Ostap Bondarczuk/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostap Bondarczuk
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Pokoje przeznaczone dla Alfreda wychodziły jedną stroną na ogród, przez którego topole i olchy stare przeglądał biały mur gotyckiej kaplicy. Noc była cudna, spokojna, cicha, niebo lazurowe, kilka jaśniejszych gwiazd na nim i księżyc w pełni. Gdy Eustachy zbywając się dłuższej męki uciekł do przeznaczonego mu mieszkania, przeszedłszy jak przez rózgi pod wzrokiem ciekawych dworskich, upadł na najbliższą kanapę i bezmyślny spoczywał czas jakiś, nie umiejąc własnych myśli rozplątać. Snuły mu się po głowie tłumne, bezładne, z różnych chwil życia powyrywane i w jedną nieforemną zwinięte całość. Dzieciństwo, młodość przesuwały się cieniami czarnemi, jasnemi, pobrawszy się za ręce, niepodobne sobie, a zbratane z sobą.
Widział się biednem dziecięciem nagiem w pośród chat popalonych, przytułku szukającym, potem wychowańcem hrabiny, uczniem w szkołach prześladowanym, przyjacielem Alfreda, nareszcie czem został dziś na chwilę, gościem swojego pana. — Co będzie dalej, pytał w duszy, pytał i nie umiał nawet domysłem odpowiedzieć. Powoli jaśniej, widoczniej rysować się wszystko zaczęło, ochłódł, powstał i przycisnął się do drzwi wiodących do ogrodu. Naówczas spojrzenie ku wsi rzucone chwyciło za serce — nie znany ojciec, matka, rodzina wieśniacza, chata, smętarz wiejski poczęły go wywoływać ku sobie. Nie mogąc się oprzeć uczuciu, pochwycił kapelusz i wyszedł.
Długo błądził po cienistym ogrodzie, póki się opamiętał dokładnie gdzie był i którędy mógł wyjść na wieś. Furtka z zewnątrz zamykana wywiodła go w trakt, który przez wieś przechodził; zwrócił się ku niej.
Księżyc w pełni unosząc się coraz bardziej ku górze, oświecał ulicę wiejską, szeroko rozbudowaną i daleko się ciągnącą.
Po obu jej bokach czerniały jeszcze w cieniu stojące chatki nizkie, ciemne, w których okienkach gdzieniegdzie połyskiwało czerwonawe światełko łuczywa. Po nad dachami domostw wierzba rozczochrana, brzost wysmukły, brzoza w białej sukience, osina z drżącemi liśćmi wznosiły się jak cienie strażnicze. Tu i ówdzie w ulicy, w dziedzińczyku żuraw studni szyję długą wyciągał; komin zakopcony wyciągał się wyżej. Dalej jeszcze cerkiew o trzech kopułach, o krużgankach mrocznych odbijała się na wyjaśnionem niebie, ciemno dołem, jasno górą, blachą połyskującą obita. — Z za płotów misternie skleconych z słomy, patyków, ziemi, krzewów, zwieszała się wiśnia, jabłoń, stara grusza osmolona. Cicho było na wsi — cicho, gdzieniegdzie śpiew smutny, głos stłumiony się odzywał, a z dalekiej karczmy tylko wrzawa, skrzypce i cymbały brzęczały. Ten krzyk pijanego wesela jeszcze dobitniejszym czynił smutek wsi jakby pustej, jakby wymarłej. Wszyscy już byli po chatach, niektórzy spali.
Ostap szedł z uczuciem nieopisanej tęsknoty przez wieś, szukając rodzinnej chaty.
Pamięć jego żywo mu przedstawiała miejsce na którem stała, zgliszcze spalonego domowstwa, rozwalony piec, sterczące nie dogorzałe węgły. — Szedł z bijącem sercem ku niemu, ale inaczej je znalazł.
Podwórko zagrodzone, chata nowa — stara tylko grusza jeszcze się trzymała, jakby na świadectwo że było zgliszcze. Poznał Ostap rodzinną siedzibę — oparł się na częstokole i zadumał.
