Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

porwawszy, przyparł się z innej strony, bratowa i Zoja siostra stanęła naprzeciw nich.
— Powiedzcie mi — rzekł Ostap — jak wam tu było, jak jest; długi, długi czas nie widzieliśmy się — stryj umarł.
— Umarł! — ponuro rzekł Fedko — rok temu, nie swoją śmiercią!
— Jak to?
— Ziemia go zasypała, gdy piasek kopał: nimeśmy się dogrzebali — nie żył. Nie pochowali go nawet na świętej ziemi! — i potrząsł głową smętnie. — Taki koniec nas wszystkich. Pokój mu na wieki, dość się napracował za życia.
— Lepiej wam teraz, graf sam mieszka.
— Lepiej? — podchwycił Fedko. — O! dobrze wam, że tego dobra nie znacie. Nie mówmy o tem, wyście Ostapie wychowaniec, ulubieniec.
— Ja! — i gorżko uśmiechnął się Ostap.
— A my — kończył pierwszy — nicby o nim dobrego powiedzieć nie mogli: kat na ludzi, nie pan.
— Co prawda, to prawda — przerwała Zoja żywo — nigdy u nas tego nie bywało, co teraz. Sam o niczem nie wie, nic nie rozumie, ekonom męczy i znęca się. Ja w fabryce.
— W jakiej?
— A! sukiennicę założyli.
— Janka jeszcze chcieli na flis wyprawić.
— Któżby pańszczyznę robił? — spytał Ostap.
— A któż, ja i żonka — rzekł Fedko ruszając ramiony.
— A koło domu?
— O! o to się nie pytają.
— Szczęściem — śmiejąc się dorzucił Janko — ja tak tęgo na nogę zakulał, że na flis nie poszedł. Dopiero gdy flisacy ruszyli, ozdrowiałem. A cóż było robić, kiedy nie można siłą, to chytrością.
Bratowa układłszy dziecię w kołyskę, przyszła do Ostapa i spytała w pół jego, w pół męża: