego. Tam się odbywają teraz pewne operacje strategiczne...
Rozmowa wkrótce przeszła na tematy ogólne. Generał zaznajomił mnie z kilku oficerami ze swego sztabu, ludźmi, oddawna pracującymi w Marokku, znającymi Berberów i Arabów nawskroś i doskonale władającymi ich mową.
Gdy żegnałem p. do Chambrun, generał zaprosił mnie i moją żonę na śniadanie. Poznaliśmy tu większą liczbę oficerów i urzędników ze sztabu generała. Opowiadano nam o interesujących nas szczegółach z życia tubylczej ludności i doradzano nie zapomnieć obejrzeć „Mekki“ Fezu — meczetu Muley Idrissa.
Z uwag i opowiadań gościnnego gospodarza zrozumieliśmy, że był wychowany w tradycjach przyjaźni dla Polski i w kulcie dla jej męczeństwa porozbiorowego. Generał znał cały szereg wybitnych Polaków, działających na terenie Paryża; ostatnimi Polakami przed nami byli malarz Styka (młodszy) z małżonką, podróżujący parę lat temu po północnej Afryce. Pozostawili oni po sobie serdeczne wspomnienia, wnosząc z opowiadań o nich, słyszanych od przedstawicieli administracji francuskiej w Fezie, Marrakeszu, Figuigu i Algierze.
Dzięki rozmowie z generałem de Chambrun i jego pomocnikami, a także kurtuazji władz francuskich, udało mi się zajrzeć, w ukryte przed przygodnym podróżnikiem, życie tego kraju, za co jestem im niezmiernie wdzięczny.
Powróciwszy do domu i wypocząwszy, zawołałem naszego Hafida i zapytałem go, czy ma zamiar pokazać nam Mulej Idrissa. Uśmiechnął się i rzekł:
— Chciałem najpierw pokazać państwu naukę, politykę i sztukę stolicy, a później jej wiarę i jej życie codzienne, praktyczne! Ponieważ jednak państwo są już wolni, zacznę od tego ostatniego, aby nasze święte miasto pokazać wtedy, gdy jest najbardziej imponujące — a więc wieczorem. Idziemy zatem?
Tuż za Bu-Anania, położoną w pobliżu naszego hotelu aż do bramy Bab Fetuch za rzeką, rozciąga się labirynt niezliczonych wąskich uliczek handlowych. Niektóre z nich są odkryte, a więc zalane słońcem i tylko tam, gdzie pada cień od jakiegoś minaretu, można odetchnąć swobodniej; inne są mniej lub więcej dobrze zacienione dziurawemi płachtami płóciennemi, matami ze słomy, sitowia i prętów wikliny lub oleandrów, albo gąszczem liści, pnących się po ścianach pędów wina. Niby oddzielne oazy pośród niewysokich zabudowań, wznoszą się większe, zawsze ponure gmachy, z tunelami, przebijającemi je, z potokami wody szemrzącej i pluskającej wszędzie i spadającej kaskadami do lochów, gdzie trafiają do podziemnych kanałów i płyną dalej, aż wybiegną gdzieś wprost na ulicę i popędzą jej rynsztokami do rzeki. Są to różne „Dar“ — domy, pałace, prawie zamki warowne, należące niegdyś do starych i bogatych rodzin Kejruańskich, obecnie zaś po części zajęte przez instytucje muzułmańskie i sułtańskie; są to dar Mużles, dar Adiwal, dar Ben Sliman, dar Glaui i inne. Przypominają olbrzymie pająki, siedzące w sieci uliczek handlowych i czyhające na ofiary. Podobieństwo tem większe, że istotnie w niektórych z tych „darów“ mieszczą się więzienia, dom dla warjatów i przytułek dla nieszczęśliwych kobiet. Więzienie zaś marokańskie nie jest ani lepsze, ani gorsze od domu dla obłąkanych, a w przytułku swoim nieszczęśliwe kobiety przechodzą nie mniejsze męki, niż w obydwóch wymienionych miejscach nędzy ludzkiej.
