Ordynat Michorowski/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIII.

Z powodu imienin księcia Ponieckiego cała wyższa administracja Rusłocka i przyległych folwarków zaproszoną została na przedwieczorną herbatę. Zastrzeżenie „przed“ było wyraźne, potem miał być bal i zjazd arystokracji. Należało z administracją załatwić się wcześniej. Bohdan otrzymał wyłączną kartę od księżnej, zapraszającą nader uprzejmie już na obiad i na bal. Ale Bodzio od czasu bytności swej w Hulance solidaryzował się więcej z kolegami. Stał się ich szczerym przyjacielem. Własne porywy dumy magnackiej powstrzymywał umiejętnie, mając zawsze w pamięci butność Wyroczyńskiego. Odpisał księżnej, że zjawi się razem z kolegami przed wieczorem.
Przy herbacie Bodzio został umieszczonym w bliskiem sąsiedztwie księżnej, która siedziała przy stole. Książę natomiast wciąż spacerował. To zapalał cygaro, to zaglądał w okno. Przysiadał obok żony rzadko i na krótko. Odzywał się mało, rzucając przeważnie zapytania. Panowie z administracji odpowiadali z mniejszym lub większym pospiechem i w uroczystem skupieniu. Poniecki słuchał ich z uśmieszkiem pobłażliwo-apatycznym. Często także przemówił coś do żony, w obcym języku, wprawdzie przyciszonym uprzejmie głosem, lecz przez to pogarszając tylko wrażenie. Bodzio się zdumiewał. Jakoś do innych porządków przywykł w Głębowiczach, a może już miał w swych żyłach krople innej krwi, niż Ponieccy. Jednak bogata sala jadalna, rój lokajów wyfrakowanych, ogólna atmosfera magnacka trochę na niego podziałały. Mimowoli wchłaniał w siebie hojnie tu rozsypaną wielkość. Ożywił się, nabrał podnieconych kolorów. W źrenicach znalazł się wyraz już przyćmiony, trochę butny. W junakierski sposób prostował smukłe plecy, głowę podnosząc wyżej ruchem arystokratycznym.
Gawędził wesoło z księżną, ale po polsku. Księcia subtelnie ignorował. Pomimo bowiem wsiąkania w swe właściwe ramy, odczuwał nietakt Ponieckiego. Z poczuciem swej wyższości był uprzedzająco grzeczny dla kolegów, zarazem różniczkując siebie od nich, lecz bez objawów zewnętrznych. Bodzio obiecywał sobie zostać na wieczór i bawić się dobrze w tych swojskich warunkach. Oboje księstwo wyróżniali go widocznie. Bohdan czuł, że mu się to należy, ale rozkosz tego wrażenia psuł mu pewien niesmak. Chcąc go złagodzić, zwracał się z serdecznem słowem lub z dowcipem filuternym do kolegów i cieszyło go ich zadowolenie. Książę krzywił się na to nieznacznie, w duchu myślał: — „natura Michorowskich“ — i wielce był dumnym, że się zwie Poniecki.
Zanim skończyła się proszona herbata, nadjechało kilka osób z sąsiedztwa, oczekiwanych na godziny późniejsze.
Księstwu powarzyły się humory.
Jednym z przyjezdnych był hrabia zamieszkały w okolicy. Mówił powoli, łaskawie, patrząc w ziemię. Nad wyraz wstrzemięźliwie witał zebranych oficjalistów. Zdziwienie na ich widok osiadło w jego podniesionych brwiach, kręcił głową. Książę stał się jeszcze bardziej roztargniony. Miał już odpowiedniego partnera do rozmowy, ale dawał lekkie znaki księżnej, aby skróciła posiedzenie przy stole.
Do przedstawionego Bohdana hrabia poufale wyciągnął rękę.
— A! z przyjemnością witam przedstawiciela rodu Michorowskich — rzekł z emfazą. Wszak głębowicka linja?...
— Nie, hrabio, tylko czerczyńska — odrzekł Bodzio.
— To, to samo, to samo. Znam, znam ordynata! Działacz, społecznik! A pan tu zapewne lekko praktykuje? — dodał hrabia z figlarnym grymasem porozumiewawczym.
— O tak! Naturalnie! — wyręczył Bodzia w odpowiedzi sam książę Poniecki.
Bohdan się zmieszał. Może nie przyznałby, że właściwie jest oficjalistą, lecz interwencja księcia i jego uśmiech pobłażliwy zirytowały go. Odparł dość szorstko.
