Oliwer Twist/Tom I/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oliwer Twist |
Pochodzenie | Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Data wyd. | 1845 |
Druk | Breikopf i Hartel |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Oliver Twist |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Przeszedłszy bardzo wiele ulic, uliczek, przechodnich sieni, dostali się nakoniec na plac otwarty, obszerny, zarzucony cały rozmaitemi ogrodzeniami, słupkami i innemi oznakami targowicy na bydło.
Sikes, przyszedłszy w tę okolicę, zwolnił kroku, gdyż dziewczyna dłużéj mu nastarczyć nie mogła, i zadyszana, znurzona, zaledwie się wlekła. Zwróciwszy się tedy do Oliwera, rozkazał mu rubasznie rękę pannie Nancy podać i dać się jej prowadzić.
— Czy słyszysz?
Zgromił go Sikes, widząc że się Oliwer ociąga i naokoło spogląda.
Znajdowali się właśnie w ciemnym zakątku, odległym, nieuczęszczanym, gdyż ani śladu widać nie było, aby jaka ludzka istota tędy kiedykolwiek przechodziła. Oliwer tedy natychmiast poznał, iż wszelki opór na nic by się mu nie przydał. Podał przeto dziewczynie rękę z uległością, która ją natychmiast uchwyciła.
— Podaj mi drugą! — ozwał się Sikes powtórnie, i chwycił chłopca za drugą jeszcze wolną rękę. — Wolaku!.... natu!
Pies spojrzał do góry i zawarczał.
— Pilnuj dobrze! — zawołał Sikes, chwytając Oliwera drugą ręką za gardło, wyzionąwszy oraz okropne przekleństwo; — a jeżeli słówko najmniejsze piśnie, albo się sprzeciwiać będzie, to go chwyć natychmiast!.... Czyś zrozumiał?
Pies zawarczał powtórnie, i liżąc swe wargi z takim wyrazem na Oliwera spojrzał, jakoby natychmiast, bez wszelkiéj niepotrzebnéj przewłoki, kły swoje w gardle jego zatopić pragnął.
— Niech mię djabli wezmą, jeżeli ten pies nie jest tak skorym do tego, jak Chrześcianin najuczciwszy!
Zawołał Sikes, spoglądając na psa z uśmiechem radosnéj i dzikiéj zachęty.
— Terazże wiesz, mój paniczu, co cię oczekuje... Krzyczże sobie zatém, krzycz, tak głośno, jak ci się tylko żywnie podoba, jeżeli do tego masz ochotę. Pies ci tę zabawkę w krótce przerwie. Daléj naprzód! ty niedołęgo!
Pudel zachwiał ogonem na pochwałę téj niezwykłéj łagodności swego pana, zawarczał jeszcze raz, niby dla napomnienia i przestrzeżenia Oliwera i puścił się drogą przodem.
Gdy się to działo, znajdowali się właśnie w części miasta Smithfield zwanéj, lubo dla Oliwera rzeczą zupełnie obojętną było, czy to Smithfield lub Grosvenon-Square, albowiem ani jednego, ani drugiego nie znał.
Noc była ciemna i mglista. Światełka z licznych kramów pochodzące, zaledwie się przedrzeć zdołały przez tę mgłę grubą, coraz to gęstszą, dachy, ulice, pokrywającą kirem, czyniącym to miejsce jeszcze okropniejszém w oczach Oliwera i powiększającém jeszcze bardziéj jego trwogę śmiertelną.
Zaledwie kilka kroków uszli, usłyszeli odgłos posępny godziny bijącego zegaru.
Za pierwszém jego uderzeniem obaj przewodnicy Oliwera się wstrzymali i swe głowy w tę stronę zwrócili, z któréj ten odgłos do nich dolatywał.
— Ósma godzina, Billu!
Ozwała się Nancy, gdy zegar bić przestał.
— Kiego djabła mi o tém wspominasz!...... czy ty myślisz, że i ja godziny niesłyszałem tak dobrze, jak i ty,.... co? — zawołał Sikes gniewliwie.
— Ja tylko ciekawa, czy i oni słyszeć mogą? — odpowiedziała dziewczyna.