Fałszywe było zapewnienie rządcy, który hrabiemu ręczył, że Ostap nie ma krewnych nawet we wsi. Rodzice jego zmarli byli wprawdzie z gorączki, ale krewni, babka stara żyła; po uspokojeniu w r. 1813 wrócili wszyscy. Ostap póki był w kraju często ich widywał; ale teraz dawno już wieści nawet nie miał o nich, nie wiedział czy żyli. Brat ojca zajął chatę po zmarłym i mieszkał w niej z babką. Kiedy Ostap wyjeżdżał z Alfredem za granicę, lepianka tylko pół w ziemi, pół nad nią, tuliła biednych nowo-osadzonych. Teraz znalazł już chatę i ciekawie wpatrzył się w nią, by odkryć z powierzchowności, jaki był stan krewnych.
Ostap jak wszyscy wydziedziczeni z przywiązania, z familijnych związków serdecznych, pożądał ich i pragnął; co było w nim miłości wylał na krewnych. Z niespokojną więc ciekawością puścił wejrzenie w podwórko. Zawarte płotkiem i bramą niezgrabną, ciasne, błotniste, z jednej strony ogródkiem, z drugiej chlewkami zamknięte, zarzucone było w tej chwili wozem niedawno wyprzężonym, pługiem i kilką kawałami osiczyny.
Ten sprzęt i zapas zajmowały całe prawie; ciasna ścieżka paździerzem konopi wysłana, wiodła do nizkich drzwi chaty. W jej okienku błyskało jeszcze chwilami zadymione światełko.
Ostap wszedł wzruszony, pies zerwał się z przyźby i powitał go natarczywem szczekaniem. Skrzypły drzwiczki, głowa się wychyliła i popatrzywszy znikła; po chwilce druga głowa ciekawie się wysunęła, pies ujadał jeszcze, ale coraz ciszej, jakby go czujność mieszkańców, uwalniała już od obowiązku.
— Dobry wieczór! — rzekł Ostap.
— A kto tam? — spytał głos z chaty.
— Ostap Bondarczuk.
To mówiąc przystąpił do drzwi.
— Ostap! Ostap! — powtórzyło kilka głosów po cichu. — Ostap pryichau.
Z sionek ciasnych wysokim od izby przedzielonych progiem weszli do niej, naprzód dwaj chłopaki, co w sionkach stali, Ostap za niemi. W izbie było prawie ciemno, łuczywo blado paliło się na kominie przed piecem i dogasało, dym osłaniał głąb chaty. Z początku nie można było dojrzeć twarzy blizko nawet siedzących.
Świetlica niczem się nie różniła od zwyczajnych, nie zasługując wcale na nazwisko swoje, bo dwoje ciasnych okienek, mało do niej bardzo wpuszczały światła. Piec niezgrabny, zaraz od drzwi się poczynający, z przypieckiem na łoże i ławę służącym, zalegał część jej znaczną. — Pod ścianami z niegładkich opołków, chwiejące ławy stały, w rogu dzieża pod ikonami i stół od siekiery obrobiony, z cienkich drzewa kawałków. Warsztat tkacki kradł jeszcze jedną ścianę, a za nim biedne, nizkie łóżeczko, z posłaniem ubogiem się skryło. Od belki wisiała na sznurze kołyska. U drzwi ceber i wiadra, beczka, rozmaity sprzęt kuchenny z garnków po większej części złożony, kąt cały zajmował. — Ciasnota była nieznośna, powietrze duszące, parne, przesiąkłe wyziewami jadła, dymu, tytuniu, odzienia. Niewielki alkierzyk ciemny i ta izba, służyły za pomieszkanie całej rodzinie składającej się teraz z dwóch braci, siostry, żony starszego, dziecka małego i starej babki. Za posłanie służył im piec, przypiecek, wilgotna w tok ubita z gliny podłoga, jedno łóżko, jeden kąt w alkierzu wolny; w lecie wyżki i stodoły. Izba świetlicą zwana była wszystkiem — maleńkie sionki mieściły trochę drobiu, karmionego wieprzaka i graty gospodarskie. Ledwie się było gdzie przecisnąć. Nie pytaj o zdrowie, tam gdzie nie ma powietrza nawet, a woda na głowę przez dach, do nóg wilgotnym podstępuje tokiem, gdzie w zimie dym ogrzewa powietrze; od pieca bucha, od ściany wieje, a na wiosnę kałuże stoją w sieni i izbie, tak że często wodę z niej wylewać potrzeba, możeż tam być zdrowie?
— Ostap! — powtórzyło kilka głosów.
— Jak się macie — a babka?
— Żyje.
— A stryj?
— Na mogiłkach.
