Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział trzynasty.
Pięćdziesiąt dwa.

W ciemnem więzieniu Conciergerie oczekiwali swego losu skazańcy, na których dnia tego wydano wyrok. Było ich tylu, co tygodni w roku. Pięćdziesięciu dwóch miał następnego popołudnia porwać nurt miasta ku bezkresnemu, wiecznemu morzu. Nim jeszcze opróżniono ich cele — nowi czekają już na wolne miejsca. Nim krew ich zmiesza się z krwią przelaną wczoraj, przygotowują już krew, która jutro zmiesza się z ich krwią.
Dwie dwudziestki i jeden tuzin odliczono. Od siedemdziesięcioletniego poborcy począwszy, który za wszystkie swe bogactwa nie mógł kupić sobie życia, a kończąc na dwudziestoletniej szwaczce, której nie uratowała jej nędza i ciemnota. Jak fizyczne choroby, wynikające z zaniedbania człowieka i jego występków, szukają sobie ofiar na wszystkich szczeblach, tak straszliwa moralna rozpusta, zrodzona z niewymownych cierpień, z nieznośnego ucisku i obojętności serca, uderzała we wszystko, bez różnicy.
Karol Darnay, siedząc samotnie w swojej celi, nie łudził siebie żadną nadzieją, odkąd opuścił sale Trybunału. W każdem słowie opowiadania, które wysłuchał, słyszał wyrok na siebie. Doskonale rozumiał, że żaden wpływ osobisty nie mógł go uratować, że został skazany przez miliony i że wobec miljonów jednostka nic nie znaczy.
Jednak niełatwą było mu rzeczą pogodzić się z tem, co go czeka, mając przed oczyma twarzyczkę ukochanej żony. Więzy, łączące go z życiem, były mocne i trudne, bardzo trudne do zerwania. Stopniowo, z wielkim wysiłkiem, rozluźniał je w jednem miejscu, ale wtedy mocniej zaciskały się w innem, a gdy wytężywszy wszystkie siły, uwalniał rękę, czuł, że więzy zaciskają się znów dokoła niej. Myśli jego pracowały gorączkowo, w sercu jego wrzał bunt przeciwko rezygnacji. Jeżeli na chwilę czuł się zrezygnowany, wówczas dziecko jego i żona, które zostały przy życiu, protestowały przeciw temu, uważając rezygnację za egoizm.
Ale tak było tylko z początku. Od niedawna zbudziło się w nim zrozumienie, że w losie, jaki go czeka, niema nic hańbiącego, że codziennie wielu idzie tą samą drogą, że idą krokiem pewnym, i w tem znalazł pociechę. Następnie uderzyła go myśl, że spokój tych, którzy są mu najbliżsi, zależy od tego, czy on potrafi zachować moc ducha. I tak stopniowo uspakajał się i doszedł do tego stanu, że myśli jego mogły wzbić się wyżej i sprowadziły nań ukojenie.
Zanim zmrok padł na dzień jego skazania, Karol posunął się daleko na tej drodze. Ponieważ pozwolono mu kupić przybory do pisania i świecę, zasiadł do listu, aby pisać go póki lampy więzienne nie zgasną.
Napisał długi list do Łucji, w którym zapewniał ją, że wiedział o uwięzieniu jej ojca tylko z jej ust, i że nie wiedział, iż odpowiedzialność za to spada na jego ojca i stryja, dopóki nie odczytano owego dokumentu. Wytłumaczył jej również, że utrzymanie jego nazwiska w tajemnicy przed Łucją (co obecnie jest rzeczą zupełnie zrozumiałą), było jedyną obietnicą, jakiej doktór zażądał od niego w dniu ich zaręczyn i że obietnicę tę musiał powtórzyć w dzień ich ślubu. Radził jej, dla dobra ojca, nigdy nie pytać, czy ojciec pamiętał o tym dokumencie, czy też o istnieniu jego przypomniało mu (na chwilę czy nazawsze) opowiadanie Karola o tem, co znaleziono w wieży wiezienia londyńskiego w owo popołudnie niedzielne, gdy siedzieli w cieniu swego rozkosznego platana. Jeżeli pamiętał o tym dokumencie, to przypuszczał niewątpliwie, że został on zniszczony podczas wzięcia Bastylji, ponieważ nie wspomniano go między pamiątkami więźniów, które lud znalazł w więzieniu, a które zostały ogłoszone na cały świat. Prosił — dodając, że wie, iż jest to niepotrzebne — by pocieszyła ojca, by wmówiła w niego, że nie zrobił nic, co mógłby sobie słusznie wyrzucać, że bezgranicznie poświęcał siebie i zapominał o sobie dla nich. Prosząc raz jeszcze, by zachowała w pamięci jego miłość i dozgonną wdzięczność, błagał, by się cała oddała dziecku i by pocieszyła ojca, a wkońcu przecież wszyscy spotkają się w Niebie.