Fez-el-Bali, zająwszy w Islamie, dzięki swej nauce i sztuce, miejsce równoznaczne Konstantynopolowi i Bahdadowi, posiada wszystko w obrębie swych dzielnic. Uczelnie i świątynie, mądrych ulema, bogobojnych imanów, arystokrację o wyrafinowanym smaku artystycznym i wyrobieniu politycznem, a obok nich — przedsiębiorczych fabrykantów i kupców, posyłających swoje wyroby do Sudanu, Senegalu, Egiptu, do murzynów Bantu. Być może, że ta przedsiębiorczość jest dziedzictwem krwi żydowskiej, gdyż izraelici, chcąc uniknąć przymusowego osiedlenia się w pogardzanej dzielnicy Mellah, za panowania sułtana Jakuba abd-el-Hakk, masowo przechodzili na Islamizm i z biegiem czasu zupełnie z Berberami się zlali, nadając niektórym z nich typ wybitnie żydowski. Burżuazja fezańska trzyma w swoich ręku całe życie ekonomiczne miasta, robiąc interesy hurtowe, pozostawiając Żydom z Mellah — drobny handel detaliczny. Wszystkie te operacje handlowe hurtowników maurytańskich odbywają się na Kissaria — rynku, w „fondukach“, czyli składach towarowych i w niezliczonych „suk“ — uliczkach handlowych z nieprzerwanemi szeregami sklepów i sklepików. Każdy odłam przemysłu i handlu stanowi oddzielny klan, posiadający wspólne interesy i wspólną, powiedziałbym, politykę handlową, kierowaną przez zebranie kupców, stanowiące coś nakształt giełdy towarowej.
W zawiłym „suk“, poprzecinanym złotemi, palącemi pasmami i plamami słońca, wdzierającego się przez dziury w płachtach i matach, zacieniających uliczkę, lub przez liście i gałęzie wina, kipi czynne życie. Tłumy ludzi różnych odcieni skóry, mieszkańców Fezu lub przybyłych częstokroć z dalekich miejscowości, leżących za Anti-Atlasem i na brzegach Atlantyku, oglądają towary, tłoczą się, wymachują rękoma, krzyczą i targują się z kupcami. Ci zaś, spokojni, dumni i pozornie obojętni, siedzą jak posągi Buddhy z podwiniętemi nogami w ciemnych zagłębieniach swoich sklepów, notują zamówienia, dają informacje, przyjmują pieniądze i zobowiązania pisemne od znanych i pewnych klientów.
Czego tu niema na tych „suk“! Przechodzimy najstarszy suk w Fezie — młynarski, obsługujący urodzajny obwód stolicy, w którym pracuje około 230 młynów; stolarski i koszykarski. Piękne, inkrustowane kością słoniową i perłową masą, barwną mozaiką z drzewa stoły, szafki, szkatuły, ekrany rzeźbione, framugi do okien, drzwi, pułapy, boazerja na ściany, półki, wyroby plecione z różnych materjałów — nieraz bardzo ładne, — rozrzucone są tu w tak wielkiej ilości, iż trudno nawet dojrzeć i ocenić ich wartość artystyczną. W tej dziedzinie przemysłu ludowego, a także w wytwarzaniu majolikowych i porcelanowych płytek dla wewnętrznej mozaiki domów i świątyń, emaljowanych zielonych i niebieskich dachówek, rzeźbionego gipsu, marmuru, onyksu, cedrowego drzewa i mahoniu — najlepsze zakłady posługują się robotnikami, którzy dziedzicznie przechowują przepisy i sposoby starej, wyrafinowanej sztuki andaluzyjskiej. Tacy robotnicy stanowią osobną korporację. Posiadają oni swój meczet i swoich świętych patronów, naturalnie, że na drugim brzegu rzeki, w tej części Fez el Bali, którą zbudowali i zaludnili Maurowie andaluzyjscy, przez dłuższy czas wrogo dla wychodźców z Kejruanu usposobieni. Do tej korporacji należą także niektórzy malarze, graficy, tkacze i introligatorzy. Wszystkie te prace są wyłącznie powtórzeniem dawnych, historycznych wzorów; podobno żaden z tych majstrów nigdy nie pozwoli sobie na samodzielną twórczość. Dzięki temu przechowują się dawne, najpiękniejsze wzory maurytańskie, co się zaś tyczy dekadencji lub postępu, — to spoczywają one w ręku majstrów, do korporacji nienależących.