— A wy?
— Jak widzicie! żyjem, biedujem.
— U was babka?
— U nas, ale spi starucha — odpowiedział starszy brat.
Wszyscy otaczali Ostapa ciekawie, dwaj bracia stryjeczni, siostra, bratowa z dzieckiem na ręku obstąpili go, patrzali, dziwili się.
Bracia byli młode chłopaki, raźne, silne, wyrosłe: starszy żonaty, wejrzenie i twarz miał wyrazu chmurnego, młodszy kilkunastoletni, chytrą i szyderską fizjonomję. Nie patrzał nigdy w oczy, ale zawsze ukradkiem i uśmiechał się sam do siebie tajemnie; czoło zasłaniał włosami, jakby się bał, by na nim myśli jego nie wyczytano. Drugi przeciwnie, nosił czoło górą, ale czoło poorane wczesną zmarszczką, smutne, z oczyma ponuremi, łzawemi.
Siostra ich, dziewczyna lat dwudziestu, czerstwa, rumiana, z niebieskiemi oczyma, uśmiechającą się twarzyczką, szerokiemi różowemi usty, wydatną piersią i silnemi rękami; cała tchnęła życiem, co to na jutro nie patrzy. Wesoła piosenka, taniec niedzielny, zalotne szepty wieczorne, maiły jej pracowite życie.
Bratowa, smukła brunetka, cienka w pasie, szykowna, oczy miała czarne błyszczące, usta wązkie, nosek prosty i kształtny, była ładna; ale praca ciężka wszelki wyraz prócz znużenia odjęła rysom dość pięknym. Któż wie, jak ci ludzie pracują? Któż się ośmieli zdziwić ich smutkowi? Dziecię na ręku kobiety, małe, blade, schorowane, drzemało w kołysce, a blask łuczywa podżegnionego padał na twarzyczkę jego okrągłą ale żółtą.
Taka była rodzina Ostapa, którą on powitał całując twarze, ściskając ręce ze wzruszeniem niewymownem; a w sercu mu głos mówił bolesny: „Co za ciężki los, co za dola! czemuż nie jesteśmy razem! cierpiąc razem lżejby było.“
Ci ludzie tak dziecinnie ciekawi, tak rzadko mający czem pragnienie nowości zaspokoić, otaczali go, każdy ruch, skinienie, słowa badając, wpatrując się w suknie, w postawę, twarz.
— I ktoby to powiedział, że to nasz brat! — zawołał starszy ściskając go serdecznie — Pan Bóg wam dopomódz powinien, że o swoich nie zapominacie. Siadajcie.
Biorąc go za rękę, gospodarz chaty Fedko posadził na ławie przy sobie; drugi brat za drugą rękę porwawszy, przyparł się z innej strony, bratowa i Zoja siostra stanęła naprzeciw nich.
— Powiedzcie mi — rzekł Ostap — jak wam tu było, jak jest; długi, długi czas nie widzieliśmy się — stryj umarł.
— Umarł! — ponuro rzekł Fedko — rok temu, nie swoją śmiercią!
— Jak to?
— Ziemia go zasypała, gdy piasek kopał: nimeśmy się dogrzebali — nie żył. Nie pochowali go nawet na świętej ziemi! — i potrząsł głową smętnie. — Taki koniec nas wszystkich. Pokój mu na wieki, dość się napracował za życia.
— Lepiej wam teraz, graf sam mieszka.
— Lepiej? — podchwycił Fedko. — O! dobrze wam, że tego dobra nie znacie. Nie mówmy o tem, wyście Ostapie wychowaniec, ulubieniec.
— Ja! — i gorżko uśmiechnął się Ostap.
— A my — kończył pierwszy — nicby o nim dobrego powiedzieć nie mogli: kat na ludzi, nie pan.
— Co prawda, to prawda — przerwała Zoja żywo — nigdy u nas tego nie bywało, co teraz. Sam o niczem nie wie, nic nie rozumie, ekonom męczy i znęca się. Ja w fabryce.
— W jakiej?
— A! sukiennicę założyli.
— Janka jeszcze chcieli na flis wyprawić.
— Któżby pańszczyznę robił? — spytał Ostap.
— A któż, ja i żonka — rzekł Fedko ruszając ramiony.
— A koło domu?
— O! o to się nie pytają.
— Szczęściem — śmiejąc się dorzucił Janko — ja tak tęgo na nogę zakulał, że na flis nie poszedł. Dopiero gdy flisacy ruszyli, ozdrowiałem. A cóż było robić, kiedy nie można siłą, to chytrością.
Bratowa układłszy dziecię w kołyskę, przyszła do Ostapa i spytała w pół jego, w pół męża:
— Czemby my gościa przyjęli? Wódki pewnie nie pijecie?
— Dziękuję — rzekł Ostap. — Dawno czarnego chleba, naszego chleba, nie jadłem, dajcie mi go kawałek; przyjmiecie mnie najlepiej.
— Suchym chlebem to tylko dziadów przyjmują! — zawołał Janko — wstyd nam chcesz robić, jakby to już u nas nic nie było więcej! Toć jest i słonina i...
— Chleba i wody! — powtórzył przybyły — nic nie chcę więcej; chleba czarnego, którym żyłem w dzieciństwie i wody z naszej krynicy.
— Ja świeżej przyniosę — wyrwała się Zoja wesoło, i chwyciwszy wiadro w silną rękę, wybiegła szybko, zaśpiewawszy wesoło.
— Albo to tobie tęskno było za czarnym chlebem, na białym żyjąc? — spytał Fedko.
— Nie wierzysz? Nie raz za nim i za rodziną tęskniłem — smutnie rzekł Ostap. — Swoja ziemia ciągnie ku sobie, choć gdzie i lepiej! Strach bierze umrzeć na obcej.
— O! to prawda! — powtórzyła bratowa — nie to swoja ziemia, a nawet swój kąt. Nie daleko nasza wieś, a mnie i za nią tęskno. Jak wyjdziemy na pańszczyznę, oczy obracam ku drzewom, co to je widać w dali, aż mi słodko tam patrzeć.
Kiedy tak rozmawiają, a Janko podsyca hojnie łuczywo, aby chatę oświecić — z za warsztatu tkackiego podniosła się i zabielała postać dziwna, jakby z ciemnego nagle wyrosła kąta. Była to stara babka Kulina; rozniecony ogień padał na nią z boku i oświecał fantastyczny potwór, który gdzieindziej byłby każdego przeraził.
Wysoka, wychudła, w pół zgięta, z suchą, żółtą piersią, której kości policzyć było można; napięta płachtą brudną, powstała, wyciągnęła szyję pomarszczoną i rękę chudą, czarną, suchą. Koszula siwa, gruba, spodnica takaż i fartuch służący za pokrycie, całe jej stanowiły ubranie. Na głowie rozczochrany siwy włos, walał się zdawna grzebieniem nie tknięty, z pod niego żółte skronie, na których skóra do czaszki przyległa pomarszczona, sfałdowane występowały. Oczy głęboko wbite, zagasłe, ledwie się ostatkiem życia świeciły jeszcze trochę, nos opadł na wargę dolną, a szczęka spodnia wzniosła się do góry. W tej chwili otwarte miała z podziwienia usta i z czarnego ich otworu sterczał jeden ząb niedojedzony.
Zbudzona ze snu, Kulina wstała i wpatrywała się ciekawie w niezwyczajną scenę. Domyślała się, że to Ostap był przed nią, ale mary snów nocnych jeszcze się w jej głowie nie rozeszły, wątpiła widzi-li lub marzy.
— O tej porze, w nocy, coby tu robił?
Fedko trącił ręką brata i wskazał mu staruszkę.
Ostap pospieszył ku niej.
— A! to ty! to ty! — zakrzyczała płacząc — myślałam, że cię już oczy moje nie zobaczą, kochane dziecko. Bóg z tobą! powróciłeś! ale stryja nie zastałeś! Umarł!
I poczęła łzy ocierać schudzoną ręką.
— Jakże się masz? Jak się masz? Lepiej-że tobie na świecie niż nam? moje dziecko! niechaj się choć tem serce poraduje, dusza pocieszy!
Ostap nic nie odpowiedział.
— Milczysz? — rzekła. — I tobie nie lepiej! tak się Bogu podobało, niech tak będzie. Ot, Bóg dał Fedkowi żonkę, a mnie prawnuka! A ty nie żenił się gdzie czasem za morzem?
— Ja! nigdy! nigdy! — przerwał Ostap — na co mi się żenić! Samemu ciężko na świecie, a we dwoje jeszcze ciężej.