Do doktora Manette napisał w tym samym tonie, dodając, że gorąco poleca jego opiece dziecko i żonę. Wyraził to bardzo dobitnie, w nadziei, że w ten sposób zapobiegnie rozpaczy i nawrotowi dawnych wspomnień u doktora, czego się Karol bardzo obawiał.
Panu Lorry oddawał pod opiekę ich wszystkich i wszystkie swoje interesy, co uczyniwszy i nie omieszkawszy dodać wiele pozdrowień i zapewnień przyjaźni, zakończył wszystko, co miał do zrobienia. Nie pomyślał ani razu o Cartonie. Myśli miał tak przepełnione tamtymi, że ani razu nie pomyślał o nim.
Zdążył napisać te listy zanim zgaszono lampy. Kładąc się na siennik, powiedział sobie, że skończył swoje rachunki ze światem.
Ale we śnie wrócił do tego świata i ujrzał go w jasnych barwach. Szczęśliwy i wolny, znów w starym domu na Soho (chociaż ten dom nie miał w sobie nic realnego), z lekkiem sercem, znów był razem z Łucją, a Łucja mówiła mu, że to wszystko był sen i że nigdy ich nie opuszczał. Chwila zapomnienia, i zdawało mu się, że został już ścięty, ale znów wrócił do Łucji, nieżywy i spokojny, a jednak taki jak dawniej. Znów chwila zapomnienia, i zbudził się ponurym rankiem, nie zdając sobie sprawy, gdzie jest ani co się stało, aż zrozumiał nagle: „Jest to dzień mojej śmierci“.
W ten sposób przebył wszystkie godziny, dzielące go od dnia, w którym spaść miały pięćdziesiąt dwie głowy. Teraz, kiedy zdołał się już opanować i miał nadzieję, że potrafi przyjąć swój koniec z odpowiednim heroizmem, rozpoczęła się w myślach jego nowa praca, trudna do opanowania.
Nigdy nie widział narzędzia, które miało położyć kres jego życiu. Jak wysoko stoi nad ziemią, ile ma stopni, gdzie go postawią, jak go dotkną, czy ręka, która go dotknie, będzie czerwona od krwi, w którą stronę obrócą go twarzą czy będzie pierwszy czy ostatni — te i tym podobne pytania, zupełnie niezależne od jego woli, powstawały w jego mózgu nieskończoną ilość razy. Przyczyną ich nie był strach: Karol zdawał sobie z tego sprawę, że strach nie ma doń dostępu. Raczej przyczyną tego było dziwaczne pragnienie poznania, jak się zachować, gdy nadejdzie chwila — pragnienie, będące w rażącej dysproporcji do kilku krótkich chwil, do których odnosiło się, ciekawość, która była raczej ciekawością jakieś innej w nim duszy, nie jego własnej.
Godziny mijały; chodził tam i z powrotem po celi, a zegar wydzwaniał liczby, których nigdy w życiu już nie usłyszy. Dziewiąta odeszła nazawsze; dziesiąta odeszła nazawsze; jedenasta odeszła, dwunasta zbliża się by odejść. Z długiej walki z nastrojem, który go ostatnio opanował, wyszedł zwycięsko. Przechadzał się po celi tam i z powrotem, łagodnie powtarzając ich imiona. Najgorsze minęło. Mógł teraz swobodnie przechadzać się tam i z powrotem, wolny od męczących mar, modląc się za siebie i za innych.
Dwunasta odeszła nazawsze.
Powiedziano mu, że ostatnią jego godziną będzie trzecia, a wiedział, że przyjdą po niego trochę wcześniej, ponieważ ulicą z turkotem przejeżdżały już ciężkie wozy. Postanowił więc pilnować godziny drugiej, jako pory właściwej, i tak się umocnić w międzyczasie, by móc innym dodawać mocy.