— Niezawodnie, że mogą, — mruknął Sikes. — Było to właśnie podczas jarmarku, kiedy mnie schwytano i wsadzono, a na całéj targowicy ani jednéj trąbki niebyło, któréjbym hałasu nie słyszał. Lecz gdy noc nadeszła, to przeklęte zamczysko tak mi się ciche i smutne wydało po tym zgiełku, wrzasku i ruchu dniowym na mieście, że mię z rozpaczy nieraz chętka brała, głowe sobie o mur roztrzaskać.
— Biedne chłopcy! — zawołała Nancy, stojąc zwrócona w tę stronę, w któréj odgłos zegaru słyszała.
— Ach Billu!.... tak piękne chłopaki!
— O prawda! wy kobiety zawsze tylko jedno macie na myśli! — odparł Sikes opryskliwie. — Piękne chłopaki?.... Ani wspominać o nich niewarto, gdyż oni jakby już nie żyli.
Zdawało się, iż Sikes tą uwagą się sam pocieszyć i nagły wybuch zazdrości w sobie stłumić pragnie; ścisnąwszy potém Oliwera mocniéj za rękę, nakazał mu, ażeby żwawo szedł daléj za nim.
— Chwilkę tylko jeszcze poczekaj! — rzekła dziewczyna. — Owego wieczora, kiedy ciebie o ósméj godzinie rano nazajutrz wieszać miano, bałam się tędy przechodzić i błąkałam się, krążyłam koło tego miejsca tak długo, ażem nakoniec wysilona, znużona na ziemię padła; śnieg już ziemię pokrywał, a ja nawet chustki nie miałam na szyi.
— I na cóż się mi to wszystko przydało? — odparł Sikes, nieposiadając najmniejszego uczucia romansowego. — Jeżeliś się na piłkę i dwadzieścia łokci przynajmniéj dobrego, mocnego sznura zdobyć nie mogła, to mi tam djabli byli do tego, czyliś ty się tędy błąkała, lub nie. Ot, chodź lepiéj, nierozprawiaj i kazań mi niegadaj!
Dziewczyna się roześmiała, chustką lepiéj otuliła, i niewyrzekłszy ani słowa, natychmiast w dalszą drogę puściła. Lecz Oliwer czuł, iż jéj ręka drżała, a spojrzawszy jéj w oczy, gdy koło lampy przechodzili, spostrzegł, iż nadzwyczajnie zbladła.
Takiemi tedy drogami i uliczkami brudnemi, ciasnemi, mało zwiedzanemi, szli więcéj jak półgodziny, mało kogo napotykając. Lecz i ci ludzie, których napotykali, z samego już wejrzenia na takichże samych złoczyńców wyglądali, i do tego samego stopnia towarzystwa , co i Sikes, należeć się zdawali.
Nakoniec doszli do uliczki wązkiéj, plugawéj, błotnistéj, zapełnionéj mnóstwem kramów, lecz zamkniętych i niezamieszkanych. Pies naprzód pogonił, jakby już o tém dobrze wiedział, iż Oliwera więcéj strzedz niepotrzebuje, i zatrzymał się nareście podedrzwiami kramu, zupełnie zamkniętego, pozornie wcale nawet niezamieszkanego, gdyż cały dom tak był spustoszały, że się tu i owdzie już walił, i co chwila jego zupełnego runięcia w gruzy obawiać się wypadało; nade drzwiami zaś była tabliczka przybita z napisem: że ten dom jest do wynajęcia, lecz tak zapruszonym i nieczytelnym, że się zdawało, iż ona tu już od wielu lat ciągle wisieć musiała.
— Wszystko bezpieczne! —
Szepnął Sikes, obejrzawszy się ostrożnie naokoło.
Nancy podeszła pod okienicę, a Oliwer usłyszał natychmiast dźwięk dzwonka.
Wszystko troje przebiegli śpiesznie na drugą stronę ulicy, i stanęli wprost pod lampą. Za kilka chwil dał się słyszeć szmer, jakby ktoś okienko otwierał, potém zamknął i niebawem drzwi od domu ostróżnie uchylono. Téj chwili Sikes nagle, bez wszelkich zachodów, Oliwera za kołnierz chwycił, i w okamgnieniu z nim i panną Nancy wpadł do owego domu.