— Lżej — rzekła stara — wierz mi.
Zoja wpadła do chaty z świeżą wodą kryniczną.
— Będzie wieczernica! — zawołała — cała wieś się wali do nas. Szłam po wodę, spotkałam się z Wasylem, chciał mnie zatrzymać, powiedziałam mu, że nie mam czasu, bo spieszę do gościa: jak się dowiedział, kto u nas, tak pędem pobiegł do swoich. Ze wszystkich stron się schodzą.
— Nie trzeba było mówić — rzekł Ostap — kto wie, co pan o tem pomyśli.
— Prawda, prawda — przerwał Fedko — możemy się i później zobaczyć — a tak na razie — pójdę im powiem.
Jakoż pospieszył na podwórek, gdzie się już szmer nadchodzących słyszeć dawał.
Tymczasem Kulina narzuciła na siebie wyszarganą siermięgę, bo innych starzy nie noszą, i przyszła siąść na ławie, aby rozpytać lepiej Ostapa.
Postawiono chleb, sól i wodę przed gościem. Wziął w usta dawno niekosztowanego chleba i sparł się smutny na stole. Janko pobiegł już był za wódką do karczmy; żadne przyjęcie bez niej obejść się nie może, a choć Ostap oświadczył, że jej nie pije, przynajmniej postawić ją na stole należało.
Jeden tylko stary Roman Kroba wszedł uprosiwszy się u Fedka do chaty, inni choć nękani ciekawością, dali się nakłonić do rozejścia, stanęli o podal i gwarzyli w ulicy. Roman był najpoważniejszym, najstarszym we wsi gospodarzem. Wysoki, silnej budowy, ogorzały na czarno prawie, z wygoloną po staremu głową, na której wierzchu trocha siwych włosów zostało, z zapuszczoną srebrzystą brodą, w siwej sukmanie, opierając się na kiju, wszedł z pokłonem do chaty i ciekawie zbliżył się do Ostapa.
— Ktoby to powiedział! — zawołał po chwili — że to biedne dziecko na takiego panicza wyjdzie! Pamiętam, jak u nas byli Francuzi, sierota chleba prosił — ot szczęście!
— Szczęściem to nazywasz, Romanie?, rzekł Ostap. — Oj, stary! ja wam zazdroszczę.
— Tać to gadać wolno — odpowiedział starzec kiwając głową — ale prawda, prawdą. Przynajmniej macie czas Panu Bogu się pomodlić, podumać, odpocząć, a choćby popłakać. Człowiek i na to czasu nie ma. Mnie siedemdziesiąt kilka lat, a za pługiem jeszcze chodzę.
— Praca, mój stary, nie jest nieszczęściem.
— A cóż? — spytał naiwnie Roman.
— Niespokój w duszy.
— A jak ma być spokój, kiedy człek pracuje, i rok cały przepociwszy się na zimę i wiosnę, ledwie kawałek ma chleba?
— Wam na to nie narzekać — odezwała się Kulina — bo wy macie dwuletnie żyto.
— Ja, ale drudzy nie mają — wszystko to jedno. Dziś u mnie jest, jutro nie stanie. I mnie zniszczą, jak tamtych poniszczyli, co z samopłużnych na ogrodników poprzechodzili.
— Cyt! — rzekła stara — a nu kto podsłucha?
— Ja to im w oczy powiem.
Kilka tak razy rozmowa różnie poczynana, zawsze się na użaleniach kończyła; ilekroć zejdą się wieśniacy nasi, muszą wypowiedzieć, co im na sercu cięży. I nie dziw — starga wzdyma na chwilę żal i podnosi, ale potem lżej po niej.
Poczęły się częstowania w koło, kieliszek chodzić zaczął i utyskiwania z nim razem. Każdy opowiadał swoje dzieje, swoje utrapienia; przytomni często sami stękając, z cudzych przygód się śmieli.
Jest litość w ich sercach, ale nie znajdziesz jej często na ustach; ztąd najfałszywsze wypływają sądy. Łatwiej się jej czynem objawić, niż wysłowić.