Chodząc tam i z powrotem po celi z rękoma złożonemi na piersiach — tak różny od owego więźnia, który chodził tam i z powrotem po celi w La Force — Karol bez zdziwienia słuchał, że bije pierwsza. Godzina przeszła jak inne. Szczerze dziękując Bogu, że wrócił mu panowanie nad sobą, Karol pomyślał: „Jeszcze tylko jedna...“ i znowu zaczął chodzić.
Kroki na korytarzu. Za drzwiami. Zatrzymał się...
Do drzwi włożono klucz i obrócono nim. Zanim drzwi się otworzyły, albo w chwili gdy się otwierały, jakiś człowiek powiedział przyciszonym głosem po angielsku. „Nigdy nie widział mnie tutaj. Schodziłem mu z drogi. Idźcie sami. Czekam niedaleko. Nie traćcie czasu!“
Drzwi otworzyły się i zamknęły pośpiesznie i oto, twarz w twarz z Karolem, stanął Sydney Carton. Spokojnie i badawczo patrzał na Karola, z uśmiechem na twarzy, na znak ostrożności przykładając palec do warg.
Było coś tak jasnego i dziwnego w jego spojrzeniu, że w pierwszej chwili więzień wziął go za przewidzenie swojej wyobraźni. Ale Carton przemówił — był to głos Cartona. Ujął rękę więźnia — to był rzeczywiście uścisk dłoni.
„Ze wszystkich ludzi na świecie najmniej spodziewałeś się mnie“, powiedział.
„Nie mogłem uwierzyć, że to ty! Prawie nie wierzę teraz jeszcze! Nie jesteś przecież...“ ta myśl nagle przyszła mu do głowy — „więźniem?“
„Nie. Ale posiadam władzę nad jednym z dozorców i dzięki temu stoję przed tobą. Przychodzę od niej — od twojej żony, kochany Karolu!“
Więzień uścisnął mu dłoń.
„Przychodzę z prośbą od niej“.
„Mów!“
„Jest to najserdeczniejsza, najżarliwsza prośba, wypowiedziana najbardziej wzruszonym i przejętym, a tak drogim ci głosem, który dobrze przecież pamiętasz“
Więzień odwrócił głowę.
„Niema czasu pytać, dlaczego przychodzę, lub co ta prośba znaczy. Nie mam czasu ci tego wyjaśnić. Musisz mi wierzyć i być posłusznym — zdejmuj buty, które masz na sobie, i wdziewaj moje trzewiki!“
Przy ścianie celi, za więźniem, stało krzesło. Carton popychając przed sobą Karola, posadził go z błyskawiczna szybkością na krześle i stanął przy nim rozzuty.
„Wdziewaj moje trzewiki! Prędzej! Zbierz całą wolę! Nie trać czasu!“
„Carton, z tego miejsca niema ucieczki! To niemożliwe! Umrzesz ze mną! To szaleństwo!“
„Byłoby szaleństwem, gdybym cię namawiał do ucieczki — ale czy ja cię namawiam? Kiedy zażądam, żebyś wyszedł temi drzwiami — powiedz, że to szaleństwo i zostań. Zmień ten krawat na mój i surdut na mój. Tymczasem rozwiążę ci włosy i rozpuszczę, jak ja je noszę — o tak!“
Z cudowną szybkością i z siłą zarówno woli jak ruchów, która wydawała się prawie nienaturalną, zmusił Karola do dokonania tych wszystkich zmian. Więzień był w jego ręku jak dziecko.
„Cartonie! Drogi Cartonie! To szaleństwo! To jest niewykonalne, to się nigdy nie da zrobić. Tyle razy próbowano i nigdy się nie udało! Błagam cię! Nie obciążaj goryczą swojej śmierci śmierci mojej!“
„Czy żądam od ciebie, kochany Karolu, żebyś wyszedł z tej celi? Kiedy od ciebie tego zażądam — odmów! Masz tu papier i pióro na stole. Czy ręka ci nie drży? Możesz pisać?“
„Mogłem, zanim tu wszedłeś!“
„Więc i teraz uspokój drżenie i napisz, co ci powiem. Prędzej, przyjacielu, prędzej!“
Przyciskając ręce do pałającego czoła, Darnay usiadł przy stole. Carton z prawą ręką na piersiach stał tuż obok niego.