W sieni największa ciemność panowała; musieli przeto kilka chwil poczekać, nim osoba, która ich wpuściła, drzwi za sobą zamknęła i zatarasowała.
— Czy niema nikogo? — zapytał Sikes.
— Niema!
Odpowiedział głos, który się Oliwerowi cokolwiek znajomy być zdawał.
— Czy staruch w domu? — zapytał Zbójca.
— W domu, — odpowiedział ów głos; — lecz w takim sosie szkaradnym i kwaśnym, jak go jeszcze nigdy nie widziałem. Czy będzie rad z waszego przybycia, tego nie wiem.
Z téj odpowiedzi Oliwer jeszcze większego przekonania nabrał, że mówiący dobrze mu jest znajomy, lubo mu niepodobna było w téj ciemności postaci jego rozpoznać.
— Przynieś światła! — zawołał Sikes; — inaczéj karki poskręcamy, albo które na psa nastąpi, a biada byłoby łytkom tego, kogoby to nieszczęście spotkało.
— Zatrzymajcie się tutaj na chwilę, a ja tymczasem po światło pobiegnę, — odpowiedział ów przewodnik.
Stąpanie odchodzącego natychmiast słyszeć się dało, a w kilka chwil późniéj pojawiła się na schodach postać Jakuba Dawkins, czyli inaczéj: przebiegłego Smyka, niosącego w jednéj ręce świecę zatkniętą w kawałku połamanego lichtarza.
Gdyby nie uśmiech szyderski na chwilkę po ustach jego był przebiegł, niktby tego powiedzieć nie mógł, czyli ten młodzieniec Oliwera poznał lub nie, albowiem żaden inny znak tego na nim nie zdradzał, a on natychmiast się obrócił i przychodniom za sobą iść kazał. Przeszli przez kuchnię zupełnie próżną, a otworzywszy drzwi do nizkiéj, węglową zaduchą napełnionéj izby, któréj okna na podwórze wychodzić się zdawały, grzmiącym wybuchem głośnego śmiechu przyjęci zostali.
— O moje oczy! moje oczy! — wołał Karolek Bates, z którego płuc ten śmiech głośny się wydobył; — otóż jest! dalibóg, otóż jest! Ach Fagin! tylko się mu przypatrz! Przecież się mu przypatrz Fagin! Ja już dłużéj wytrzymać nie mogę; a to śliczna zabawka! dalibóg, że wytrzymać nie mogę. Niech mię kto wstrzyma, inaczéj pęknę od śmiechu.
Śród tego niepowściągnionego wybuchu wesołości, Karolek Bates padł jak długi na ziemię i zaczął się rzucać i tarzać po niéj przez kilka chwil w tém uniesieniu swéj roskosznéj wesołości. Nakoniec zerwawszy się na nogi, pochwycił ów kawałek lichtarza złamanego ze świecą z rąk Smykowi i przystąpiwszy blizko do Oliwera, w koło go obzierał, a Żyd, zdjąwszy z głowy bierytko, zdumiałemu chłopcu tymczasem kilkakrotnie nizko się ukłonił.
Lecz Smyk, będąc nieco poważniejszego ułożenia, oddając się rzadko kiedy uniesieniu wesołości, zwłaszcza, jeżeli sposobność do zatrudnienia się nastręczała, jął się do wypróżnienia jego kieszeni troskliwie, z niezrównaną zręcznością.
— Przypatrzno się jego odzieży Fagin! — zawołał Karolek, przysuwając światło tak blizko do nowéj sukni Oliwera, że się omal nie zapaliła. — Przypatrzno się jego odzieży;..... jakie piękne sukno!.... jaki krój śliczny!.... jak ładnie na nim leży! — O na moje oczy! jakaż to piękna zabawa!...... Patrzajno Fagin, jak on z temi książkami na prawdziwego panicza wygląda!