Obraz, jaki w tej chwili wnętrze chaty przedstawiało, wart był pędzla malarza, tak oryginalny i malowniczy. W pośród ogorzałych wieśniaków, biała, piękna twarz Ostapa jaśniała smutkiem i powagą obleczona, obok niej siwobrody Roman, zgrzybiała Kulina, rumiana i uśmiechająca się Zoja, smętna Fedkowa, ponury mąż jej, szyderski Janko — grupowali się w jedną całość, na tle ciemnem, głębokiem chaty, żywemi blaski oświeceni. Zoja nie spuszczała z oka Ostapa; wesołe dziewczę; pamiętało chłopięciem i kochała dzieciną będąc jeszcze. Teraz odżywały uczucia na widok dorodnego mężczyzny; ale bojaźliwie rachując, jak daleko było od niego do niej. Sto razy niebieskie oko kierowało się ku niemu i zwracało ku ziemi, poprawiała włosy, spoglądała po sobie, szukała, czy na nią nie spojrzy. On nie patrzał. Cały zajęty starą i braćmi, nie uważał prawie siostry.
Czas upływał szybko i Ostap nareszcie zabrał się do wyjścia.
— Przeprowadzę cię — rzekł Fedko — wszak we dworze stoisz?
— We dworze, ale mi czas wracać, chodźmyż.
Wszystkich oczy przeprowadziły znowu wychodzącego. Sami z bratem powoli szli ulicą.
— Teraz, kiedyśmy sami — rzekł Fedko z cicha — możesz mi powiedzieć i ja spytać mogę, co z sobą myślisz bracie?
— Alboż wiem? — rzekł Ostap — alboż o sobie myśleć i sobą rządzić mogę? Zrobię co mi każą.
— To ciebie nie uwolnili?
— Nie, i nie spodziewam się tego. Graf mnie nigdy nie lubił.
— Cała nadzieja w panience, to dobre serce — i gdyby mogła...
— Ależ może-ż cokolwiek.
— W małych rzeczach, Bóg z nami — jakoś to będzie.
Ostap miał zawracać się już do dworu, ale serce wiodło go gdzieindziej. Od pierwszego kroku za wrota, ciągnął się ku cmentarzowi — mogiła matki i ojca wlokła go ku sobie. Ale żądanie to, wśród nocy, tak się musiało dziwnem wydać Fedkowi, że o niem nie śmiał wspomnieć. Aż przemógłszy się, rzekł:
— Fedku, byłem u żywych, trzeba pójść pokłonić się umarłym?
— Gdzie? — spytał drugi zdumiony.
— Na mogiłę.
— Po nocy?
— Tem lepiej, nikt nas nie zobaczy, a chce mi się uklęknąć i pomodlić za ojca i matkę. Pójdziesz ze mną?
Chwilkę namyślał się wieśniak.
— A duchy?
— Nic nam złego nie zrobią, idziemy z modlitwą.
— Chodźmy. A gdybyś był sam, poszedłbyś? — spytał Fedko.
— Poszedłbym.
— Już i ja się nie boję niczego w dzień, ale w nocy! Na smętarz! Pierwszy to raz tam będę.
Zawrócili się więc uliczką w dół, po za stodołami idąc ku wzgórzowi, na którem widać było kilka krzyżów i bramkę na wale otaczającym ostatnie pomieszkanie zmarłych.
Szli w milczeniu; Ostap dumał.
Otworem zastali drzwiczki, a mogiły chwastami zarosłe, wysoką trawą i tarnem.
Na prawo pod kamiennym krzyżem była mogiła Bondarczuków.
Fedko wszedł żegnając się i nie bez strachu; przybyły ukląkł i modlił się długo.
Gdy powstał, trzecia ciemna postać ukazała się nagle w drzwiczkach smętarza. Fedko przeraźliwie krzyknął i odskoczył, wołając:
— Duch! duch!
— To ja! — odpowiedział głośno Alfred — chodźmy!
— To ty? tutaj?
— Ja, czas wracać, pożegnaj towarzysza, ruszajmy; od godziny cię szukam, byłem niespokojny; szczęściem postrzegłem dwa cienie ku smętarzowi się wlokące, domyśliłem się, że to ty.
To mówiąc, wziął Ostapa pod rękę i rzucając Fedka, który miał słomiany kapelusz w rękach, nie rozumiejąc, co to znaczyć miało, pociągnął go za sobą.
— Musiemy się rozmówić — rzekł Alfred uszedłszy kilka kroków. — Widzę ze wszystkiego, że ty z moim kochanym stryjem porozumieć się nie potrafisz. On w tobie widzi poddanego, chłopa, słowem istotę — nie mówmy o tem.