Francuscy badacze pp. Alfred Bel, Georges Mellier, Pierre Champion i inni studjowali bardzo skrzętnie sztukę stosowaną Maurów; jej wytworami przeładowane są „suk“ fezańskie. Wyroby majolikowe, polichromowe, słynne przed 150—200 laty nawet w Europie, obecnie znikły. Wyrabiane są teraz tylko jednobarwne-niebieskie lub zielone przedmioty. Jest to rodzaj przemysłu nader popularny w Afryce, gdyż wewnętrzne ozdobienie świątyń i prywatnych domów bez majolikowej mozaiki obejść się nie może.
Wyżej wymienieni autorzy znaleźli w rysunkach wyrobów majolikowych motywy perskie, syryjskie, chińskie i pochodzące z czasów przed-greckich — z Cypru.
Dużo interesującego można ujrzeć w „suk“ garncarzy, gdzie w rysunkach na wazach, czaszach, tacach i innych przedmiotach można odnaleźć wpływy wszystkich krajów Wschodu. Objaśnić to można bezpośredniem zetknięciem się Maurów z ludami Azji na terenie pielgrzymek do Mekki, a nadto dawnemi wyprawami do Persji, Indyj i Chin. W tym „suk“ majstrowie posiadają swego świętego patrona Sidi Mimuna, który był garncarzem i uczonym. W chwilach wolnych od pracy nauczał swych robotników i uczniów boskiego języka Koranu. Pewnego razu przybiegł do niego broczący krwią uczeń i prosił, aby go ukrył przed ścigającymi złoczyńcami. Mimun wskazał na otwór rozpalonego do czerwoności pieca i rzekł:
— W imię Allaha, ukryj się tam! Gdy Allah zechce, włos ci z głowy nie spadnie!
Uczeń bez wahania wszedł do pieca, a gdy przyjechali złoczyńcy, Mimun pokazał im ich ofiarę, spokojnie siedzącą w rozpalonym piecu. Zrozumiawszy, że mają przed sobą cudotwórcę i świętego, złoczyńcy prosili o przebaczenie i odeszli. Tymczasem uczeń zawołał:
— Mistrzu! wypuść mnie stąd, bo chyba zginę tu od zimna!
Rzeczywiście drżał na całem ciele.
Tak mówi legenda, którą opowie podróżnikowi każdy garncarz, pracujący w cieniu oliwnych drzew, w pobliżu grobowca swego patrona. Mnie to opowiadał Jussef ben Ali, niedaleko od bramy Bab-Fetuh, człowiek poważny, mądry — garncarz i kupiec. Zresztą p. P. Champion[1] przytacza w swojem dziele tę legendę, znajdując w niej podobieństwo do legendy o Św. Mikołaju.
Hafty fezańskie, delikatne w barwach, subtelne w rysunku, wykonywane są rękoma kobiet; na „suk“ można zrzadka znaleźć stare hafty, niczem zresztą, oprócz archeologicznej wartości, nie różniące się od nowych wyrobów. Suk majstrów, wyrabiających mozaikę z kamienia oraz rzeźbę i inkrustacje w drzewie, z metalu, perłowej masy, kości słoniowej, szyldkretu, hebanu, mahoniu i rogu — mogą zachwycić zwiedzającego nietylko sztuką i smakiem, lecz umiejętnością, z jaką wyrobnicy posługują się tylko dwoma instrumentami — nożem i młotkiem. Tkaniny jedwabne i bawełniane, kobierce, pasy, wyroby jubilerskie, ubrania, latarnie i lampy, pasy, zawoje, obuwie, broń i noże — wszystko to można znaleźć na oddzielnych „suk.“
Bliżej do Karuin mieszczą się „suk“ wyrobów ze skóry, a w tej liczbie istotnie piękne i drogocenne oprawy książek i szczególnie dla Koranu, z rysunkami, składającemi się z figur geometrycznych, napisów i kwiatów — i „suk“ świec woskowych dla meczetów i ofiar, oleju do lamp rytualnych, wonności wszelkiego rodzaju, roślin magicznych, i — wreszcie „suk“ — adwokatów i rejentów, poważnych, zagłębionych w tomy prawa.