— Bardzo mnie to cieszy, że tak dobrze wyglądasz mój kochany! — ozwał się Żyd, z ukłonem głębokim i pokornym. — Smyk ci da inną odzież mój drogi na tymczasem, abyś sobie téj nie zniszczył i miał czystą na Niedzielę. Dla czegożeś nam mój drogi nie napisał, kiedy do nas powrócisz?...... bylibyśmy coś ciepłego na wieczerzę dla ciebie przysposobili.
Ten żart Karolka do takiego śmiechu gwałtownego na nowo pobudził, że Fagin sam swéj powagi dłużéj utrzymać nie był w stanie, a nawet i Smyk się uśmiechnął. Ale że Smyk téjże saméj chwili banknot pięciofuntowy w kieszonce kamizelki Oliwera znalazł, nie można tego było powiedzieć z pewnością, czyli ów przekąs, lub téż to odkrycie ten lekki zacień wesołości na usta jego wywabiło.
— Holla! a to co? — zawołał Sikes, przyskoczywszy do nich, gdy spostrzegł, iż Żyd banknot pochwycił. — To moje, Fagin!
— Nie, nie, mój drogi!.... to moje Billu! — odparł Żyd. — To moje! ty sobie zabierz książki.
— Jeżeli to nie będzie moje, — zawołał Sikes stanowczo, wsadzając kapelusz na głowę, — moje i Nancy;.... to ja nie książki, ale chłopca z sobą napowrót zabiorę. —
Żyd struchlał na tę groźbę; i Oliwer struchlał także, lecz z innéj wcale przyczyny, gdyż on miał nadzieję, że się ta sprzeczka rzeczywiście na tém skończy, iż go z tego domu napawrót uprowadzą.
— No jakże,...... czy dasz lub nie? — zapytał Sikes. —
— To niesłusznie Billu. ...bardzo niesłusznie, nieprawda Nancy? — rzekł Żyd.
— Czy słusznie, czy niesłusznie, daj tu, powiadam ci! — odparł Sikes. — Cóż to, czy ty sobie myślisz, że ja i Nancy naszego czasu drogiego na coś lepszego i korzystniejszego użyć nie możemy, jak na śledzenie i bieganie za chłopcami, którzy od ciebie uciekną? Oddajże ten banknot natychmiast ty stary sknero wyschły, daj go tu!
Z tém nadzwyczajnie grzeczném przedstawieniem wydarł banknot z rąk Żydowi, a spoglądając obojętnie i spokojnie na starca żałośnie na niego się patrzącego, złożył papier we dwoje i zawiązał w koniec od chustki.
— Jest to bardzo mała nagroda za nasze starania i udział w tym kłopocie, — dodał Sikes; — gdyż ona jeszcze ani połową tego nie jest, cośmy przez schwytanie go zarobili...... Książki możesz sobie zatrzymać, jeżeli masz ochotę do czytania, a jeźli nie, to je sprzedaj, jak ci się podoba.
— Bardzo ładne, niema co mówić, — ozwał się Karolek Bates, który jednę otworzył i śród tysiącznych i najśmieszniejszych wykrzywień ustami i twarzą, udawał, że w nich czyta. — Ładnie napisane, nieprawdaż Oliwerze? — dodał.
Widząc jednak, że Oliwer z niewypowiedzianą trwogą i rozpaczą na swych dręczycieli spogląda, pan Bates nadzwyczajną skłonnością i pohopnością do zbytecznéj wesołości obdarzony, w nowe wpadł uniesienie śmiechu, gwałtowniejsze i zabawniejsze jeszcze jak pierwsze.
— To są książki owego starego jegomości, — błagał Oliwer, załamując ręce, — owego dobrotliwego staruszka, który mię wziął do siebie, który mię tak troskliwie pielęgnował, gdym zapadł na gorączkę i umierał. O błagam was, zlitujcie się nademną,...... odeślijcie mu te książki i pieniądze. Zatrzymajcie mnie tutaj przy sobie przez całe moje życie, tylko mu je napowrót odeślijcie!.... błagam was o to!.... On będzie myślał, że ja mu to wszystko skradłem;...... i owa stara pani, która się tak łagodnie, tak tkliwie ze mną obchodziła, gotowa sobie także pomyśleć, że ja to wszystko skradłem...... O miejcie litość nademną i odeślijcie mu to wszystko napowrót.