— Istotę, co nie warta zbliżyć się do niego.
— Pozostać tu nie możesz.
— Nie mógłbym, gdybym nie musiał.
— Właśnie o tem „musie“ mówić mamy.
— Złamać go niepodobna.
— Ja myślę przeciwnie. Hrabia cię uwolni.
— Nie zechce.
— Ja, pozwól i nie obrażaj się, ja z nim o to traktować będę.
— Słuchaj Alfredzie — rzekł głosem pełnym wzruszenia Eustachy. — Winienem mu moje wychowanie, mam się czem wypłacić, wypłacę się pracą. Mógłbyś wprawdzie złożyć za mnie i zapewne myślisz o tem, ale ja na to nie pozwolę. Dość ludzi kosztowałem, czas samemu myśleć o sobie. Ciężki może, upokarzający los mnie czeka, ale go zniosę mężnie. Czuję w sobie siły. Jeszcze słowo — mam obowiązki, rodzinę, ludzi biednych, braci wieśniaków, których opuszczając samolubnie, byłbym winien na sumieniu. Zostając tu, będę im użytecznym — zostanę. Jakkolwiek wielki nas dzieli od siebie przedział, ja ich kocham.
Alfred w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.
— Posłuchaj mnie — rzekł — ślicznie mówisz, ale to są marzenia. Zostając tu, cóż ty potrafisz jeden, bezsilny przeciw wszystkim? Kochasz ich, a patrzeć będziesz zmuszony na męki braci, nie mogąc na to zaradzić. Co się tyczy kosztów położonych na ciebie, dopiero w tej chwili wyznać ci muszę, że większa ich część, z innego niż myślisz, źródła. Jesteś więc wolny. Zaklinam cię, pozwól mi mówić z hrabią. Z dzisiejszego przyjęcia widzę, jak mu ciężysz, zgodzi się na to łatwo. Później stałbyś mu się potrzebnym i byłbyś więźniem na wieki.
Ostap myślał.
— Zostanę tu — rzekł — nie mów Alfredzie, że się na nic biednym braciom nie przydam; słowo pociechy, grosz posiłku, są wielką dla nich rzeczą.
— Ani słowa twego, ani grosza panem nie będziesz — przerwał pierwszy — zostając tutaj; oswobodzony lepiej im użytecznym być potrafisz. Zresztą może być, że się ułożę z hrabią o uwolnienie całej twojej familji.
— Familji! — zawołał Ostap — cała wieś mi familją, wszyscy ci biedni braćmi, jedna u nas krew płynie Alfredzie, a krwi siła potężna. Czuję to w tej chwili. Chybabyś uwolnił wieś całą i pozwolił mi zabrać kości rodziców, inaczej — inaczej ztąd pójść nie potrafię.
— Zimniej bierz rzeczy, Eustachy.
— O! gdybymże potrafił?
— W tej chwili może nie, ale namyśliwszy się...
— Myślałem o tem nie raz.
Alfred zamilkł.
Weszli w topolową ulicę wiodącą do dworu z boku, i milcząc przebyli dziedziniec. W pokojach Alfreda zastali nieznajomego jegomości z ogromnemi w pół księżyce czarnemi bokobrodami, wytrzeszczonemi oczyma, wąsem zawiesistym, w surducie na wszystkie guziki zapiętym.
Alfred ze zwykłą sobie grzecznością przystąpił do niego, jakby pytał, co tu robi?
— JW. graf pozwoli, mam dyspozycję JWP.
— Dla mnie? — spytał Alfred śmiejąc się.
— A! uchowaj Boże, JP.! Do Ostapa Bondarczuka — rzekł z przyciskiem głos podnosząc.
Alfred zczerwieniał.
— Nim WP. co masz mówić, powiesz — rzekł szybko — pozwól sobie oznajmić, że pan Eustachy jest moim przyjacielem i że choć go macie w skazkach, możnaby go grzeczniej nazwać.
— Z przeproszeniem JP, — odparł rządca żywo — nie zwykłem do chłopów mówić inaczej.
Ostap widząc na co się zanosi, gdyż Alfred za jedno jeszcze słowo byłby wyrzucił za drzwi gbura, postąpił naprzód i rzekł spokojnie:
— Co mi pan rozkaże?
