Ostatni Mohikan/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Ucho moje otwarte, serce uzbrojone;

Mów — cóż mi masz powiedzieć? że wszystko stracone,
Że z dóbr ziemskich, znikomych, wyzuty do zgonu

Jestem królem bez państwa, poddanych i tronu?
Szekspir.

Było to jedną z cech szczególnie oznaczających wojny prowadzone w osadach Ameryki północnej, iż chcąc odkryć nieprzyjaciela dla stoczenia z nim bitwy, trzeba było wprzód wystawić się na nędze i niebezpieczeństwa pustyni. Szerokie pasmo nieprzebytych na pozór lasów, dzieliło posiadłości nieprzyjaźnych sobie prowincyj francuzkich i angielskich. Równie zahartowany w trudach osadnik} jak wyćwiczony Europejczyk bijąc się każdy ze swojej strony, trawili niekiedy całe miesiące na walce przeciw potokom lub na torowaniu drogi przez wąwozy w górach, nim znaleźli zręczność okazania bliższych dowodów męztwa. Lecz naśladując w cierpliwości dzikich wojowników tych krain i ucząc się od nich znosić niewczasy, tak pokonywali wszystkie zawady, iż można było sądzić, że wkrótce puszcze nie będą miały kryjówki dość ciemnej, pustyni dość odległej na schronienie od tych, którzy rozlewali krew dla nasycenia zemsty, lub wspierania oziębłej i samolubnej polityki monarchów mieszkających w dalekiej Europie.
Na całej rozległej przestrzeni pogranicza, żadne podobno miejsce nie mogło przedstawić żywszego obrazu rozjuszenia i okrucieństwa dzikich wojen owej epoki, jak kraj między Hudsonem i przyległemi jeziorami położony.
Samo tu przyrodzenie tak widoczną łatwość przechodów nastręczało walczącym, że nie podobna było jej zaniechać. Podłużna płosa jeziora Szamplen ciągnąc się od brzegów Kanady, aż do granic prowincyi sąsiedniej Nowemu Jorkowi, tworzyła naturalne przejście w środku przestrzeni, którą Francuzi, żeby dosięgnąć swych nieprzyjaciół, koniecznie opanować musieli. W południowym końcu jezioro to przyjmowało od drugiego daninę wód tak przezroczystych, że missionarze jezuiccy obrali je wyłącznie do spełniania oczyszczających chrztu obrządków i nazwali jeziorem Świętego Sakramentu. Mniej pobożni Anglicy sądzili, iż dosyć wyrządzą czci tym wodom, kiedy im nadadzą imię panującego podówczas nad nimi monarchy, drugiego z dynastyi hanowerskiej. Tym sposobem dwa narody spiknęły się na wydarcie dzikim właścicielom nadbrzeżnych lasów, prawa uwiecznienia dawnego nazwiska jeziora Horykanu.
Oblewając niezliczone wyspy, jezioro święte opasane górami ciągnęło się na mil dwanaście w południową stronę. Na wzniosłej płaszczyźnie, broniącej wtenczas od zbytniego wód rozlewu, zaczynał się gościniec przewozowy, prowadzący nad brzeg Hudsonu do miejsca, gdzie rzeka wyjąwszy wieczne zawady progów zaczynała bydź spławną.
Wtenczas kiedy niezmordowani Francuzi w przedsiębierczym i zuchwałym zamiarze napadu, nawet przez dalekie i niezwiedzane wąwozy Allegany szukali przejścia, łatwo domyślić się można, że nie pominęli miejscowych korzyści dopiero opisanego, kraju, Jakoż stał się on krwawemi szrankami większej części bitew staczanych w celu rozstrzygnienia, kto miał nad osadami panować. Twierdze zbudowane w rozmaitych punktach najłatwiejszego przejścia wielekroć, podług dziwacznych zrządzeń zwycięztwa lub okoliczności, brane i odbierane, burzone i odnawiane były. Rolnik uciekając od tych miejsce niebezpiecznych, cofał się aż do środka najdawniejszych osad; a wojska liczniejsze od tych, które nieraz rozrządzały koroną w macierzystych krajach, zagłębiały się w tutejsze lasy, skąd nigdy nie wychodziły inaczej, jak wycięczone trudami, albo zrażone przegraną i podobne do cieniów występujących z grobowców.
Chociaż zatrudnień spokojnego przemysłu nie widziano w tych zakazanych stronach, lasy jednak były pełne ludzi. Po dolinach i trzebieżach[1] brzmiała muzyka wojenna, a echa gór powtarzały okrzyki walecznej i nierozważnej młodzieży, która dumna ze swojej żywości i siły, wdzierała się na ich wierzchołki, żeby wkrótce usnąć w długiej nocy zapomnienia.