Oliwer to wyrzekł z zapałem boleści najgłębszéj, nieukojonéj, i padł do nóg Żydowi, wznosząc ku niemu swe ręce załamane w największéj rozpaczy.
— Słusznie powiedział, — rzekł na to Fagin, potoczywszy okiem po wszystkich, zmarszczywszy swe brwi gęste, siwe. — Słusznie mówisz Oliwerze,..... słusznie mówisz! gotowi pomyśleć, żeś mu je skradł... Ha! ha! ha! — roześmiał się Żyd głośno, zacierając ręce z radości, — gdybyśmy sobie sami porę byli obierali, niemoglibyśmy byli lepszéj,..... i korzystniejszéj obrać dla nas.
— To prawda, że nie mogli, — potwierdził Sikes; — wiedziałem o tém;.... miałem go bowiem pilnie na oku, gdy przez Clerkinwell pośpieszał z książkami pod pachą. Jednak to jest także wielką prawdą, iż owi ludzie muszą być bardzo litościwi i dobrzy, inaczéj by go nie byli u siebie zatrzymali. Jestem przeto pewien, iż żadnego poszukiwania za nim robić nie będą z obawy, aby téj rzeczy w ręce Sądów oddać nie musieli, i więzienia na niego nie sprowadzili. Z tego względu jesteśmy zatém bezpieczni.
Podczas téj rozmowy Oliwer struchlały, przerażony, zgrozą przejęty, to na jednego to na drugiego spoglądał. Zdawało się nawet, jakoby przytomność stracił i tego wcale nie pojmował, co się z nim dzieje. Lecz gdy Bill Sikes mówić przestał, Oliwer żywo na nogi się zerwał i z przestrachem największym z izby wypadł, wołając o pomoc na całe gardło, tak, że odgłos tego wołania po tym całym domu starym, spustoszałym, się rozlegał.
— Billu!...... wstrzymaj psa! — zawołała Nancy, poskoczywszy ku drzwiom, i zamknąwszy je za Żydem, który w towarzystwie swych dwóch uczni w pogoń za Oliwerem się puścił; — wstrzymaj psa,.... rozszarpie chłopca na kawałki!
— Nie ujmujże się za nim !
Zawołał Sikes, usiłując się uwolnić z objęcia dziewczyny.
— Puszczaj mnie!..... czy słyszysz? puść mnie! albo ci łeb o ścianę rozbiję.
— Nie dbam o to Bill, nie dbam o to! — wrzasnęła dziewczyna, mocując się z nim ciągle wszystkiemi siłami; — nim dopuszczę, aby pies chłopca miał pożreć, musisz mię pierwéj zabić.
Rozbójnik do wściekłości doprowadzony, zawinął nagle dziewczyną i pchnął ją z taką mocą, że się aż na przeciwną stronę izby potoczyła; lecz téj chwili Żyd i jego dwaj ucznie powrócili, wlekąc Oliwera za sobą. —
— O cóż to tutaj chodzi? — zapytał Żyd, spoglądając w koło.
— Ta dziewczyna widzę oszalała! — odpowiedział Sikes z wściekłością.
— Nie, nie oszalała, nie, — ozwała się Nancy blada i zadyszana; — nie, nie, nie oszalała jeszcze, nie wierz temu Faginie.
— Bądźże więc cicho, czy słyszysz? — zawołał Żyd z groźném wejrzeniem.
— Nie, ja niechcę być cicho, — odpowiedziała dziewczyna, podnosząc głosu — cóż wy sobie myślicie?
Fagin znał za nadto dobrze wszelkie zwyczaje, wybryki i dziwaczności istót, do tego stopnia społeczeństwa należących, do którego Nancy należała, aby nie miał był i o tém wiedzieć, iż daleko rozsądniéj było wszelką rozmowę na teraz z nią przerwać i na dalszy czas odłożyć. Chcąc przeto uwagę całego towarzystwa na inny przedmiot skierować, obrócił się do Oliwera.