Rządca dumnie zmierzywszy go wzrokiem, rzekł:
— Jasny graf chce, abyś wyjechał jutro rano do wsi Białej Góry i zajął się szpitalem, żyd arendarz ma polecenie go zawieźć, kwatera wyznaczona w blizkiej chacie, gdzie i charczować będą. Dozór lazaretu pod jego odpowiedzialnością, gdyż dotąd był Moszko cyrulik, ale ten pójdzie precz. Furmanka przyjdzie jak świt. Bez zawołania i pozwolenia, JW. graf nie pozwala mu się oddalać ani krokiem.
— Dobrze, zrobię jak mi każą. To cała dyspozycja?
— JW. graf kazał dodać, że ze swej łaski daje mu rocznej pensji sto złotych i odzienie.
Ostap nic nie odpowiedział; aby pojąć jak to mu bolesnem być musiało, dodajmy, że słudzy Alfreda byli przytomni.
— Proszę jednak pomimo dyspozycji — przerwał Alfred — wstrzymać się z wyprawą, bo ja o tem jeszcze z grafem mówić będę.
— Ja spełnić muszę — odrzekł wychodząc rządca — czekać mi na to nie kazano.
Alfred, w którym krew wrzeć poczynała, zerwał się i poleciał do pałacu.
W pokoju hrabiego paliła się jeszcze lampa i słudzy powiedzieli, że nie spi; jak piorun wpadł tam jego brataniec.
Hrabia chodził z rękami w tył założonemi zamyślony.
— A! ty tu! o tej porze?
Zdawał się zmięszany.
— Przyszedłem! — zawołał hamując się Alfred — bo do jutra czekać nie mogłem z prośbą, którą mam do stryja.
— Cóż to jest? coś tak pilnego?
— W istocie, spaćbym nie mógł z myślą, że jutro mi przyjaciela odbiorą. Kazałeś wyjeżdżać Ostapowi.
— Kazałem.
— Do Białej Góry, do szpitalu?
— Najstosowniejsze miejsce, zdaje mi się.
— Kochany stryju — rzekł Alfred — o jedną cię łaskę proszę; nigdy może w życiu nie zażądam drugiej.
Jasna myśl jakaś przebiegła po głowie stryja — uśmiechnął się.
— Czegoż chcesz, powiedz mi, abym go uwolnił?
— Właśnie; ale nie żebyś go uwolnił. Wracam za niego koszta, jakie poniosłeś.
— Panie Alfredzie!
— Kochany stryju, to sprawiedliwa!
— Kochany bratańcze, a gdybym przyjąć nie chciał?
— Daję ci w zamian z moich ludzi.
— A! zapewne! Ciekawym, kto tak utalentowanego zastąpić potrafi człowieka? — rzekł stryj szydersko.
— Pieniądz — krótko odparł Alfred.
— To potrzebuje namyślenia i czasu — marszcząc się rzekł hrabia — a może całkiem go nie ustąpię.
— Stryju! nie wiesz, jak mnie srodze męczysz.
— Ciebie?
— To mój przyjaciel.
— Pozwól się przestrzedz, że szczególniejsze dobierasz sobie przyjaźni.
— Patrzę na serce.
— Ale zdaje mi się, nie dość jest na nie patrzeć, winieneś coś imieniowi, które oba nosimy; jako opiekun...
— Stryju kochany, jestem pełnoletni.
— Dziękuję za przypomnienie; jesteś zupełnie wolny. Rób więc jak ci się podoba i pozwól mi powiedzieć sobie, żem pełnoletni także od dawna.
— Nie dasz się więc uprosić?
— Zostawiam do namyślenia.
— Ale takie postępowanie z takim człowiekiem.
— Jestem sędzią moich postępków — sucho odparł hrabia.
Zamilkli.
Alfred wziął za kapelusz.
— Życzę dobrej nocy i żegnam — rzekł.
— Jakto, żegnam?
— Wyjeżdżam jutro rano.
— Cóż to jest?
— Po prostu wyjazd, kochany stryju.
Hrabia udał, że się trochę pogniewał, ale nic nie rzekł, wyciągnął rękę i ukłonił się.
Alfred wyszedł.
Stryj spojrzał na drzwi i pocierając ręce, rzekł do siebie:
— Wybornie; dwóch razem się pozbędę; Misia zostanie księżną.
I ukłonił się ku drzwiom szydersko i zatarł ręce śmiejąc się jakimś śmiechem suchym i nielitościwym.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.