Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



ROZDZIAŁ XII.
MUZUŁMAŃSKI ŚWIĘTY I POGAŃSKI MERKURY

Pewnego dnia złożyłem wizytę dowódcy okręgu Fezu, generałowi de Chambrun, byłemu attaché wojennemu Francji w Stanach Zjednoczonych. Jest to człowiek z najlepszych sfer towarzystwa, bardzo elegancki i wykształcony. Znał mnie z mego nazwiska literackiego, przyjął nader uprzejmie i, podprowadziwszy do wielkiej mapy swego okręgu, z całą szczerością pokazał i objaśnił sytuację na frontach, gdzie od czasu do czasu francuskie wojska ścierały się z nieuznającemi sułtana marokańskiego szczepami. Zdziwiła mnie taka szczerość, gdyż znam taktykę sztabów i ich zwykłą tajemniczość. Powiedziałem o tem generałowi. Spojrzał na mnie uważnie i rzekł:
— Mógłbym każdemu generałowi, nawet nieprzyjaznych dla Francji państw, powiedzieć to samo, co mówię teraz panu. Francja niema tu nic do ukrycia. Działamy na podstawie traktatu, podpisanego w Algesiras i spełniamy nasze zobowiązania wobec sułtana w zakresie protektoratu nad Marokkiem. Wojny nie chcemy, ale nie możemy dopuścić, aby naszej cywilizacyjnej misji stawiały przeszkody dzikie szczepy, nierozumiejące sytuacji i naszych zadań. Po skończonej utarczce natychmiast idziemy do niesfornych plemion z bronią pokojową. Przeprowadzamy szosy, organizujemy rynki, stawiamy szpitale, pomagamy w rolnictwie... Zresztą pan sam to zobaczy na własne oczy, gdyż dam panu możność zwiedzenia naszego północnego