— Chciałeś nam więc uciec, mój kochanku, co?
Zawołał Żyd, sięgając po kij gruby i sękaty, leżący w kącie koło kominka.
Oliwer nic na to nie odpowiedział, lecz robiąc mocno piersiami, wszystkie poruszenia Żyda śledził.
— Chciałeś wołać o pomoc,.... sprowadzić policyją, nieprawda? — szydząc zawołał Fagin i chwycił Oliwera za rękę. — Ja cię tu z tego natychmiast wyleczę, mój kochany paniczu!
To mówiąc, Żyd go laską w plecy raz uderzył, i właśnie do drugiego się zamierzył, gdy dziewczyna téj chwili przypadła, laskę z ręki mu wyrwała i w ogień z taką mocą rzuciła, że się aż węgle żarzące na izbę rozsypały.
— Fagin! dopokąd ja jestem przytomną, bić ci go nie pozwolę, — zawołała dziewczyna. — Masz teraz chłopca, czego chcesz więcéj? Dajże mu pokój! czy słyszysz Fagin? dajże mu pokój, albo takie ślady na tobie pozostawię, że mię przed czasem jeszcze na szubienicy powieszą.
Wyrzekłszy tę groźbę, z największą złością nogą o ziemię tupnęła i z zaciętemi zębami, ściśniętemi pięściami, to na Żyda, to na Zbójcę na przemian spoglądała,...... a wściekłość wewnętrzna, stłumiona, w którą się stopniowo sama wbiła, bladością śmiertelną twarz jéj pokryła.
— A to co ma znaczyć Nancy? — rzekł nakoniec Żyd słodko i łagodnie, spoglądając przez chwilę na Billa niemy, pomięszany, osłupiały, który to jego przerażenie podzielał. — Ty się dzisiaj sama przewyższasz. Ha! ha! ha! moja droga! ślicznieś twoję rolę odegrała!
— Czy tak? — odparła dziewczyna. — Strzeż że się zatém Fagin, abym się dzisiaj za nadto nie przewyższyła; mógłbyś przytém bardzo źle wyjść; mówię ci przeto zawczasu, daj mi dzisiaj pokój.
Jest coś takiego w kobiecie zagniewanéj, zwłaszcza, jeżeli do wszelkich innych gwałtownych namiętności uniesienie rozpaczy i wściekłości zapamiętałéj się dołączy, że mało jest mężczyzn, którzy by ten stan jéj wywołać pragnęli.
Żyd poznał, żeby nie bardzo korzystnie dla niego wypaść mogło, gdyby najmniejszą wątpliwość w rzeczywistość gniewu Nancy daléj jeszcze chciał udawać; odskoczył tedy od niéj na kilka kroków i rzucił na Billa spojrzenie na pół bojaźliwe, na pół błagające, chcąc mu przez to dać niby do zrozumienia, że on jest jedyną osobą, która najbezpieczniéj tę rozmowę daléj przeprowadzić może.
Sikes, tém milczącém wezwaniem znaglony, a może i tą uwagą niejako zachęcony, iż jego własna duma i powaga tego po nim wymaga, aby Nancy natychmiast do rozumu przyprowadził, wyzionął kilkanaście okropnych groźb i przekleństw z szybkością, wielkim zaszczytem dla jego twórczego ducha w tym rodzaju obrazów będącą.
Ale że to uniesienie poetyczne pana Sikes żadnego widocznego wrażenia na osobę nie zrobiło, która przedmiotem i celem tego rodzaju pienia była, uciekł się przeto do upominku nieco dotkliwszego.
— Co to wszystko ma znaczyć?
Zawołał Sikes, popierając to pytanie okropném i najpospolitszém przekleństwem na najpiękniejszą część ciała ludzkiego, które by tak ślepotę pomiędzy ludźmi rozpowszechniło, jak naprzykład obecnie kur lub ospa panuje, gdyby raz tylko na każde pięćdziesiąt tysięcy razy wysłuchane zostało; — co to wszystko ma znaczyć, pytam się? Niech mię jasny piorun trzaśnie!...... Czy ty wiesz, kto ty i czém ty jesteś?