Wszystkie te suki dążą w kierunku serca Fez el Bali, dochodzą do miejsca, przegrodzonego drewnianą barjerą. Jest to granica świętego miejsca Medina — tej Mekki Fezu. Tu się mieści „zauja“, czyli kaplica, rozmiarami swemi dorównująca meczetom, a poświęcona wielkiemu sułtanowi i patronowi Fezu — Mulej Idrissowi. Prochy jego spoczywają tuż, w grodzie przez niego założonym i doprowadzonym do potęgi, świetności i bogactwa. W wykonaniu tego wielkiego zadania dopomogli sułtanowi nietylko uczeni, artyści i wodzowie, lecz mieszkańcy wąskich uliczek, rozrzuconych dokoła jego grobowca, członkowie różnych klanów, produkujących i sprzedających bogactwa stolicy.
Te drobne klany, żyjące własnem, odrębnem życiem, lecz mocno związane jednolitością wiary, mieszczą się w labiryncie wąskich, zygzakowatych, niespodziewanie zanurzających się w ciemne przejścia pod staremi gmachami, połamanych i krzyżujących się „suk“, zalanych prażącem, olśniewającem słońcem, lub tonących w miękkich falach zmierzchu, łagodnego i tajemniczego. Tajemniczego, bo dziwnym głosem zapowiada ten zapadający zmrok nadchodzącą noc, pełną nieznanych, drażniących nerwy, a budzących jakieś złowieszcze przeczucie wypadków.
Stojąc na „suk“ w godzinach, gdy z nieba spływają potoki złocistych, wprost namacalnych, materjalnych promieni słońca i patrząc przed siebie, widzi się wkońcu uliczki mur świątyni, ścianę ponurego „dar“, zdaje się upadającą od znużenia i upału, albo lekki, misterny, niejasny, jak miraż, minaret Czrabliin, połyskujący przez mgłę promienną delikatną gamą swych mozaikowych ścian; na dole, w czarnym pasie cienia, rzucanego od ścian sklepów, suną białe, powiewne postacie ludzkie, które, robiąc jeden krok na prawo, lub na lewo i przechodząc na oświetloną stronę, nagle stają się złocistemi, topniejącemi w złotej kaskadzie słońca; chwilami majaczące widma, co idą po posuwającym się krążku ciemno-granatowego cienia, pokrywają się pręgami i pasami czarnemi i fioletowemi. To rzucają na nie cień gałęzie pnącego się wina i wąskie pasma wiszących nad „suk“ płacht i mat.
Tłumy ruchliwe, ożywione, lecz szlachetne i piękne w swych ruchach i w półprzytłumionej mowie — napełniają wąskie i głębokie kurytarze uliczek, zaułków i placyków, gromadzą się około dźwięcznych fontann i płyną dalej nieprzebranym potokiem. Jednak nad tym prądem żywej rzeki unosi się hałas i zgiełk, te ohydne, potworne ptaki, szybujące zawsze nad wielkiemi zbiorowiskami ludzkiemi. W każdej chwili ich ciche, lecz niemilknące kwilenie i pomruk mogą się wzmóc do ponurego krakania lub przeraźliwego krzyku, wstrętnego lub budzącego zgrozę i niepokój. Czynią ten zgiełk poganiacze mułów i osłów, krzyczący na zwierzęta i torujący sobie drogę w tłumie, żebracy, skamlający o jałmużnę; hałaśliwa, baraszkująca dziatwa, obojętna dla świętego miejsca i powagi starego grodu Idrissa; uderzający w przeraźliwe dzwonki roznosiciele wody i zachwalający swój orzeźwiający towar; drobni przekupnie i wyrobnicy, reklamujący swój towar i swoją sztukę; właściciele ruchomych jadłodajni, przeraźliwemi głosami zalecający swoją kuchnię i specjalne dania; pielgrzymi do Mulej Idrissa i Mulej-Brahima, a nawet opaleni, znękani drogą i trudami hadż, powracający z podróży do Mekki ze śpiewami pobożnemi i orkiestrą, im towarzyszącą; — wszyscy oni wytwarzają chaos dźwięków. Trochę dalej potęgują hałas i zgiełk kłócący się klienci przed domem Sądu Kadiego, lub oszukani przez kupca klienci z dalekich „bled“.[2] Ci, gestykulując, wygłaszają płomienne mowy, oskarżające krzywdziciela o przekroczenie wszelkich praw boskich, a więc „figh“, „akaïd“ i całej czaria. Szczególnie zaś biją oskarżający na „figh“, które tak szczegółowo podzieliło wszystkie czyny wiernych na nadżib, mandub, mubach, makruh, haram, co ujmuje w ramy, niezmienne i mocne, niby z onyksu lub stali damasceńskiej wykute, wszystko, co wielki Prorok przykazał, zalecał i pozwalał, a czego nie zalecał i zakazywał.

