Ordynat Michorowski/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII.

Z kancelarji Holewicza Bohdan wyszedł uśmiechnięty. Zręcznie wskoczył na bryczkę i ruszył w drogę. Jechał do sąsiedniego majątku, Hulanki, do obywatela Wyroczyńskiego. Wiózł tam jakieś rachunki, pieniądze i list Holewicza.
Bodzio cieszył się podróżą, bodaj kilkumilową, po pięknych okolicach wołyńskich, a wraz z nią idącą — swobodą.
Gdy bryczka wytoczyła się z folwarku na drogę, wśród dojrzałych zbóż Bohdan zaczął gwizdać. Radośnie biegał wzrokiem po falistych rozłogach, strojnych w perskie dywany ozimin i jarzyn. Uczuł zadowolenie, błogi spokój spłynął nań na wesołych skrzydłach. Te kilka godzin przed sobą wydawały mu się nową erą jego obecnego życia. Rozpuścił bogatą fantazję i wpadł w zadumę, chwilami tęskną, chwilami rozwielmożnioną do szału.
Zły był, gdy w samo południe bryczka stanęła przed gankiem w Hulance.
Młody Michorowski wszedł do sieni.
Ukazał się lokaj w błyszczącej liberji, na której złote guzy biły się z lampasami, lampasy z mniejszemi guzikami i lampasikami. Wszystko razem oślepiało oczy ordynarnem złociskiem.
Bohdan popatrzał na promieniejącego lokaja, niby na błazna z lichego cyrku. Usta złożyły mu się do śmiechu.
— Czy jest pan?
Lokaj nic nie odpowiedział; otworzył drzwi i wpuścił Bohdana do dużego gabinetu.
Michorowski rozejrzał się. Był sam.
Rzucił kapelusz na krzesło i przechadzał się wzdłuż pokoju rozprostowując nogi po podróży. Z ciekawością wyczekiwał Wyroczyńskiego. Wiedział o nim, że jest bogaty, że się „jakoś tam tego“ dorobił majątku, że jest bardzo sprytny i dumny.
Przepych gabinetu w tym samym stylu, co liberja lokaja, nasuwał pytanie, w jakim rynsztunku wystąpi właściciel tych hurtownych składów szychu.
Bohdan czekał długo, chodził, chrząkał, kaszlał.
Drzwi skrzypnęły. Wszedł Wyroczyński.
Okrągła figura jego zarysowała się w gabinecie okazale. Upierścieniowane palce zanurzył lekko w kieszeniach ubrania i spojrzał na Bohdana z pod czoła, schylając głowę, jakby patrzał pod światło.
Michorowski skłonił się uprzejmie i poszedł bliżej w celu powitania. Miał już wypowiedzieć swe nazwisko, gdy osadził go na miejscu sztywny bas Wyroczyńskiego.
— Czy to z Jarów?...
Bohdan zaciął wargi. Doznał jakby uderzenia w twarz.
— Z Jarów.
— Jak godność?... — indagował dalej Wyroczyński, nie zbliżając się i nie wyjmując rąk z kieszeni.
— Mi...o...ski — wykrztusił Bodzio, dusząc się z gniewu.
— Czy z rachunkami od Holewicza?
— Tak.
Wyroczyński wyciągnął rękę po papiery.
Michorowski rachunków szukał długo, trzęsąc się z oburzenia palce latały mu niesfornie, krew opływała go burzą płomieni.
— Proszę prędzej, prędzej! — nalegał obywatel.
Bohdan wydobył papiery z portfelu i chciał rzucić je Wyroczyńskiemu, plunąć i natychmiast wyjechać. Ale zadziwiającą siłą woli opanował się. Wzgarda mu dopomogła. Spokojnie wręczył paczkę wraz z listem tłustemu jegomości, tylko rękę cofnął prędko, jakby jej nie ufając.
Wyroczyński dostrzegł gwałtowny ruch, spojrzał przelotnie na wzburzoną twarz młodzieńca.
— Proszę poczekać tu — rzekł wyniośle.
Zrobił dłonią ruch, wyraźnie wskazujący miejsce przy drzwiach w progu.
Bohdan, jak ryś, rzucił się całą figurą naprzód, lecz się wstrzymał. Zacisnął zęby, aż zgrzytnęły.
Wyroczyński już tego nie widział, szedł do biurka, obrócony plecami. Usiadł na wspaniałym fotelu, rozparł się, założył grube nogi jedną na drugą i bogatym nożem wolno rozcinał kopertę.
Bohdan pozostał przy drzwiach, zupełnie zapomniany.
Wrzało w nim. Roztargane nerwy waliły w pulsach, niby huk raz po raz padających piorunów. Przechodził piekielne katusze zniewagi, mękę zduszonej w sobie dumy. Ale krzepił się ironją, ona była mu teraz siostrą miłosierdzia. Stał ogłuszony przez krótki moment. Poczem podniósł głowę i śmiało, wyzywająco patrzał na pękatą postać rozwaloną przy biurku. Lewą rękę zaczepił o guzik od kamizelki, w prawej miętosił rękawiczki, rwąc ich skórę z pasją.
Trzymał się na wodzy, drżał, ale czekał.
Nagle Wyroczyński zdjął jedną nogę z drugiej i ociężale, jednak prędko, powstał. List trzymał otwarty, twarz wielka, lśniąca rozszerzyła się zakłopotanym, lecz bardzo uprzejmym, niemal pokornym uśmiechem. Szedł do Bohdana, rozłożywszy ręce.
— Ach! Czego się dowiaduję! Mam honor... pana Michorowskiego?! Bardzo, bardzo uniżenie witam! Wprawdzie fama doniosła nam, że Rusłock posiada... tak znakomite... nazwisko, ale któż przypuszczał?! Witam szanownego...
Wyciągnął obie dłonie z miną rozkoszną. List spadł na podłogę.
Bohdan cofnął się krok w tył, nie zmieniając pozycji. Patrzał, jak przez szybę lodu.
Ramiona Wyroczyńskiego chwiały się gościnnie do rąk Bohdana. Lecz ten ich nie podał. Stał bez ruchu i głosu.
Wyroczyński zrozumiał.
Dłonie mu opadły, twarz zrobiła się aż fioletowa od krwi. Wybełkotał w okropnem pomieszaniu, nie wiedząc co mówi:
— Wszak pan... kuzyn ordynata Michorowskiego?... Nie wiedziałem... Chociaż fama niosła...
— Żałuję, że ta fama — odpowiedział Bohdan — nie ostrzegła mnie, że Hulanka posiada taki okaz... jakim pan jesteś, gardzący ludźmi pracy. Teraz wiem i wszelkie kwestje z panem załatwiać będziemy przez pocztę, bo nawet pastucha nie chciałbym tu przysłać. Żegnam.
Słowa te padały jak szpicrózgi.
Bohdan wyszedł z gabinetu.
Uspokoił się dopiero w polu. Długo klął w myśli, czasem głośno, wreszcie machnął ręką.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.