Pękły okowy/Część druga/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

— Gdzież to byłaś przez cały dzień? — zainterpelował z wyrzutem dyrektor swą faworytkę, gdy z wieczora pojawiła się, by przekonać się, czy „sprawuje się dobrze, jak lekarz przykazał“.
Spoczywał w fotelu, otulony w szlafrok i derę, blady, z głową na pierś zwieszoną. W ciągu dnia drzemał, marudził na żonę i córkę, rozmawiał telefonicznie z biurem dyrekcji swej kopalni, sprzeczał się z lekarzem i tęsknił za synową niby za promieniem życiodajnego słońca.
— Tak jesteśmy wszyscy zajęci! — mówiła Jadwinia. — Pojechałam rano do Bytomia, do pani Stefanji Eckertowej i poszłam z nią do Wydziału Kobiecego w Komisarjacie. Wywiązało się z tego zebranie. Bo u panny Stęślickiej zastałyśmy zacną pannę Janinę Omańkowską i kilka gospodyń. Pouczałyśmy się wzajemnie. Po południu odbył się w Roździeniu pogrzeb Halamy, tego poczciwego hutnika, którego w biały dzień zamordował jeden z hajmatstrojów. Mnóstwo było ludu, tysiące robotników, trumna tonęła w powodzi wieńców. Jeszcze jedna ofiara bojówek i plebiscytu.
— Rozpasanie namiętności... Polityka wszelka to — zmora. Oby Wiktor trzymał się od tego zdala!
Lustrował jej buzię niby cenny tulipan.
— Schudłaś trochę i przybladłaś, ale przez to stałaś się jeszcze bardziej interesującą. Cóż ja ci to chciałem powiedzieć? Otóż trzeba nad Wiktorem bacznie czuwać, by ten hakatysta nie wypłatał mu znów łajdackiego figla, rozumiesz? Wiktor taki lekkomyślny... Ty powinnaś mieć rozsądku za dwoje... On docenia ciebie, ale zgoła nie docenia potęgi pieniędzy. Zapisałem wam wszystkie swoje akcje przemysłowe. Na nich i na twym posagu Wiktor winien wyróść na potentata przemysłowego na G. Śląsku. Ale musi kochać pieniądz. Kto go nie kocha, nie ma go i naodwrót, kto go kocha, to go ma, chociażby wstępował w życie bez grosza. Pragnę, schodząc ze świata, żywić nadzieję, że będziecie mieszkali w pałacu. No, ty młoda jesteś i ideały chodzą ci po głowie. Ale zmienisz się, gdy zostaniesz matką... A kiedy to nastąpi? Pod koniec roku?
— Dowie się ojciec w sam czas! — zaśmiała się i pokraśniała.
— Dużo pieniędzy i dużo dzieci, to powinno być waszem hasłem. No, wyprzedzisz chyba Matyldę. Taka dzielna Polka! — uśmiechał się.
— A Matylda nie Polka?
— Polka, taka śląska Polka.
— To znaczy, trochę mniej Polka?
— Mnie wydaje się, że dopiero jej córka będzie taką Polką, jak ty.
— Augustyn twierdzi, że brak tu Polakom tradycji, podstaw narodowych, brak ech powstaniowych i odblasków kultury rodzimej. Dlatego tak trudno dociągnąć psychikę G. Śląska do wyżyny tego wielkiego faktu dziejowego, jaki przeżywamy. Może to racja. Władek Pochwalski sądzi, że patrjota śląski posiada cechy neofity. Lecz to właśnie bardzo mi się podoba w Matyldzie, Wiktorze i Augustynie. Ich uczucia są tak świeże, dziecięce i gorące... Za to trzeba ich kochać!
Pan Wilhelm nie wiedział. co na to powiedzieć.
— Kochane z ciebie dziecko! — wycedził z umiłowaniem.
Za to Jadwinia przyrzekła spędzić z nim nazajutrz czas dłuższy. Opowiedziała mu jakąś anegdotę i pożegnała go czule.
Przed willą czekał na nią Froncek. Chuchał w palce, przestępował z nogi na nogę, bo mróz podcinał go w galoty, ale czekał, snać pilny mając do niej interes. Gdy wyszła, skłoniwszy się jej, spytał:
— Pon porucznik przyńdzie?
— Nie, a o co ci to chodzi?
— Chciołech łopedzieć jak my trzech germańskich bergmanów wygnali furt. Z onych agitatorów, co ich z Wrocławia na grube przysłali. Chodzili po Mysłowicach w małpicach i w grubach godali: „Oberschlesien bleibt deutsch“. Troche my im namajtali, i naonaczyli, że jak nie pójdom do dom szukać swego Lehmana, to, niech ich ręka Bosko broni, pyski im wrzącą wodą wyparzymy i taki im plebiscyt sprawimy! — chwalił się Froncek, drepcąc obok pani Wiktorowej.
A miało to być przegrywką do uzyskania jej przyzwolenia na dalej sięgające plany jego i jego godnej kompanji.
— Dzisia we Vereinssaalu majom hajmatstroje wielki wiec — począł z namaszczeniem i wykładał jej, że jeśli szwaby polskie zebrania rozbijają, nie można pozwolić, aby te germańskie gizdy swobodnie uradzali, Polakom grozili i wykrzykiwali: hoch!
Gnębiło go to, że bomby gazowe a łzy wyciskające, których skrzynię był zabrał z dworca z odkrytej dla hajmatstrojów przesyłki, spoczywają u niego bez użytku, więc zamierzał kilka z tych jaj cisnąć w tłum wiecujących Germanów i rozpędzić ich na cztery wiatry. Lecz bał się porucznika. Przeczuwał, że on się temu sprzeciwi. Wyspekulował jednak w swym politycznym łbie, że jeśli jego „żena“, na której względy liczył, plan ten choćby milczkiem pochwali, będzie miał wolną rękę. Bo hytrak ten odgadywał, że każdy chłop bez wyjątku boi się swej kobiety po trzeźwemu i nie przeciwstawia się jej tak łacno.
Ale zawiódł się w nadziei. Pani Wiktorowa przedkładała mu, że Niemcy mają tak dobre prawo wiecować, jak Polacy, a więc nie godziłoby się w tem im przeszkadzać, co wszakże nie trafiło do przekonania Froncka. Napróżno marzł tak długo dla dobrej sprawy.
W domu pani Jadwiga zastała już męża w towarzystwie nieoczekiwanego Nawoja, którego maska, zwykle zimna jak u dyplomaty, przybrała na jej widok wyraz dziki. A jednak widoku tego szukał. Gdy u dyrektora Kuhny posłyszał, że wybierała się na przedstawienie teatralne do Katowic, pojechał tam za nią i zamiast na scenę patrzał na alabastrowe jej lica, oplatał ją namiętnem spojrzeniem. Tego wieczora przywiodło go do porucznika pragnienie ujrzenia tej kobiety, która działała nań upajająco, jak haszysz.
Ostatnio przebywał znów we Wrocławiu, gdzie udało mu się złotym kluczem otworzyć biurko w tajnej centrali plebiscytowej, wydobyć i skopjować plikę aktów z Hauptverbindungsstelle Spree. Tę zdobycz, jaką chciał spieniężyć w Komisarjacie polskim w Bytomiu, pokazywał porucznikowi, gdy weszła do pokoju pani Jadwiga.