MECZET ANDALUZYJCZYKÓW

— Kupiec jest bogaty i poważany w tem świętem miejscu — woła przybyły z Meknesu Berber-rolnik, wskazując w stronę jakiegoś minaretu, — lecz to błąd mieszkańców Fezu, ponieważ z całego prawa kupiec wybrał dla siebie tylko rozdziały „haram“ i dopuszcza się czynów niedozwolonych, obrażając Proroka i ściągając na siebie i na tych, którzy mają z nim do czynienia, karę Allaha!
— Niech szanowny gość nie udaje „mufti“,[3] bo to Fez, a nie wioska, gdzie więcej mułów i baranów, niż ludzi! — odpowiada kupiec spokojnie, lecz w głębi jego źrenic zapalają się i gasną ogniki.
— Wstyd przynosisz stolicy Mulej Idrissa! — woła, bijąc się w piersi, Berber.
— W Fezie nie słuchają sądów i proroctw wielbłądów! — pada spokojna odpowiedź.
Nowy krzyk klienta, gwar zbiegających się przechodniów, rady, mowy na korzyść jednej i drugiej strony, zgiełk... A słońce wylewa coraz to nowe kaskady płomieni, a w nich nurzają się napływające zewsząd tłumy.
I nagle wszystko milknie, ucisza się, gdy hałaśliwy, zatłoczony suk dobiega do drewnianej barjery. Przed nią ziemia, za nią — niebo!
Barjery stanowią granicę dzielnicy z „zaują“, poświęconą Mulej Idrissowi. Przed kilkunastu laty, tylko wierni mogli przekroczyć tę granicę, teraz możemy to uczynić i my — niewierni. Jesteśmy zmuszeni jednak schylić się i przejść pod tą barjerą. Czy nie jest to wymuszony przez Islam symbol naszego korzenia się przed Allahem i Prorokiem? Czy nie jest to coś, nakształt tego, co w swoim czasie wymyślili chińscy imperatorowie w Pekinie, gdy ambasadorowie Francji, Niemiec i Anglji zaprotestowali przeciwko etykiecie „Kotou“, czyli trzykrotnego padania na kolana i ukłonów do ziemi przed majestatem boskiego syna Nieba?
Pomysł był bardzo dowcipny!
Ambasador europejski był zmuszony odczytać pismo swego rządu, stojąc przed wysokiem podjum cesarskiego tronu; z jego szczytu „Syn Nieba“ widział posła tylko od kolan, a więc robiło to wrażenie, że cudzoziemiec klęczy przed nim. Zrozumiał tę przebiegłość chińską ambasador francuski i łamiąc raz na zawsze odwieczną etykietę Pekińskiego dworu, pewnym krokiem wszedł na podjum i, stojąc tuż przed cesarzem, odczytał swoją deklarację poselską.
Zdaje mi się, że barjera naokoło Mulej Idrissa w Fezie chociaż częściowo ma ten moralny podkład... Co do mnie, lubię mistycyzm i bezwzględność w rytuałach; w tem jest urok, poezja, piękno tradycji! W moich podróżach zdarzało mi się nieraz wieszać ofiary na lamaickich „obo“,[4] kupować modlitwy w kaplicach Lao-Tze w Chinach, palić świeczki przed posągami Buddhy i ofiarowywać mu „hatyk“,[5] rzucać niklowe „seny“[6] do ogromnych skarbon w japońskich świątyniach kultu Szinto i modlić się przed krucyfiksem Chrystusa de la Wega w Toledo i w cudnej katedrze Notre Dame Paryskiej.