— Przeciwnie, hrabio, pracuję na chleb bo... muszę. Praktykantem nie jestem.
Księstwo i hrabia stropili się nieco, ale koledzy Bodzia spojrzeli na niego z uznaniem i to było mu nagrodą za dużą przykrość.
Wszedł nowy gość, zamożny obywatel. Witał zebranych z uprzejmą serdecznością bez wyjątków. Przemawiał tak samo do księcia jak i do Holewicza, jedynie z uwzględnieniem dla tytułu Ponieckiego. Hrabiemu radośnie podał prawicę.
— A! kochany sąsiad! Moje uszanowanie.
— Witam mego plan... ta... tora — wycedził hrabia mniej gorąco oraz mniej żarliwie wstrząsnął ręką obywatela.
— Cóż to za tytuł? — spytał cicho Bohdan Holewicza.
— A to, widzi pan, ten obywatel plantuje buraki do cukrowni hrabiego, hrabia zaś korzystając z sytuacji, nigdy go inaczej nie nazywa, jak tylko plantatorem. To także rodzaj wyższości.
Bodzio odczuł ironję w głosie Holewicza, ale i sam skrzywił nos.
Przez cały czas rozmowy hrabia istotnie przemawiał do obywatela zawsze z tym samym tytułem. Obywatel marszczył się, było mu przykro, ale na tem poprzestawał.
Panowie z administracji prędko sami zrozumieli, że czas się wycofać, zaczęli się żegnać. Księżna wobec wszystkich zwróciła się nagle do Holewicza. Minę miała nieobiecującą.
— Czy to pan pisał do hrabiego Borelskiego, mego ojca, list w kwestji gorzelni?
— Tak, proszę księżnej pani.
— A to szczególne! Wie pan, że podziwialiśmy w Bełcianach ten list. To list wprost koncertowy, niesłychany.
Holewicz odczuł niewyraźną jeszcze kompromitację.
— Dlaczego, proszę księżnej pani? — spytał głosem niepewnym.
Księżna mówiła teraz wyłącznie do obecnego hrabiego:
— To był bajeczny list. Croyez moi! Proszę sobie wyobrazić nagłówek: Szanowny panie!... Do mego ojca?!... Ha! ha! I poza tem w całem liście, dość długim, ani wzmianki żadnego więcej tytułu. To specjalna umiejętność: prawda?...
— Hm! istotnie — mruknął hrabia, pilnie patrząc w ziemię. Nawet jemu było nieswojo.
Książę chodził tylko po pokoju, na ustach miał coś niby uśmiech kłopotliwy, niby oburzenie.
Księżna ciągnęła dalej ubawionym tonem:
— Ten list ojciec mój schował do archiwum. W zbiorze wszelkich osobliwości hrabiów Borelskich będzie unikatem. „Szanowny panie“, i nic nad to?!... Que c’est ridicule!.
Zaśmiała się nerwowo, niemal ze spazmem.
Holewicz stał ogłuszony, jak obity szyderstwem.
Wszyscy byli niewymownie zmieszani.
Księżna, nie zwracając już uwagi na obecność administracji, odwróciła się do męża i hrabiego. Lecz spostrzegłszy, że Holewicz złożył głęboki ukłon i odchodzi wraz z innymi, prędko podeszła do Michorowskiego.
— Panie Bohdanie, pan zostaje z nami, tylko przebierze się pan naturalnie. To jeszcze potem, jak zbiorą się damy.
— Prosimy bardzo. Ależ nawet już prosiliśmy! — dodał książę.
Bodzio oprzytomniał. Otrząsnął się z osłupienia i z szalonego gniewu.
— Dziękuję jaśnie oświeconej księżnej pani za łaskawość, lecz odchodzę z kolegami — odrzekł, mocno akcentując słowa, zwłaszcza tytuł.
Skłonił się i wyszedł razem z Holewiczem.
W sieniach podał rękę zarządzającemu. Usta Bodzia trzęsły się, twarz była wzburzona. Nie rzekł nic, uścisnął przyjacielsko dłoń zwierzchnika z serdecznem spojrzeniem, które tamten odczuł i ocenił.
Bodzio w wyobraźni swej przyszłości ujrzał się w położeniu Holewicza. Pochlebiał sobie tylko, że lepiej zna wymagania arystokratyczne i formy, wobec nich obowiązujące.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.