Na tém to polu walk krwawych, zdarzenia, które tu opisać chcemy, zaszły w trzecim roku ostatniej między Francyą a Wielką Brytaniją wojny o posiadanie kraju, szczęściem nie przeznaczonego, ani dla jednej, ani dla drugiej.
Niezdolność naczelników wojskowych i fatalna niestanność pewnej osoby w radzie wewnętrznej, strąciły Angliją z tej wysokości, na jaką wyniosł ją duch przedsiębierczy i talent dawniejszych jej wojowników i rządców. Nieprzyjaciele już się jej nie lękali a stronnicy nagle tracili tę ufność zbawienną, co jest zrzódłem szacunku samego siebie. Niewinni tego stanu słabości, i chociaż tyle pogardzani, że nie mogli nawet bydź narzędziem błędów, osadnicy musieli jednak znosić udział dotkliwego poniżenia. Świeżo w ich oczach wybór wojska przybyły z kraju, który czcząc jako pierwiastkową ojczyznę, uważali za niezwyciężony, wybór wojska pod dowództwem naczelnika dla rzadkich zdolności wojennych przeniesionego nad tłum doświadczonych rycerzy, przez garstkę Indyan i Francuzów nie tylko do haniebnej ucieczki zmuszony został, ale ocalenie od zupełnej zagłady jedynie był obowiązany zimnej krwi i odwadze młodego Wirgińczyka, którego sławę, dojrzałą z czasem, prawda rozniosła w najodleglejsze końce chrześciańskiego świata.
Niespodziana ta klęska otworzyła wielką przerwę w pograniczu, i nim nadeszły nieszczęścia rzeczywiste, oczekiwano tysiąca niebezpieczeństw urojonych. Przerażonym osadnikom zdawało się za każdym powiewem wiatru gwiżdżącego od zachodnich lasów, że słyszą wycia dzikich. Straszliwy charakter tych nieprzyjaciół okrutnych, niewymównie powiększał zwyczajną obawę wojny. Niezliczone przykłady świeżych rzezi, każdemu żywo jeszcze tkwiły w pamięci; awe wszystkich prowincyach nie było nikogo, ktoby z chciwością nie słuchał przerażających powieści o morderstwach popełnianych w pociemku, zwłaszcza gdy ich głównymi sprawcami byli drapieżni mieszkańcy lasów.
Kiedy łatwowierny wędrowiec z zapaloną wyobraźnią, opowiadał niebezpieczne przypadki w pustyniach; lękliwym ludziom krew ścinała się w żyłach, a matki rzucały niespokojne spojrzenia na dzieci uśpione wśrod pewności miast największych. Jedném słowem trwoga powiększająca przedmioty zaczęła brać górę nad męztwem i rachubami rozsądku. Najśmielsze serca nawet zaczęły powątpiewać o wypadku wojny, a codzień powiększała się liczba tej nikczemnej zgrai, która już sądziła, że wszystkie posiadłości korony angielskiej, albo są w ręku jej nieprzyjaciół chrześciańskich, albo pustoszone od ich sprzymierzeńców dzikich.
Skoro więc w twierdzy położonej przy końcu gościńca wiodącego od Hudsonu do jeziór, posłyszano, że Montkalm z wojskiem liczniejszém niż liście lasów posuwa się w górę jeziora Szamplen, nikt nie wątpił o prawdziwości tej nowiny, i przyjęto ją raczej z nikczemną trwogą ludzi oddanych zatrudnieniom spokojnym, niżeli z cichą radością jakiej doświadcza wojownik, kiedy mu powiedzą, że nieprzyjaciel zbliża się na wystrzał broni.
Wiadomość tę przyniosł pod wieczor dnia letniego, goniec indyjski od Munra naczelnika twierdzy nad jeziorem świętém położonej, przysłany z prośbą o znaczny i jak majrychlejszy posiłek. Droga czyli raczej ścieszka łącząca dwa te stanowiska ledwo na pięć mil[2] odległe od siebie, przerobiona była na wygodny gościniec; a za tém, kiedy ją teraz wychowaniec lasówv we dwie godziny przebiegł, oddział wojska z obozem i ciężarami mógł przebyć latem od zachodu do wschodu słońca.