Skrętami i załamaniami „suków“ doszliśmy do małego placyku Neżżarin z handlowemi składami, mieszczącemi się w dużym, starym gmachu o monumentalnej fasadzie, z rzeźbionemi gipsowemi i malowanemi ozdobami; oglądaliśmy tu piękną fontannę z misterną mozaiką i rzeźbą w kamieniu; nad basenem zwisa ciężki dach z drzewa i zielonych majolikowych czerepków.
Wreszcie zbliżamy się znowu do barjery świętej dzielnicy i zapuszczamy się w jej obręb. Odrazu trafiamy do innego świata. Dzielnica, gdzie panuje wszechwładny pogański Merkury, urywa się w jakiś zagadkowy sposób. Tu za tą barjerą inni ludzie, inny nastrój, inne myśli! Nawet zgiełk „suków“ nie dochodzi tu.
Wszystkie uliczki tej małej dzielnicy są również zatłoczone. Lecz tłum ten stanowią pielgrzymi, przybywający z bliskich i dalekich wsi i miast do tego, najbardziej czczonego w Marokku, religijnego centrum; żebracy, chorzy na wszelkie choroby Wschodu, nieszczęśliwi, a więc ci, których Zbawiciel Świata w „kazaniu na górze“ nazwał ubogimi w duchu i smutnymi; procesje różnych bractw z chorągwiami, muzyką i śpiewami; liczne rzesze pobożnych mieszkańców Fezu; drobni handlarze barwnych świec, wonności, oleju i szkaplerzy; grupy studentów, poważni imamy i ulema; święci „marabut’y“, których poznać można odrazu, gdyż wierni całują ich po rękach i podnoszą do swych twarzy rąbek ich burnusów, na co „święci“ odpowiadają przytknięciem ręki do schylonych przed nimi głów pobożnych; kalecy, chorzy i całe rzesze kobiet o szczelnie osłonionych twarzach. Trudno się przecisnąć przez ten tłum, który tu jest inaczej wobec cudzoziemców usposobiony. Jeżeli na ulicach Fezu mieszkańcy starają się nie zauważyć Europejczyka tak dalece, że nawet żebracy w bardzo rzadkich wypadkach proszą go o jałmużnę, to tu na białego człowieka patrzą z niechęcią, pogardą i nawet — z nienawiścią. Nieraz dają się tu słyszeć wrogie słowa i złośliwe uwagi.
Zatrzymujemy się przy jednym z murów świątyni, gdzie mieści się wielka skarbona dla ofiar pieniężnych. Zdobią ją bogate, wspaniałe rzeźby i mozaiki.
Tłum przygląda się nam w milczeniu i zbyt obojętnymi oczami, aby nie wyczuć w nich ukrytej niechęci. Rzucamy kilka srebrnych monet do skarbony i wracamy na dawne miejsce. W tłumie rozlegają się pojednawczo brzmiące głosy. Ludzie dyskretnie potrącają się łokciami i wskazują na nas oczami. Tylko jeden człowiek nie spuszczał ze mnie wzroku. Patrzał tak długo i przenikliwie, że musiałem zwrócić się w jego stronę i uważnie mu się przyjrzeć. Narazie wziąłem go za kobietę. Twarz biała, blada, bez śladów zarostu, pałające oczy, zaciśnięte, wąskie usta, drobna, prawie dziewczęca postać, owinięta w czarny burnus, zarzucony na głowę, małe, wypieszczone ręce i europejskie trzewiki na nogach. Odrazu spostrzegłem to wszystko i znowu zajrzałem nieznajomemu w oczy.
— Dziwna postać!... żadnego rysu arabskiego... — mignęła mi myśl, i w tej samej chwili mały człowiek spuścił oczy, głębiej nasunął na głowę burnus i zniknął w tłumie, rzuciwszy jakieś słowo. Rozległ się stłumiony śmiech.
Zaczęliśmy oglądać dziwny i barwny obraz, odkrywający się przed nami. Pod arkadą zbity tłum parł ze wszystkich stron, aby ucałować mur, pokryty malowanym i rzeźbionym gipsem. Pobożni z zachwytem spoglądali na duże zakratowane okna, opierające się na dwuch cienkich kolumnach z różowego marmuru i z połyskującą emalją porcelanową na dole. Trzy ogromne, zachwycającej roboty latarnie olejne, paliły się przed tym murem w dzień i w nocy. Za tym murem, we wnętrzu świątyni stoją grobowce sułtana Mulej Idrissa i jeszcze innego świętego. Niedaleko stąd Hafid wskazał nam wejście do grobowca księżniczki z królewskiego rodu Idryssydów. Do tego miejsca dążą tłumy pobożnych kobiet z modłami, prośbami, ofiarami i łzawą skargą — tą nieubłaganą towarzyszką życia kobiecego. Za wejściem wznosi się olbrzymi, wysoki, ciężki w stylu ekran z rzeźbionego mahoniu ze świętemi napisami dokoła i nazbyt pstremi mozaikami. Przedziela on przedsionek od głównej hali, gdzie w półmroku połyskują niezliczone lampy i świeczki, a ich migotliwe światło odżywia pozłotę i barwną emalję ścian i pułapu. Wierni zatrzymywali się przy bramie, całowali framugę i padając na kolana, zanosili modły do Jedynego, oprócz którego niema innych bogów.
Długie szeregi modlących się rozmieściły się wszędzie. Klęczą, lub siedzą na podgiętych nogach, dłonie do nieba wznoszą i kornie pochylają głowy, aż do mozaikowej posadzki.
— La Illah Illa Allah u Mohammet Rassul Allah-Allah-Akbar!... brzmi wszędzie. Wtórują tej modlitwie westchnienia ciężkie, jęki, śpiewy, rozpaczliwe błagania i błysk oczu w ostatnim wysiłku nadziei. Cała ta nędza i ponura wiara wbija wzrok w święty mur i w połyskujące płomyki lamp nad tajemniczym „mihrabem“.
Nikt z modlących się nie spojrzy w takiej chwili na przechodnia, chociażby był to nieznany cudzoziemiec, ani oderwie się od modlitwy, chociażby kule padały dokoła, chociażby mknął na nich wściekle ryczący samochód lub, warcząc i hucząc, leciał żelazny ptak. Tak się modlą wyznawcy Proroka w meczecie, przy kubbach swoich świętych i w pustyni, usiadłszy o godzinie wschodu i zachodu słońca na małym kobiercu lub skórze owczej. Nie pogardę dla niewiernych wyczuwa się wtedy w muzułmaninie, lecz dumę. Dumę, że oto on — śmiertelny, grzeszny i słaby człowiek otrzymał od Allaha prawo mówić do niego w chwili, gdy bieg słońca wskazuje czas i miejsce przyjścia Boga. Allah zbliża się i ufa „mumenowi“, i właśnie ta ufność i wiara w bliskość bóstwa jest źródłem jego dumy i ognia jego wiary.
Rzuciwszy raz jeszcze okiem na mury, wejście i część widzialnego wnętrza świątyni, odchodzimy, dzieląc się naszemi wrażeniami. Zgadzają się z sobą zupełnie. Rozrzewniające jest i majestatyczne zachowanie się wiernych, lecz sama świątynia jest zbyt wspaniała, bogata i krzycząca przepychem. Nie jest ona dostatecznie odpowiednim przybytkiem dla Boga — przyjaciela, opiekuna i powiernika każdego żebraka, pielgrzyma, wieśniaka i poganiacza wielbłądów. Godną jest tego przybytku sztuka, lecz nie błyskotliwy, rozpierający go, arogancki przepych mieszczański.
Zmrok zapadł, bo już muezzin dawno zszedł z minaretu Mulej Idrissa, skończywszy nawoływanie do modlitwy wieczornej. Lecz Hafid jest nieubłagany.
