Orle skrzydła/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

W tej samej chwili inna zupełnie scena odgrywała się w Tuillerie. W pokoju, zwanym żółtym, ponieważ posiadał mahoniowe meble żółtą materyą kryte, przy oknie stały stalugi, a na napiętem na nich płótnie, widać było sympatyczny portret Eugeniusza Beauharnais, naszkicowany ręką jego siostry, która zmuszona zmrokiem do złożenia pędzla, siedziała w tej chwili u nóg matki, Józefiny Bonaparte, żony bohatera.
— Mamo — rzekła Hortensya — zdaje mi się, że oficerem, będącym dzisiaj na służbie, jest kapitan Margel. Pozwól, żebym go tutaj wezwała.
Józefina uśmiechnęła się.
— Gdy nie ma przy tobie księżniczki Wandy, zaraz ci się przykrzy — rzekła, pieszcząc jej ciemną główkę.
— Tęskno mi za Wandą; wyjechała tak dawno i nie wraca, porozmawiam chociaż o niej z kapitanem Jerzym — odparła Hortensya.
Po chwili Jerzy siedział pomiędzy matką i córką, rozmawiając wesoło i serdecznie. Nagle drzwi się otworzyły, i ukazał się w nich Eugeniusz Beauharnais, w mundurze pułkownika gwardyi konsularnej, a za nim Napoleon. Spostrzegłszy Jerzego, który wstał, jak sprężyną popchnięty, przyszły cezar zbliżył się do niego i, biorąc go delikatnie za ucho, rzekł:
— A ty co robisz tutaj?... Myślałem, że jesteś na służbie.
— Kapitan jest właśnie na służbie — rzekła żywo Hortensya.
— A to piękne czasy nastały, jak widzę, w Tuillerie. Przed chwilą posyłam po Eugeniusza i donoszą mi, że „pułkownik je.“ Szósta godzina się zbliża, a on zanim zasiądzie przy moim stole, uważa za potrzebne pożywić się w samotności... to doskonałe!
Młody pułkownik, widząc, iż matka i siostra śmieją się, rozjaśnił twarz.
— Postaw się, generale, w mojem położeniu — rzekł — obiad przy twoim stole trwa zaledwie dziesięć minut, co może wystarcza Hortensyi, która powietrzem żyje, ale mnie w żaden sposób wystarczyć nie może, staram się więc nigdy głodnym nie siadać do stołu pierwszego konsula.
Wszyscy rozśmiali się wesoło.
Swobodnie i dobrze płynęło życie Napoleonowi, w kółku rodzinnem, wśród którego on, najstarszy, liczył niewiele więcej nad lat trzydzieści, a był już panem Francyi.
— Do stołu! — rzekł Napoleon — nie skarżcie się na mnie, daję wam dzisiaj cały kwadrans czasu, lecz ani minuty dłużej, w przeciwnym razie nie moglibyśmy być na operze. Wiem, chwała Bogu, wiele czasu Józefina potrzebuje do ubrania się. Pojedziesz z nami, Jerzy, w mojej karecie.
Jerzy skłonił się i wyszedł.
Istotnie obiad trwał tylko kwadrans, poczem rozeszli się wszyscy, aby przygotować się do teatru. Hortensya i księżniczka, których pokoje sąsiadowały ze sobą, ubierając się, rozmawiały.
— Czy lubisz muzykę? — zapytała panna Beauharnais.
— Czy ją lubię? — odparła Wanda — nie byłabym dzieckiem swego kraju, gdybym jej nie lubiła. Nasze piosnki są prześliczne, tęskne i rzewne, jak szum naszych lasów... Już będąc dzieckiem...
— W pół do ósmej! — wykrzyknęła Hortensya z przestrachem.. Na Boga! trzeba się spieszyć, konsul czekać nie umie.
— Jestem gotową — rzekła Wanda, wychodząc po chwili z swego pokoju.
Karety czekały już na dziedzińcu, otoczone gwardzistami na koniach, którzy poprzedzali zawsze konsula. Napoleon sprowadził panie do przedsionka, gdzie otuliły się futrami, poczem skierował się z Jerzym, oraz dwoma adjutantami do swej karety. Gwardziści ruszyli przodem, a za nimi miał podążyć pierwszy konsul ze swymi adjutantami. Wtem lekki okrzyk rozległ się w pobliżu. Jerzy wyskoczył z powozu i podążył do pałacu, konsul za nim pospieszył.
Wypadek, który ów krzyk wywołał, był niewielki; księżniczka Wanda, schodząc ze schodów, poślizgnęła się i upadła.
— Zraniłaś się pani? — zapytał Napoleon.
— Nic mi się nie stało — odrzekła Wanda wesoło — ślizko było więc przewróciłam się, ale futro ochroniło mnie od stłuczenia, jedźmy... Gdybym jednakże była przesądną, kto wie, czybym nie powiedziała: „zostańmy w domu.“
— Czy lepiej nie zrobimy, zostając? — zapytała Józefina.
— Co znowu! — wykrzyknął konsul — siadajcie, panie, trzeba spieszyć, bo się spóźnimy!