Wierni poddani korony angielskiej lesnym tym warowniom nadali imiona xiążąt panującego domu: jednej Williama-Henryka, a drugiej Edwarda. Dopiéro wspomniony weteran szkocki trzymał straż w pierwszej z półkiem wójsk regularnych i oddziałem prowincyonalnych. Garstka ta była. zbyt słaba przeciw ogromnej sile, jaką Montkalm pod te ziemne okopy prowadził; ale dowódzca drugiej twierdzy jenerał Web, miał pod swemi rozkazami wojska królewskie prowincyj północnych, i pięć tysięcy załogi. Tak więc łącząc podwładne sobie oddziały mógł prawie dwa razy większą liczbę stawić przeciw śmiałemu Francuzowi, który zapędzając się zuchwale zostawił wsparcie daleko za sobą.
Lecz równie oficerowie jak żołnierze przejęci uczuciem swego poniżenia, woleli raczej w murach czekać na nieprzyjaciół, niżeli pójśdź wstrzymywać ich zapęd; chociaż Francuzi pod twierdzą Diukiesną, uderzając na przednią straż angielską, dali im przykład uwieńczonej odwagi.
Zaledwo ochłonięto z pierwszego podziwienia jakie nowina ta sprawiła, po całej linii wojska zamkniętego w okopach nad Hudsonem dla bronienia twierdzy zewnątrz, rozeszła się wieść, że tysiąc pięć set ludzi ma ruszyć o świtaniu do warowni William Henryk, leżącej na północnym końcu gościńca. Pogłoska stała się wkrótce pewnością, gdyż nadszedł rozkaz z głównej kwatery, żeby oddział przeznaczony na tę wyprawę, co najrychlej przygotował się do pochodu.
Nie było już zatém żadnej wątpliwości o postanowienia Weba, i przez parę godzin widziano same tylko niespokojne twarze żołnierzy, śpiesznie dążących tu i ówdzie. Nowozaciężni rzucając się z kąta w kąt, bardziej jeszcze mitrężyli sobie wybór w drogę przez zbyteczny pośpiech, połączony równie z niechęcią jak zapałem. Starzy żołnierze, nauczeni doświadczeniem, wybierali się z krwią zimną 1 bez najmniejszego pozoru nagłości; ale chociaż udawali spokojność, jednak z posępnych spojrzeń łatwe było poznać, że niewielką mieli ochotę do tej straszliwej wojny leśnej, co dla nich początkową jeszcze była nauką.
Słońce wsrzód potoków blasku skryło się za góry leżące daleko w zachodniej stronie, i kiedy ciemność osłoniła ziemię, ruch przygotowań do drogi w tém miejscu samotném powoli ustawać zaczął. Nakoniec i ostatnie światełka pogasły pod namiotami niektórych oficerów, drzewa rzuciły czarniejsze cienie na warownię i rzekę; w całym obozie zaległa równie głęboka cisza jak ta, co panowała nad ogromną puszczą.
Podług rozkazu wydanego z wieczora, skoro pierwszy blask zorzy zaczął odznaczać czarne postaci kilku jodeł stojących niedaleko i czyste niebo bez żadnego obłoczka odsłoniło się na wschodzie, łoskot bębnów przez echa w ranném powtórzony powietrzu i ze wszech strón odbity o lasy, przerwał sen wojska. W mgnieniu oka poruszył się obóz co do jednego żołnierza: każdy chciał przeprowadzić swoich towarzyszów, bydź świadkiem ich odejścia i używać chwili zapału.
Przeznaczony oddział wkrótce stanął w porządku do pochodu. Regularni i płatni Żołnierze koronni dumnie zajęli stronę prawą, a nawykli ulegać osadnicy pokornie uszykowali się po lewej. Czaty wyruszyły naprzód, mocna straż otoczyła ciężkie powozy i równo ze dniem główna kolumna udała się w drogę z owym pozorem dumy wojskowej, co nie w jednym nowicyuszu pierwszy raz idącym do boju przytłumiał trwogę. Póki tylko towarzysze mogli ich widzieć, każdy zachowywał jednostajną szykowność i postawę. Nakoniec głos piszczalek zaczął cichnąć powoli i cała ta żyjąca masa znikła z oczu, jak gdyby las ją pochłonął.
Już wietrzyk nie donosił tententu stąpania żołnierzy oddalających się niewidzialnie do ucha ich towarzyszy pozostałych w obozie, już ostatni z opóźnionych skrył się pomiędzy drzewami, a jeszcze przed chatą niepospolitej wielkości, u drzwi której przechodziły się straże zwykle czuwające nad bezpieczeństwem osoby jenerała angielskiego, widać było przygotowania do wyjazdu. Na dziedzińcu stało sześć koni osiodłanych w ten sposób, iż dwa z nich przynajmniej zdawały się bydź przeznaczone dla dam znakomitych, rzadko widywanych tak daleko w głębi pustyń tamecznych. Trzeci miał czaprak z herbami oficera sztabu. Proste rzędy i tłomoki na innych były znakiem, że miały nieść sługi czekające już rozkazu swych panów. Kilka gromad żołnierzy i próżniaków zebrało się na to rzadkie widowisko; pierwsi wychwalali śliczny skład i dzielność oficerskiego konia, drudzy gawronili na wszystko z ciekawością głupowatą. Był wszakże między nimi człowiek, którego wyraz twarzy i ułożenie jawnie wyłączały z obu klas tych widzów.
Jakkolwiek powierzchowność jego była śmieszna, nie miał jednak żadnej ułomności szczególnej. Stojąc, wzrostem przewyższał otaczających; siedząc, wydawał się mniejszy od człowieka miernej postawy. Wszystkie jego członki dziwnie nie stosowały się do ogółu. Głowa była wielka, plecy wązkie, ramiona długie, ręce małe i można powiedzieć delikatne, uda i łytki cieńkie, lecz nogi niezmiernie długie, kolana ogromne, a stopy utrzymujące osobliwszą tę całość nad podziw szerokie i niezgrabne.
Złe dobrany ubiór bardziej jeszcze wydawał na jaw niekształiność jego ciała. Miał frak niebieski z wąziutkim kołnierzem a szerokiemi i krótkiemi połami; opięte spodnie z żółtego nankinu związane pod kolanami na kokardki białych, zbrukanych wstążek; pończochy bawełniczne w paski, i przy jednym trzewiku ostrogę. Nic z tego nie starał się ukrywać, owszem zdawało się, że bądź przez prostotę, bądź przez próżność, myślał nad tém, jakby wszystkie swoje piękności na widok wystawić. Z obszernej kieszeni długiej kamizelki jedwabnej oszytej szerokim galonem srebrnym, ale wytartej już porządnie, wyglądał instrument, który w towarzystwie tak wojenném mógłby kto wziąść za jakiś niebezpieczny i nieznany oręż. Małe to narzędzie ściągało ciekawość Europejczyków znajdujących się w obozie, ale osadnicy niemal wszyscy bez obawy i nawet dosyć zręcznie umieli go używać. Ogromny kapelusz tego kształtu jaki przed trzydziestu laty u duchownych był w modzie, nadawał pewną powagę jego łagodnej, lecz nie nader wielkie rozgarnienie obiecującej twarzy, i rzecz widoczna była, że właściciel potrzebował tej jego pomocy do utrzymania godności podczas odbywania jakichś szczególniejszych obowiązków swoch.
Kiedy żołnierze przez poszanowanie dla świętego obwodu głównej kwatery stali zdaleka od miejsca, gdzie widziano przygotowania do podróży, opisany dopiéro człowiek poufale zbliżył się do służących i bez ogródek zaczął dawać swoje zdanie o koniach.
— Mnie się zdaje, przyjacielu, — odezwał się głosem równie dziwnym dla słodyczy dźwięku, jak sam był dla niekształtności ciała, — że ten koń nie jest krajowy i zapewne sprowadzony ze strón dalekich, może z małej wyspy zamorskiej. Nie chlubiąc się mogę mówić o podobnych rzeczach, byłem bowiem w dwóch portach: w jednym co leży przy ujściu Tamizy i bierze nazwisko od stolicy starej Anglii; w drugim tak nazwanym Niuhawen. Widziałem tam mnóstwo zwierząt czworonożnych, które kapitanowie brygów i okrętów, jak do Arki Noego, ładowali do swoich statków na przedaź do Jamaiki, ale nigdy nie zdarzyło mi się widzieć zwierzęcia tak podobnego do wojennego konia opisanego w Pismie Świętém: — „Bije ziemię kopytem, weseli się ze swej siły i leci przeciw zastępom zbrojnym. Zdaleka wietrzy wojnę, rży na odgłos trąby, grom wodzów i okrzyk tryumfu.“ — Możnaby powiedzieć, Że rassa koni Izraela zachowała się aż do naszych czasów. — Nieprawdaż przyjacielu?
