Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bez zawołania i pozwolenia, JW. graf nie pozwala mu się oddalać ani krokiem.
— Dobrze, zrobię jak mi każą. To cała dyspozycja?
— JW. graf kazał dodać, że ze swej łaski daje mu rocznej pensji sto złotych i odzienie.
Ostap nic nie odpowiedział; aby pojąć jak to mu bolesnem być musiało, dodajmy, że słudzy Alfreda byli przytomni.
— Proszę jednak pomimo dyspozycji — przerwał Alfred — wstrzymać się z wyprawą, bo ja o tem jeszcze z grafem mówić będę.
— Ja spełnić muszę — odrzekł wychodząc rządca — czekać mi na to nie kazano.
Alfred, w którym krew wrzeć poczynała, zerwał się i poleciał do pałacu.
W pokoju hrabiego paliła się jeszcze lampa i słudzy powiedzieli, że nie spi; jak piorun wpadł tam jego brataniec.
Hrabia chodził z rękami w tył założonemi zamyślony.
— A! ty tu! o tej porze?
Zdawał się zmięszany.
— Przyszedłem! — zawołał hamując się Alfred — bo do jutra czekać nie mogłem z prośbą, którą mam do stryja.
— Cóż to jest? coś tak pilnego?
— W istocie, spaćbym nie mógł z myślą, że jutro mi przyjaciela odbiorą. Kazałeś wyjeżdżać Ostapowi.
— Kazałem.
— Do Białej Góry, do szpitalu?
— Najstosowniejsze miejsce, zdaje mi się.
— Kochany stryju — rzekł Alfred — o jedną cię łaskę proszę; nigdy może w życiu nie zażądam drugiej.
Jasna myśl jakaś przebiegła po głowie stryja — uśmiechnął się.
— Czegoż chcesz, powiedz mi, abym go uwolnił?
— Właśnie; ale nie żebyś go uwolnił. Wracam za niego koszta, jakie poniosłeś.
— Panie Alfredzie!