Ostatnia brygada/Część pierwsza/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Gabinet miał tapetę bordo. Trudno ją było jednak dojrzeć pod obrazami, pokrywającemi ściany od góry do dołu. Kościuszko z kosą w ręku, Sobieski na koniu, Rejten z odkrytą piersią, ksiądz Skarga z natchnioną twarzą. Poniżej, w pięknych złoconych ramach dyplomy honorowe, opiewające zasługi społeczne i patrjotyczne pana Teodora Migielskiego, prezesa, protektora i długoletniego członka zarządu wielu towarzystw filantropijnych, kulturalnych i spółdzielczych.
Pokój przepełniony był zasługą obywatelską jego właściciela i Dowmunt miał wrażenie, że to ona w dostojne fałdy ułożyła portjerę, pokryła cienką warstwą kurzu etażerki i pięknie oprawne książki na półkach, że ona nieco wysiedziała kanapę, a z poręczy „klubów“ starła skórę aż do pakuł i włosia, wyzierającego tu i ówdzie małemi kłaczkami.
Był tu już drugi i — jak miał nadzieję — ostatni raz dla dobicia targu. Pan Migielski, bowiem, posiadał tę kamienicę przy ulicy Żórawiej, gdzie Dowmuntowi podobało się pięcio-pokojowe mieszkanie na pierwszem piętrze.
Mały, siwy człowieczek z krótko przystrzyżonemi wąsami i z czcigodną miną, kategorycznym tonem wymieniał liczbę dolarów. Po każdem jednak odmownem poruszeniu głowy Dowmunta, sumę zniżał, nie zmieniając bezapelacyjności tonu. Wreszcie przystał na otrzymaną kwotę i wyciągając drobną rękę, rzekł z powagą:
— Zgoda. Świetny pan robi interes, niech mi pan wierzy. Mieszkanie śliczne, warte conajmniej dwa razy tyle.
— Tyle mnie też będzie kosztowało. Wliczając remont i prowizję dla biura „Lokalpol“.
Pan Migielski skrzywił się:
— Ach, ci pośrednicy. To plaga. Chociaż w danym wypadku możemy tego uniknąć. Myślałem już o tem.
— Jak to uniknąć?
— No poprostu nie zapłacić. Ja, widzi pan, też zobowiązałem się dać trzy procent od sumy sprzedażnej. Ale, widzi pan, ja jeszcze mogę od pana nic nie wziąć odstępnego. Poprostu wynajmuję panu mieszkanie za normalne komorne.
— Któż w to uwierzy?
— A niech nie uwierzą. My się mamy martwić, że nam jakieś łapserdaki nie uwierzą? Niech dowody przedstawią!
— Czyli, mówiąc poprostu, chce pan ich oszukać?
— Panie! Proszę się liczyć ze słowami! — oburzył się staruszek.
— No, a jak to nazwać? — zapytał z ironją Andrzej.
— Jest pan tu przybyszem i człowiekiem młodym i pozwala pan sobie obrażać mnie w moim własnym domu! Mnie cała Warszawa zna, panie! Zna i szanuje! A pan, przybysz, raptem…
— Nie miałem zamiaru — przerwał Dowmunt — obrazić pana. Zauważyłem tylko, że nie byłoby zapewne rzeczą miłą, gdyby ten „Lokalpol“ oskarżył pana o oszustwo.
— Jeżeli mnie, to i pana.
— Nie. Ja im zapłacę, bo się zobowiązałem.
— Otóż twierdzę, że to rozrzutność. Zgubna rozrzutność. Zaskarżyć zaś do sądu nie mogą, bo sami poszliby do kryminału. Tak, panie, do kryminału.
— Za co?
— Jakto za co? Za sprzedawanie mieszkań. To pan nie wie, że za to jest więzienie? Goldwasser, co ma kamienicę na Zielnej, sprzedał mieszkanko i to jakie! Maleńkie, dwupokojowe mieszkanko i już drugi miesiąc siedzi w kryminale, bo pośrednik wygadał się i sam teraz siedzi. Tak uczciwy człowiek, jak Goldwasser!
— No, a pan nie obawia się?
Migielski wyprostował linję wąsów w uśmiechu:
— O nie, panie, „Lokalpol“ to porządni ludzie. Oni nie zrobią świństwa.
Andrzej wybuchnął śmiechem. Ten czcigodny staruszek z dostojnym wyrazem twarzy, w całym tym entourage, ze Skargą, Kościuszką, z dyplomami honorowemi wydał mu się ucieleśnionym paradoksem.
Ale interes był załatwiony. Dowmunt zapłacił i przyjął do wiadomości, że kwitu nie otrzyma, bo taki papierek może zgubić, albo co, Migielski zaś jest uczciwym człowiekiem, na dowód czego sam go „wprowadzi we władanie“.
Pojechali na Żórawią. Już rozpogodzony Migielski opowiadał cuda o swojej kamienicy.
— A ma ona i swój pieprzyk, che, che, szczególniej dla kawalera.
— No? Proszę?
— Na drugiem piętrze, tuż nad panem mieści się „Pani Zuzanna“.
— Cóż to za dama?
— Ach, wciąż zapominam, że pan świeżo do nas przyjechał. „Pani Zuzanna“, to panie, to jeden z najszykowniejszych salonów mód w Warszawie. P-a-a-aa--nie, co tam za kobietki bywają! Palce lizać.