Prędko zajęli miejsca i ruszyli w drogę, ale gwardziści znacznie już ich wyprzedzili. Na ulicy Saint-Nicoise, w zaułku, stał wózek zaprzężony w jednego konia, a na nim leżała beczka wina, czy oleju; przy wózku stał woźnica i palił spokojnie fajkę. Gwardziści widzieli go z daleka, widzieli jak za ich zbliżeniem się woźnica ów przysunął się do beczki i oparł o nią fajkę; może się lękał, żeby, który z nich nie miał ochoty skosztować jego wina. Wtem straszliwy huk rozległ się w wązkiej uliczce; woźnica odskoczył od beczki, a w tej samej chwili z domów, ciągnących się rzędem, poczęły lecieć szyby, a jęki ludzi i rżenie koni zawtórowały niespodziewanemu hukowi.
Machina piekielna eksplodowała, raniąc i zabijając gwardzistów konsula. Gdy w kilka chwil potem nadciągnęły karety, już ulica spokojną była: szyby z okien nie leciały, tylko jęki ludzi zewsząd się rozlegały. Woźnica konsula zatrzymał konie.
Bonaparte i jego towarzysze wyskoczyli z karety. Okropny widok przedstawił się ich oczom: w kałuży krwi leżeli żołnierze i konie. Konsul odzyskał zimną krew; kazał rannych odnieść do szpitali, a zabitych do poblizkiego kościoła. O dwadzieścia kroków od miejsca katastrofy znaleziono człowieka nawpół nieżywego, pokrytego ranami. Tego kazał konsul wziąć pod czujną straż. Był to wykonawca zamachu.
Załatwiwszy się z rannymi, Napoleon poszedł z Jerzym uspokoić kobiety, które płakały w karecie.
— No, no, otrzyjcie łzy, nic nam się nie stało — rzekł, siląc się na uśmiech — pojedziemy do teatru.
— Wróćmy do domu — prosiła Józefina.
— Żeby nieprzyjaciele sądzili, iż się ich uląkłem... Nie, tej satysfakcyi im nie zrobię — odparł Napoleon.
I podążyli na operę.
Właśnie kurtynę podnoszono, kiedy konsul z rodziną wszedł do swej loży. Wieść o zamachu już rozbiegła się po stolicy, i różne pogłoski krążyły dokoła. Niektórzy dowodzili, iż Napoleon jest ciężko rannym; ujrzawszy go nietylko zdrowym, lecz spokojnym, jak zawsze, publiczność zerwała się uradowana z krzeseł i z zapałem wołać poczęła:
— Niech żyje Napoleon!
Konsul skłonił się na znak podziękowania i przedstawienie się rozpoczęło. Józefina siedziała blada i strwożona.
W istocie, księżniczko, twój upadek zapowiadał nam nieszczęście — rzekła po chwili.
— On to właśnie uratował mi życie — rzekł Napoleon, zwróciwszy się do Wandy.
Miesiąc czasu zaledwie upłynął od zamachu przy ulicy Saint-Nicoise. Zamach ten, jak i inne, spełzłszy na niczem, podniecił tylko zapał ludu Bonapartego.
Styczeń dobiegał do końca; śnieg okrył pola i łąki białą oponą, nawet drogi były zasypane. Pomimo tego jakaś samotna kobieta, okryta płaszczem wieśniaczki, szła brzegiem lasu do Compiègne. Westchnienie ulgi wydobyło się z jej ust, gdy ujrzała przed sobą drewniany domek, rodzaj pawilonu myśliwskiego.
Doszedłszy do drzwi domku, otrząsnęła płaszcz ze śniegu i schyliła się, a wyjąwszy z pod kamienia, tworzącego próg, niewielki klucz, otworzyła nim drzwi i weszła do wnętrza mieszkania.
Znalazła się w izbie okopconej dymem i pustej prawie; zdjąwszy płaszcz, podeszła do komina, wyciągnęła z kąta smolne szczepy i rozpaliła ogień, poczem usiadła na nizkim stołku i poczęła sobie grzać dłonie. Twarz jej kurczył wyraz bólu, czy gniewu, siwa głowa pochylała się ku piersiom, a ręce splatały się, jakby na znak rozpaczy.
Wtem dały się słyszeć trzy uderzenia we drzwi, poczem do pawilonu weszło kilku mężczyzn i poczęli otrzepywać się ze śniegu. Kobieta zbudziła się z myśli posępnych i powstała naprzeciw nich.
— A to pogoda! — rzekł jeden, podając jej rękę na powitanie.
Inni skłonili się jej z daleka.
Tajemnicza Hrabina, gdyż ona to była, wskazała im krzesła, a gdy je zajęli, rzekła głuchym głosem:
— Dziękuję wam, panowie, żeście przybyli na moje wezwanie; nie mogliśmy spotkać się w Paryżu, gdyż od czasu ostatniego naszego zamachu policya uniemożliwia wszystko. Wybrałam ten pawilon w lesie, w nadziei, że nie zwrócimy tutaj uwagi naszych nieprzyjaciół. Będę potrzebowała wkrótce waszej pomocy.
— Jesteśmy na pani rozkazy — rzekł jeden ze sprzysiężonych.
— Tym razem chodzi o wykonanie zamachu na księżniczkę Wandę C., która szkodzi wielce naszym zamiarom. Nie chodzi na razie o jej zabicie, gdyż może być ona korzystnym fantem w naszych rękach, lecz o porwanie jej i uprowadzenie w bezpieczne miejsce... Porwanie z pałacu Tuillerie jest niepodobieństwem, to też trzeba odłożyć zamach do pierwszych dni wiosny, kiedy rodzina Bonapartych uda się na letni pobyt do Malmaison.
Hrabina pokrótce przedstawiła plan zamachu już ułożony, poczem pawilon opustoszał.
Sprzymierzeńcy rozeszli się w różne strony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.