— Pan Nawoj zdobył dokumenty, które jaknajdokładniej wskazują kilka kryjówek broni i amunicji, jaką Niemcy od czasu powstania gromadzą tutaj dla nowej swej formacji wojskowej „Nationalwehr“. Jeszcze jedna banda, jeszcze jedna... „Wehr“, jeśli nie „Schutz“ — tłumaczył porucznik zaciekawionej papierami żonie, uśmiechnął się i ciągnął: Dzięki temu Francuzi będą mogli położyć rękę na ogromne zapasy przemycanego materjału wojennego. A p. Nawoj weźmie za to miljon marek nagrody. Bo nagrodę w tej wysokości za takie informacje przeznacza nasz Komisarjat.
Pani Jadwiga pochyliła się nad pliką papierów i zdziwiła, że były to fotografje oryginalnych dokumentów z podpisem majora v. Roeder‘a i stemplami.
Wiktor poczęstował go cygarem i kazał podać butelkę wina. A pani Jadwiga zagadnęła gościa o stanowisko komunistów.
— Pójdą z Niemcami — mruknął Nawoj.
— Socjalizm i komunizm, to lejce, na jakich Niemcy prowadzą robotników polskich do roboty dla Niemca! — zauważył Wiktor.
— A pan co zaleca komunistom? — pytała pani Jadwiga.
— Aby wzięli pieniądze niemieckie i głosowali za Polską. Pani zauważy zapewne, że byłoby to zdradą. Nie przeczę, ta byłaby zdrada, lecz zarazem rozumny krok polityczny. Zdrada w życiu publicznem i państwowem, to rzecz powszednia. Sankcjonuje ją tyle razy racja stanu. W wielkiej wojnie Włochy zdradziły Niemcy, a Niemcy w toku dziejów zdradzały co krok. Prusy na tem wyrosły i utyły... Mówić biedakom, aby nie przyjmowali pieniędzy, które Niemiec wtyka im w łapy, byłoby wierutnem głupstwem, które poniekąd pozbawiłoby mnie miru wśród towarzyszów. Naturalnie nie posłuchaliby mnie. Jendrosch wydrwiłby mnie publicznie. Dlaczego powinni głosować za Polską, wyłożyłem im i zdobyłem pewien posłuch. Jednakże w ostatniej chwili pieniądze niemieckie odbiorą mi większość popleczników, bo pieniądz jest na świecie zawsze górą. Nasłano nam z Berlina mnóstwo pseudokomunistów, ajentów, przybyło wielu żydów i wszyscy robią niemiecką robotę.
— Gdy chodzi o każdy głos — rzekł Wiktor — pragnąłbym widzieć wszystkich komunistów po naszej stronie. Zyskalibyśmy około sześciu tysięcy głosów. Ale po plebiscycie darowałbym was komunistów Niemcom, do których zresztą ciążycie, widząc snać tam podatniejszy grunt do siejby wywrotowych teorji aniżeli w Polsce.
— Wszędzie jest podatny grunt — wtrącił Nawoj.
— O tyle, że wszędzie grać można na najniższych instynktach człowieka, budzić zazdrość i chciwość, spekulować na głupocie. Wszędzie można przed gawiedzią rozwieszać naiwne, urągające prawu przyrody hasło równości i głosić doktrynę kosmopolityzmu, wymyśloną przez żyda bez ojczyzny a eksploatowaną w sposób swoisty i chytry przez socjalistów niemieckich, którzy oklaskują kaisera, proklamującego wojnę i idą na rękę zachłannemu nacjonalizmowi junkrów a innym zalecają rozbrojenie, nieuznawanie odrębności narodowej i radykalny opozycjonizm w stosunku do ich państwa i jego podstaw. Aby zaś usunąć z pod ich nóg fundament moralny i wyłączyć ich z gromady, duchem obywatelskim zcementowanej, wpajają w rzesze bezwyznaniowość, na to miejsce stawiając próżnię, zero. A zero takie, dodane do bezwzględnych ambicji apostołów rozkładu, ma przyśpieszyć rewolucję socjalną i wielki moment powrotu ludzkości do epoki jaskiniowców, za którą wy, komuniści tak tęsknicie...
