Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/463

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




XX.

— Gdzież to byłaś przez cały dzień? — zainterpelował z wyrzutem dyrektor swą faworytkę, gdy z wieczora pojawiła się, by przekonać się, czy „sprawuje się dobrze, jak lekarz przykazał“.
Spoczywał w fotelu, otulony w szlafrok i derę, blady, z głową na pierś zwieszoną. W ciągu dnia drzemał, marudził na żonę i córkę, rozmawiał telefonicznie z biurem dyrekcji swej kopalni, sprzeczał się z lekarzem i tęsknił za synową niby za promieniem życiodajnego słońca.
— Tak jesteśmy wszyscy zajęci! — mówiła Jadwinia. — Pojechałam rano do Bytomia, do pani Stefanji Eckertowej i poszłam z nią do Wydziału Kobiecego w Komisarjacie. Wywiązało się z tego zebranie. Bo u panny Stęślickiej zastałyśmy zacną pannę Janinę Omańkowską i kilka gospodyń. Pouczałyśmy się wzajemnie. Po południu odbył się w Roździeniu pogrzeb Halamy, tego poczciwego hutnika, którego w biały dzień zamordował jeden z hajmatstrojów. Mnóstwo było ludu, tysiące robotników, trumna tonęła w powodzi wieńców. Jeszcze jedna ofiara bojówek i plebiscytu.
— Rozpasanie namiętności... Polityka wszelka to — zmora. Oby Wiktor trzymał się od tego zdala!
Lustrował jej buzię niby cenny tulipan.
— Schudłaś trochę i przybladłaś, ale przez to stałaś się jeszcze bardziej interesującą. Cóż ja ci to