„Napisz dokładnie co podyktuję“.
„Do kogo mam adresować?“
„Do nikogo“. Carton wciąż trzymał rękę na piersiach.
„Mam postawić datę?“
„Nie“.
Przy każdem pytaniu więzień podnosił głowę. Carton, stojąc obok niego z ręką na piersiach, patrzał w ziemię.
„— Jeżeli pamiętasz“ — dyktował Carton — „to, co zaszło miedzy nami, dawno już temu, zrozumiesz, kiedy to zobaczysz. Pamiętasz, wiem. Nie leży w twojej naturze zapominać. —“
Odjął rękę od piersi. Więzień, który przypadkiem spojrzał właśnie wgórę, zdziwiony tem, co mu każą pisać, doznał wrażenia, że ręka Cartona cofnęła się, a dłoń zacisnęła się.
„Czy napisałeś: zapominać?“ zapytał Carton.
„Napisałem. Czy masz w ręku broń?!“
„Nie, jestem bezbronny“.
„Co masz w reku?“
„Dowiesz się niebawem. Pisz dalej. Jeszcze tylko kilka słów“. Dyktował dalej. „— Rad jestem, że nadszedł czas, kiedy dać mogę świadectwo twym słowom. Że czynię to, nie najeży się tem martwić, ani żałować tego. —“ Kiedy mówił te słowa z oczyma zwróconemi na piszącego, ręka jego ostrożnie dotknęła twarzy Karola.
Pióro wypadło z rąk Karola — obejrzał się niespokojnie.
„Co to za woń?“ spytał.
„Woń?“
„Coś mię uderzyło!“
„Nic nie zauważyłem. Cóżby to mogło być? weź pióro i kończ! Śpiesz się! Śpiesz się!“
Jakby go pamięć zawiodła lub władze nagle go opuściły, więzień z trudem skupił uwagę. Kiedy spojrzał na Cartona zamglonym wzrokiem, dysząc ciężko, Carton, nie odrywając ręki od piersi, patrzał na niego badawczo.
„Śpiesz się! Śpiesz się!“
Więzień znów pochylił się nad papierem.
„— Gdyby było inaczej, —“ dłoń Cartona znów ostrożnie i wolno opuszczała się wdół, „— to nigdybym nie wyzyskał tej okoliczności. Gdyby było inaczej, —“ ręka Cartona dotknęła twarzy Darnay’a „— to tem większa byłaby moja odpowiedzialność. Gdyby było inaczej —“ Carton spojrzał na pióro i przekonał się, że więzień pisze jakieś nieczytelne zygzaki.
Dłoń Cartona nie dotykała już piersi. Więzień zerwał się, ze spojrzeniem pełnem wyrzutu, ale dłoń Cartona zamknęła się mocno na jego nozdrzach, a lewe ramię Cartona objęło go wpół. Przez kilka chwil więzień walczył z człowiekiem, który przyszedł złożyć zań w ofierze swoje życie. Ale już po upływie minuty czy dwóch leżał bez przytomności na podłodze celi.
Szybko, ale ruchem tak wiernym swemu celowi jak wierne było jego serce, Carton przebrał się w ubranie, które więzień odrzucił nabok, odgarnął wtył włosy i związał je wstążką, którą nosił więzień. Potem zawołał przyciszonym głosem: „Wejdź! Prędzej!“ Szpieg się zjawił.
Widzisz“, zapytał Carton, klękając przy więźniu, nieruchomo leżącym na podłodze, i chowając na jego piersiach napisany list. „Dużo ryzykujesz?“
„Panie Carton“, powiedział szpieg ze zmieszaniem strzelając w palce. „Ja nic nie ryzykuję w tej całej historji, jeżeli pan wiernie dotrzyma swego przyrzeczenia“.
„Możesz być spokojny. Będę wierny do śmierci!“
„I musi pan być wierny, panie Carton, jeżeli liczba pięćdziesiąt dwa ma być dotrzymana. Kiedy się pan ubrał w te suknie, już się nie boję“.