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi na tę przemowę osobliwszą; chociaż przynajmniej głos jego mocny i łagodny razem powinien był ściągnąć jakąkolwiek uwagę, cytator Pisma Świętego oderwał wzrok od konia i przeniosł na figurę milczącą, do której przypadkiem zwrócił był pytanie, i znalazł nowy powód zadziwienia w osobie stojącej przed nim. Oczy jego padły na prostą; wyprężoną postać gońca indyjskiego, co wczoraj niepomyślną nowinę przyniosł do obozu. Chociaż twarz jego oznaczała spokojność zupełną; chociaż przypatrując się hucznéj iożywionej scenie miał pozor otrętwiałości stoickiej; mimo tę obojętność wszakże, można było w nim dojrzeć wyraz hardości ponurej, godny oczu człowieka przenikliwszego niż ten, co go oglądał teraz z rozdziawioną gębą. Mieszkaniec lasów miał wprawdzie tomahawk[3] i nóż swego pokolenia; ale z powierzchowności nie wyglądał na wojownika. Widać było w nim zaniedbanie i ociężałość, będące skutkiem długiego utrudzenia i potrzeby wypoczynku. Farby jakiemi dzicy gotując się na wojnę malują swoje ciało, zlane i pomięszane na jego srogiej twarzy, czyniły ją bardziej jeszcze odrażającą. Oczy tylko niepozbawione bynajmniéj swej żywości dzikiej, błyszczały mu we łbie jak gwiazdy wsrzód chmury. Jego wzrok przenikliwy lecz ostróżny; spotkał na chwilę spojrzenie Europejczyka i bądź przez chytrość, bądź przez pogardę zwrócił się w inną stronę.
Trudno zgadnąć coby po tej niemej rozmowie powiedział wysoki Europejczyk, gdyby czynna ciekawość nie zwróciła jego uwagi do innego przedmiotu. Ruch między sługami i kilka przyjemnych głosów oznajmiły przybycie osób mających jechać w drogę. Wielbiciel oficerskiego konia cofnął się kilka kroków na miejsce, gdzie mała, wychudła klacz spasała resztki powiędłej trawy, i kiedy zrzebię spokojnie przy matce kończyło śniadanie, oparty łokciem na wojłoku zastępującym siodło, przypatrywał się podróżnym.
Młodzieniec w mundurze wójsk królewskich, przyprowadził do koni dwie damy ubrane jak do podróży przez lasy. Młodsza z nich, chociaż obie były w lat poranku, odrzuciwszy zieloną zasłonę spadającą z bobrowego kapelusza, pozwoliła widzieć swoję płeć delikatną, światłe włosy i ciemno błękitne oczy. Tło widokręgu po nad wierzchołkami sosen czerwieniejące jeszcze na wschodzie, nie było ani tak lekkie, ani tak żywe, jak rumieniec jej policzków; a pogodny dnia ranek nie miał tyle powabu co jej wesoły uśmiech do młodego oficera, kiedy ten pomagał jej dosiąść konia, Druga odbierając równąż grzeczność od zalotnego żołnierza, ukrywała swe wdzięki z ostróżnością, jaką zwykle dłuższe doświadczenie doradza; tylko kształt wspaniały jej postaci, w podróżnym ubiorze okazywał się wyraźnie, i można było widzieć że więcéj od swej towarzyszki miała dojrzałości i ciała.
Gdy już umieściły się na siodłach, młody ołicer lekko dosiadł swojego rumaka i wszystko troje ukłonili się Webowi, przez grzeczność stojącemu we drzwiach aż póki nie odjechali. Puściwszy potém konie kłusem, razem ze sługami udali się ku północnemu wyjściu z obozu.
Obie damy jechały w milczeniu; młodsza tylko krzyknęła z przestrachu kiedy goniec indyjski chcąc im przodkować gościńcem, przemknął mimo niéj niespodzianie. Nagłe to ukazanie się Indyanina inne sprawiło wrażenie na starszej: w pierwszem wzruszeniu pozwoliła ulecieć zasłonie i można było widzieć, że kiedy czarne jéj oczy śledziły każdy krok dzikiego, twarz tymczasem wyrażała litość, zadziwienie i wstręt razem. Miała włos czarny i połyskujący się jak pióra krucze, płeć nieco śniadą, ale bardzo świeżą i gładką; wszystkie rysy doskonale kształtne i pełne godności. Lekki jej uśmiech politowania, niby nad własną słabością chwilową, odsłonił drobne i bielutkie zęby. Spuściła wreście znowu zasłonę, i z głową w dół schyloną jechała w milczeniu, jakby myśli jej wcale czém inném, nie tém co ją otaczało zajęte były.





  1. A glade.
  2. Mile angielskie mało co większe ed wiórst rossyjskich.
  3. Maczuga.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.