— Pokazałem państwu miejsce, gdzie kwitnie wiara: lecz gdzie modły — tam zawsze obok stoi nędza. Ten ponury gmach na prawo — to Dar el Kitun; w nim mieści się przytułek dla nieszczęśliwych kobiet, gdzie rozpacz, choroby, beznadziejność wtłoczone zostały w te stare, popękane mury.
Przechodzimy przez suk ze składami magicznej henny, używanej także do malowania włosów, paznokci i skóry i docieramy do Moristan. Jest to przytułek dla obłąkanych, zbudowany około r. 1350-go za panowania dynastji Merinidów. Straszne to miejsce, sądząc z opowiadania Hafida! Chorzy pędzą tu życie zamknięci w swych celach i trzymani na łańcuchu, przykutym do ściany. Gdy staliśmy przed Moristan, słuchając opowiadania Hafida, z poza murów doszedł nas przeciągły krzyk kobiety.
— Puśćcie mnie, puśćcie mnie! Chcę iść do jaskini, gdzie panuje miłościwa Neżma, królewna dżinnów! Tylko ona może mnie uzdrowić! Zdejmcie mi z szyi ten łańcuch, puśćcie mnie! — przetłumaczył Hafid krzyki obłąkanej.
Rozpaczliwej tej prośbie chorej zaczęły wtórować inne głosy, jęki i wycia.
— Warjaci są w mocy dżinnów, złych duchów, dlatego chorych trzymają na łańcuchach, aby przeszkodzić dżinnom wyjście z nich i ściganie innych ludzi! — objaśnił Hafid.
I jeszcze jedno miejsce udręki pokazał nam nasz tolba. Było to więzienie, gdzie jeszcze bardzo niedawno więźniów traktowano z przerażającem okrucieństwem, a ciężkie kajdany i łańcuchy na szyi — stanowiły karę najłagodniejszą. W podziemnych kazamatach ludzie za życia gnili, umierali z głodu i pragnienia, a trupy miesiącami pozostawały śród żyjących. Pod wpływem władz Protektoratu stosunek do więźniów stał się znacznie łagodniejszy. Widocznie Berberowie i Arabowie dobrze pamiętają o niesprawiedliwości i surowości swych władz, gdyż uważają za swój obowiązek pomagać więźniom, posyłając im pożywienie, a nawet w niektórych wypadkach — wykupują ich. Ten zwyczaj, nie istniejący w żadnem cywilizowanem państwie, włączając Chiny i Japonję, zachował się dotąd w krajach Azji Centralnej i w Rosji, gdzie mieszkańców więzienia nazywają „cierpiącymi“, lub „nieszczęśliwymi“ i otaczają sympatją i opieką bez różnicy i bez względu na to, co tych ludzi doprowadziło do zbrodni.
Przed więzieniem zastała nas noc marokańska, ciemna, z nisko nawisłem nad ziemią gwiaździstem niebem, z cykaniem nietoperzy i szmerem polujących na muchy i pająki jaszczurek, pełzających po murach i ścianach.
Powracaliśmy do hotelu, przecinając ludne „suk,“ oświetlone latarniami i lampkami, jakieś tajemnicze, niby ukrywające poza swemi ścianami tajemne zebrania spiskowców i złoczyńców, lub coś innego, co się boi oblicza słońca i jego wdzierających się wszędzie promieni.
Żegnając nas, Hafid zapytał:
— Czy nie chcą państwo zwiedzić Fezu w nocy?...
Zochna po upalnym dniu i długiej wycieczce czuła się znużoną, zresztą chciała przygotować listy, z opisem naszej podróży. Te jej listy z zajęciem czytano w Warszawie, w której nas przedtem uważano trochę za warjatów dlatego, że pojechaliśmy nie do Ostendy, Nicei, Ciechocinka lub Zakopanego, lecz do jakiejś tam Afryki Północnej, gdzie niema nic... oprócz upałów i Sahary.





  1. P. Champion. L. c. str. 86—87.
  2. Wieś.
  3. Starszy sędzia.
  4. Obo — stos kamieni, ułożonych na cześć duchów gór, bagien i rzek w Mongolji i Tybecie.
  5. Hatyk — jedwabna chustka ofiarna.
  6. Sen — moneta japońska. 100 senów — 1 jen.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.