„Nie masz się czego bać! Niedługo będę daleko, gdzie już nie będę mógł cię niepokoić, a oni wszyscy będą, dzięki Bogu, daleko stąd! A teraz postaraj się o pomoc i odnieś mię do karety!“
„Pana?“ nerwowo zapytał szpieg.
„Jego, człowieku, z którym się zamieniłem! Wyjdziecie furtką, którą wprowadziłeś mnie?“
„Naturalnie!“
„Byłem słaby, mdlałem kiedyś mię wprowadzał... a teraz jestem jeszcze słabszy i zupełnie straciłem siły, gdy miałeś mię wyprowadzić. Pożegnanie tak mię wzruszyło! Takie rzeczy zdarzały się tu chyba często, zbyt często nawet! Życie twoje jest w twoich własnych rękach! Śpiesz się! Wołaj pomocników!“
„Przysięga pan, że mię nie zdradzi?“ zapytał drżąc szpieg, oglądając się po raz ostatni.
„Człowieku, człowieku!“ zawołał Carton, tupiąc nogą. „Czyż nie przysiągłem uroczyście, iż spełnię co mówiłem, że tracisz teraz drogi czas? Odnieś go sam na dziedziniec domu, który znasz, ułóż go sam w karecie, pokaż go sam panu Lorry, powiedz sam panu Lorry, by nie dawał mu żadnych środków — świeże powietrze wystarczy — by pamiętał, co mu powiedziałem zeszłej nocy, by natychmiast ruszali w drogę!“
Szpieg wyszedł, a Carton usiadł przy stole i oparł głowę na obu rękach. Szpieg wrócił z dwoma ludźmi.
„Jakże to?“ zapytał jeden z nich, patrząc na nieruchomą postać. „Tak się wzruszył, że jego przyjaciel wygrał na loterii świętą Gilotynę?“
„Dobry patrjota“ powiedział drugi, „zmartwiłby się, gdyby arystokrata wyciągnął był białą kartkę“.
Podnieśli nieprzytomnego Karola, położyli go na nosze, które zostawili przed drzwiami, i nachylili się, by je podnieść.
„Czasu niedużo, Evrémonde“, powiedział szpieg, ostrzegawczym tonem.
„Wiem“, odpowiedział Carton. „Proszę was, zaopiekujcie się moim przyjacielem. Żegnam was!“
„Chodźcie dzieci“, powiedział Barsad. „Zostawmy go i chodźmy!“
Drzwi się zamknęły i Carton został sam. Natężając słuch, by nie przepuścić najlżejszego szmeru, Carton uważnie wsłuchiwał się, czy uszu jego nie dojdzie jaki podejrzany dźwięk, ale było cicho. Obracano klucze w zamkach, trzaskano drzwiami, na dalekich korytarzach dźwięczały kroki: ani jednego krzyku, ani śladu wrzawy, która wydać się mogła nienaturalna. Odetchnąwszy swobodniej, usiadł przy stole i słuchał uważnie, aż zegar wybił drugą.
Odgłosy, które nie przestraszyły Sydneya, wiedział bowiem co znaczą, zaczęły dochodzić jego uszu. Kilka drzwi otworzyło się po kolei, ostatnie — jego. Dozorca ze spisem w ręku, zajrzał i powiedział krótko: „Chodźcie za mną, Evrémonde!“; poszedł za dozorcą do ciemnej, wielkiej izby. Był to ponury dzień zimowy. Mrok za oknami i mrok w izbie pozwolił mu zauważyć tylko tyle, że wszyscy zebrani w izbie mieli związane ręce. Niektórzy stali. Inni siedzieli. Niektórzy rozpaczali i miotali się po izbie. Ale było ich niewielu. Większość siedziała nieruchomo, patrząc z naprężeniem w ziemię.
Gdy stał oparty o ścianę, wprowadzono jeszcze kilku z liczby pięćdziesięciu dwóch. Jeden z nich zatrzymał się przechodząc obok Cartona i objął go, jak gdyby go znał. Cartona ogarnął lęk, że może być poznany. Ale więzień poszedł dalej. W kilka chwil potem młoda kobieta, o dziewczęcych kształtach, o słodkiej twarzyczce, w której nie było kropli krwi, z szeroko rozwartemi cierpliwemi oczyma, wstała z ławki i zbliżyła się do niego.