— Ale niech pan pamięta — mówił dalej — że Polska, która w myśl przeznaczenia historycznego była przez wieki przedmurzem chrześcijaństwa a teraz, odparłszy zwycięsko hordy bolszewików, osłoniła Europę swem ramieniem, nie sprzeniewierzy się chyba swej misji dziejowej, nie rozmiłuje w pouczającym obrazie Leninowskiego piekła i nie pozwoli zalać się przez bijące w nią fale komunizmu. Zanim zaświeci wam taka nadzieja, musicie wyrwać z duszy polskiej te korzenie, z których naród nasz wbrew woli zaborców czerpał w pomroku niewoli soki życia narodowego.
Komunista słuchał w skupieniu i chwilami drwiący śmiech migotał w kącie jego ust.
— Ponad bytowaniem mrowia ludzkiego — rzekł — jest ideał. A każda droga do niego wiodąca, chociażby przez morze krwi, jest dobra.
— Niechaj mi pan nie mówi o ideałach! — zawołał porucznik. — Piękne to rzeczy niby gwiazdy. Gdyby wszakże gwiazda spadła na ziemię, nastąpiłby tragiczny kataklizm, może koniec planety. Co to znaczy wcielanie idei w życie gromadne, możemy wyrobić sobie teraz na G. Śląsku właściwe pojęcie. Bo proces taki mamy przed oczyma. Jako idea plebiscyt jest w swej cudnej prostocie czemś doskonałem a tymczasem w realizacji jest tak daleki od ideału jak my od gwiazd. Jest horendalnym, krwawym absurdem... Takim samym, lecz o wiele gorszym jeszcze kataklizmem byłby sprowadzony na ziemię komunizm... Można w teorji zachwycać się tą ideą, jakby gwiazdą, ale wcielając ją w życie, t. j. „uszczęśliwiając“ gwałtem ludzkość według tej doktryny i zmieniając od podstaw porządek świata, osiągnęlibyśmy wyniki wręcz odmienne od zamierzeń...
Nawoj zamyślił się nad tem, oblókł w chmurę i zdało się, że zapomniał o otoczeniu. A oni czekali jego słowa. Wreszcie odetchnął całą piersią i wyrzekł jakby do siebie półtonem:
— Jedyna rzecz, dla której warto żyć, to ideał.
— Tak, nikczemne, bydlęce istnienie bez przyświecającego nam ideału, lecz, chcąc dla niego żyć, trzeba wpierw dostroić swą duszę do jego wyżyn.
Nawoj w zamyśleniu pokiwał głową. Przyszło mu na myśl dwóch jego magistrów. Bakunin i Krapotkin, lecz miał swój pogląd na tych utopijnych teoretyków.
— Byli już tacy ewangeliści — rzekł. — Gdyby wszakże byli zeszli ze swej mównicy i z życiem wzięli się za bary, wnet stanęliby w krwi. Bo ideał da się wcielić tylko gwałtem... Pan porucznik to wie jako powstaniec, co walczył o ideał wolności.
Wychylił swój kieliszek i powstał od stołu.
Wiktor żywił dla niego wdzięczność, bo on to w istocie wybawił go z więziennej turmy, a nigdy nie mógł zszeregować go w swem pojęciu z galerją rzeźniczych bandytów. Na pożegnanie uścisnął jego dłoń mocno.
— Spotkamy się dnia 20 marca i będziemy jak dzieci jednej matki głosować za Polską...
Komunista podniósł głowę i odrzekł z dumą:
— Nawoj może głosować tylko za Polską... Tak mi każą moje groby...
Gdy drzwi zamknęły się za nim, pani Jadwiga nie mogła wyjść ze zdumienia. Nie mogła pojąć, że w tym krwiożerczym osobniku drżała struna słowiańskiego idealizmu. A Wiktor, uśmiechając się z zadowoleniem, pytał:
— Szczególniejsza bestja, co?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.