— No, ale ja przecież nie mogę ubierać się u „Pani Zuzanny“. Cóż mi z jej klijentek?
— Jakto co? Będzie pan ciągle spotykał na schodach te klijentki. A wiadomo, że na schodach o znajomość nie trudno. Pozatem mieszkać pod salonem mód to bajeczna wygoda. Niejedna mężatka zawahałaby się: przyjść czy nie, a nuż kto zobaczy wchodzącą do bramy? A tak wali, jak w dym — do salonu mód!
Na schodach istotnie spotkali kilka pań, nawet niebrzydkich, które ciekawie przyglądały się Dowmuntowi, co zresztą go nie zdziwiło, jego cera bowiem koloru bronzu musiała zwracać uwagę.
Po kilkugodzinnych naradach z tapicerami i meblarzem, odczepiwszy się wreszcie od Migielskiego pojechał na obiad.
Wrażenia pierwszych dni pobytu w stolicy, układając się w jego pamięci chronologicznie, spiętrzyły się w stertę, której wolał jeszcze nie porządkować. Bał się.
Bał się rozczarowania.
Uczucie osamotnienia potężniało w nim, czy to wówczas, gdy przypomniał mały grób na Bródnie, czy obojętne twarze dalekich krewnych, czy antypatyczne figury przygodnych znajomych w rodzaju majora, Trylskiego i Migielskiego. Zdawał sobie sprawę z braku objektywizmu w tych antypatjach. Był pewien, że ci ludzie przedstawiają pewne wartości moralne i, że niemożna ich sądzić, poznawszy jedynie część ich osobowości i to z przykrej strony.
Dlatego wolał o tem wszystkiem nie myśleć, wolał nie wyciągać wniosków i nie budować żadnych decyzyj.
Dowmunt należał do gatunku ludzi trzeźwych.
Ciężka praca w Afryce, praca w terenie często zupełnie surowym, wśród półdzikich Berberów, Riffenów, Arabów i plemion murzyńskich Konga zahartowała jego nerwy, nauczyła rozwagi i konieczności stosowania teorji względności w ocenie innych.
Ze światem kulturalnym stykał się również na Lądzie Czarnym nie od najlepszej strony. Zarówno Francuzi w Algierze, jak Anglicy w Egipcie, Hiszpanie w Marokku i Belgowie w Kongo stanowili charakterystyczną warstwę kolonjalną, warstwę przedsiębiorczą, bezwzględną.
Teraz, popijając kawę, wykładał to sobie, tłumacząc, że nie ma prawa do rozczarowań, gdyż przyjechał również do kraju zwykłych śmiertelników.
Zdawna władze jego osobowości były ustalone i rozmieszczone według zasadniczej hierarchji, na czele której stał rozum z podległą mu wolą. Wola zaś rządziła się w nim po dyktatorsku, bez pardonu mordując skazane na zagładę myśli, tępiąc odruchy emocjonalne i twardą garścią trzymając za gardło optymizm i pesymizm, które rozum uważał za najbardziej niebezpieczne w wypadku, gdy jeden lub drugi nad miarę się rozrośnie i swym ciężarem zrujnuje równowagę człowieka…
Andrzej nie był filozofem. Prawo to stworzył w nim instynkt człowieka pracy i walki, człowieka zmuszonego do ustawicznej kontroli narzędzi i broni, którym zawdzięcza swoją materjalną i moralną pozycję.
To też nie niepokoiła go wciąż powracająca myśl o Lenie. Po nocy spędzonej w „Oazie“, po rewelacjach majora Krupskiego, mózg, najwyższa instancja, orzekł: wykreślić! — wola spełniła swój obowiązek i mógł nie wątpić, że spełni go do końca. Potrzeba tylko trochę czasu. Może więcej, niż na wykreślenie innych wrażeń i innych myśli, ale przecie nie tyle, by wola użyć musiała największego wysiłku.
Od bytności u Kulczów minęło przecie zaledwie trzy dni.
To właśnie rozważając Andrzej otworzył drzwi swego pokoju. Pierwszym przedmiotem, który ujrzał był pęk ponsowych róż.
Zadzwonił.
Pokojówka nie wiedziała nic. Przynieśli zrana. Nie, listu nie było ani żadnej kartki. Przyniósł chłopiec z kwiaciarni. Patrzyła przytem filuternie na Andrzeja. Odprawił ją, gdyż czuł, że krew uderzyła go do głowy.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że kwiaty przysłała Lena.
Uwiązł mu w gardle okrzyk protestu i… radości. Kołowrotek myśli zakręcił się jak szalony. Pojął nagle siłę, która pociągała go do Leny. Pojął władzę decyzji, która zapadła, gdzieś w podświadomości obojga.
Tem mocniej jednak odezwała się w nim wola. Wyjął notes i zaczął sprawdzać rachunki. Cyfry, z początku niezrozumiałe i dalekie, zaczęły się wreszcie ustawiać w karne rzędy, nabrały pełni wyrazu i znaczenia.
Po godzinie wstał i zaczął się przebierać. Postanowił pójść do teatru. Grano „Kres wędrówki“ Sheriffa i Andrzej wrócił do hotelu pod wrażeniem tej sztuki.
Na róże nie zwrócił uwagi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.