„Obywatelu Evrémonde“, powiedziała, dotykając go zimną rączką, „ja jestem tą biedną modystką, która siedziała z wami w La Force“.
W odpowiedzi mruknął: „Prawda... Zapomniałem, o co byliście oskarżeni, obywatelko?“
„O spisek. Chociaż, Bóg mi świadkiem, że jestem niewinna. Czyż to możliwe do pomyślenia? Któż chciałby wciągać w spisek takie nędzne istnienie, jak ja?!“
Smutny uśmiech, który wykwitł na jej twarzyczce, do tego stopnia wzruszył Cartona, że łzy nabiegły mu do oczu.
„Nie boję się śmierci, obywatelu Evrémonde, ale ja nic złego nie zrobiłam. Chcę umrzeć jeżeli Republice, która tyle dobrego uczyniła dla nas, biedaków, wyjdzie na korzyść moja śmierć. Ale nie rozumiem, jak to może być, obywatelu Evrémonde? Taka biedna, nędzna istota jak ja!“
Jako ostatnia rzecz na ziemi, która miała wzruszyć i ogrzać jego serce, zjawiła się przed nim ta biedna dziewczyna.
„Słyszałam, że was wypuścili, obywatelu Evrémonde. Miałam nadzieję, że to prawda“.
„Tak. Ale znowu wzięli mię i skazali!“
„Jeżeli będziemy jechali na jednym wozie, obywatelu Evrémonde, czy pozwolicie mi trzymać waszą rękę? Nie boję się, ale jestem słaba i mała, a to doda mi odwagi!“
Kiedy podniosła na niego swoje cierpliwe oczy, wyczytał w nich coś, jakby zwątpienie i zdziwienie. Uścisnął zżarte pracą i głodem paluszki i podniósł je do ust.
„Umieracie za niego?“ szepnęła.
„I za jego żonę i dziecko! Css! Tak!“
„I pozwolisz mi trzymać twoją bohaterską dłoń, nieznajomy człowieku?“
„Css! Tak, moja biedna siostrzyczko! Do ostatniej chwili!“
Te same cienie, które padały na więzienie, padały o tej samej godzinie wczesnego popołudnia na rogatkę, przy której tłoczył się wielki tłum. Oto od strony Paryża nadjeżdża kareta. Zaczyna się badanie.
„Kto jedzie? Kto w środku? Papiery!“
Papiery podano i odczytano.
„Aleksander Manette. Lekarz. Francuz. Który to?“
Ten tutaj. Ten bezradny, szepczący coś niezrozumiale, półprzytomny starzec.
„Widocznie obywatel doktór nie jest przy zdrowych zmysłach? Gorączka rewolucyjna okazała się za silna dla niego?“
Zanadto silna...
„Ha! Wielu cierpi od tego. Łucja. Jego córka. Francuzka. Która to?“
Oto ona.
„Widocznie ona. Łucja, żona Evrémonde’a. Tak?“
Tak.
„Ha! Evrémonde dostał paszport gdzieindziej. Łucja jej córka. Angielka. To ta?“
Ona i nikt inny.
„Pocałuj mię, dziecię Evrémonde’a. No, pocałowałaś dobrego republikanina, a to jest czemś nowem w tej rodzinie! Zapamiętaj to sobie! Sydney Carton, adwokat, Anglik. To ten?“
Leży w rogu karety. Pokazują w jego kierunku.
„Widocznie angielski adwokat zemdlał?“
Jest nadzieja, że przyjdzie do siebie na świeżem powietrzu. Wyjaśniają, że nie jest silnego zdrowia a przed chwilą przeżył smutne rozstanie z przyjacielem, który jest w niełasce u Republiki.
„Tylko tyle? To niewiele! Wielu jest w niełasce Republiki i musi patrzeć na małe okienko! Jarvis Lorry, bankier, Anglik. Który to?“
„Ja. Oczywiście, ponieważ jestem ostatni!“
To Jarvis Lorry odpowiadał na wszystkie pytania. To Jarvis Lorry wysiadł z karety i stoi z ręką na drzwiczkach, odpowiadając gromadzie urzędników. Spacerują sobie koło karety, włażą na kozioł, by przejrzeć nieliczne pakunki. Wieśniacy tłoczą się, zaglądają do środka, przepychają się do drzwiczek. Małe dziecko na rękach matki wyciąga rączkę, chcąc dotknąć żonę arystokraty, który poszedł na gilotynę.
„Tu są wasze papiery, Jarvis Lorry, podpisane!“
„Możemy jechać, obywatelu?“
„Możecie jechać, obywatelu. Jazda, pocztyljonie! Szczęśliwej drogi!“
„Żegnam was obywatele! — Pierwsze niebezpieczeństwo minęło!“
Oto słowa pana Jarvis Lorry, gdy zacierając ręce obejrzał się za siebie. W karecie — strach, płacz, ciężki oddech nieprzytomnego pasażera.
„Czy nie jedziemy za wolno? Czy nie można im kazać, by jechali prędzej?“ zwraca się Łucja do starszego pana.
„Toby wyglądało na ucieczkę, kochanie! Nie możemy zbytnio ich popędzać! To mogłoby obudzić podejrzenia!“
„Obejrzyj się! Obejrzyj się, czy nas nie gonią!“
Domy stojące po dwa lub po trzy, samotne fermy, ruiny budynków, farbiarnie, garbarnie i tym podobne; otwarte pola, aleje bezlistnych drzew. Twardy, nierówny bruk pod nami, miękkie, głębokie błoto po obu stronach. Czasami brniemy w bezdennem błocie, chcąc uniknąć kamieni, na których podskakujemy. Czasami wpadamy w dziury i doły. Męka naszej niecierpliwości jest wtedy tak wielka, że w niepokoju i pośpiechu chcielibyśmy uciekać, biec, chować się — wszystko, wszystko, byle tylko nie stać.
Wyjeżdżamy z otwartego pola znów między ruiny budynków, samotne fermy, farbiarnie, garbarnie i tym podobne, między dworki stojące po dwa i po trzy razem, w aleje bezlistnych drzew. Czyż ci ludzie oszukali nas i znów wiozą tamtym gościńcem? Czyż nie mijamy znowu tych samych miejscowości? Dzięki Bogu — nie! Wioska. Obejrzyj się, obejrzyj się, przekonaj się, czy nas nie gonią! Sza! Stacja pocztowa.
Leniwo wyprzęgają cztery nasze konie. Leniwo stoi kareta w małej uliczce, bez koni, bez najmniejszej nadziei, że kiedyś ruszy dalej. Leniwo pokazują się nowe konie — jeden po drugim. Leniwo nadchodzą nowi pocztyljoni, wiążąc i naprawiając biczyska. Leniwo liczy pieniądze poprzedni pocztyljon, myli się w dodawaniu i dochodzi do niezadawalniających rezultatów. Przez cały ten czas serca nasze biją z taką szybkością, że niepodobna porównać z nią najszybszego biegu najszybszych koni!
Wreszcie nowi pocztyljoni siadają na kozioł, a starzy zostają na stacji. Minęliśmy wieś, minęliśmy wzgórze, jesteśmy na niskich, błotnistych polach. Nagle pocztyljoni wymieniają szybkie słowa i gesty, a konie nagle wstrzymano. Gonią nas!
„Hej tam w karecie! Odezwij się który!“
„Co się stało?“ pyta pan Lorry, wyglądając oknem.
„Mówili, że ilu...?“
„Nie rozumiem was!“
„... tam na poczcie. Ilu dostała dzisiaj Gilotyna, co?“
„Pięćdziesięciu dwóch!“
„A nie mówiłem! Dobra liczba! Mój towarzysz, obywatel, kłócił się, że czterdziestu dwóch! Dziesięć głów to rzecz nie do pogardzenia! Gilotyna pracuje jak się patrzy! Kocham ją! Naprzód! Wioooo!“
Noc, a z nią ciemność. Poruszył się znów. Zaczyna wracać do życia, mówi wyraźniej, myśli, że są jeszcze razem w celi; zwraca się do niego po imieniu i pyta, co trzyma w ręku. Och, zlituj się nad nami dobry Boże i pomóż nam! Obejrzyj się! Obejrzyj się i zobacz, czy nas nie gonią!
Wiatr gna za nami, płyną za nami chmury, i księżyc płynie za nami, i głęboka, dzika noc goni nas. Ale, dotąd przynajmniej, żadna inna pogoń nam nie grozi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.