— O wiem ja wiem, bardzo dobrze.
Odpowiedziała dziewczyna ze śmiechem kurczowym, potrząsając przytém głową z taką szyderską obojętnością, iż z niéj łatwo wnieść mogli, że téj chwili na nic w świecie nie dba.
— Jeżeli wiesz, więc milcz i bądź cicho, — odparł Sikes z tym mrukiem właściwym i przytłumionym, którego zwykle używał, jeżeli do swego psa przemawiał; — inaczéj ja cię na długi czas uciszę.
Dziewczyna się powtórnie roześmiała, lecz tą razą nieco spokojniéj jak poprzód, a rzuciwszy spojrzenie szybkie na Billa, twarz odwróciła i usta aż do krwi zagryzła.
— Taka szlampa, wszetecznica! — dodał Sikes, spoglądając na nią z pogardą; — i jéj się w litość niepotrzebną i ludzkość bawić zachciewa!...... Śliczna mi zaleta dla chłopca, jeżeli mu powiesz, iż ma w tobie szczerą przyjaciółkę!
— Jak mi Bóg miły, jestem wszetecznicą — zawołała dziewczyna z uniesieniem namiętném; — i wolałabym teraz, żeby mię poprzód na ulicy byli zabili, lub téż, żebym się na miejscu tych była znajdowała, koło którycheśmy tego wieczora tak blizko przechodzili, jak żem się do tego przyczyniła, aby tego chłopca tutaj sprowadzić. Ten chłopiec jest teraz złodziejem, kłamcą, złoczyńcą, i to wszystko od dzisiejszego dnia dopiero. Czyliż to jeszcze dla tego starego łakomcy nie wystarcza, nie żeby go jeszcze bił?
— Uspokój się Billu, uspokój, — ozwał się Żyd do niego, chcąc niby gniew jego uskromić; właściwie jednak dla tego, aby mu nieznacznie chłopców wskazać, którzy się temu, co się działo, pilnie przypatrywali i ciekawie przysłuchiwali; — obchódź się z nią łagodniéj Billu, łagodniéj.
— Łagodniéj! — zawołała dziewczyna, z groźnym i przerażającym gniewem. — Łagodniéj! ty nikczemny staruchu! Nieinaczéj, zasłużyłam na to u ciebie, abyś się łagodnie ze mną obchodził. Kradłam już dla ciebie, gdym jeszcze dzieckiém o połowę młodszém od tego była; — i wskazała przytém na Oliwera. — Już od lat dwunastu tém samém się trudnię, tę samą usługę ci pełnię. Czyś już o tém zapomniał,.... mów, czyś już o tém zapomniał?
— Dobrze już, dobrze, — odpowiedział Żyd, chcąc ją uspokoić, — wszak jeżeli to czynisz, to i z tego żyjesz.
— Czy tak? — odparła dziewczyna, lecz teraz już nie mówiąc jak zwykle, po ludzku, ale z wrzaskiem przeraźliwym, nieustannym, każde słowo osobno, przerywanie, przez usta spienione przepuszczając. — O prawda, prawda, że z tego żyję, a ulice zimne, mokre, plugawe, są mojém mieszkaniem, mojém łożem, i to ty nędzniku stary doprowadziłeś mię do tego, i gonisz mię ciągle, bez przestanku na nie, i trzymasz mię na nich całe dnie i nocy, dopokąd śmierć tego nędznego życia mego nie zakończy!
— Czy słyszysz, ja ci coś złego zrobię, — przerwał Żyd, tknięty do żywego tymi wyrzutami; — ja ci coś złego zrobię, jeżeli jeszcze słówko więcéj powiesz!
Dziewczyna téż ani słówka więcéj nie rzekła, lecz z włosem najeżonym, ubiorem w nieładzie, w napadzie szaleństwa z taką siłą na Żyda się rzuciła, żeby z pewnością na jego obliczu ślady swéj zemsty była zostawiła, gdyby Sikes ją w porę za ręce nie był chwycił i wstrzymał; poczém chwilę jeszcze, lubo bezskutecznie z nim się mocowała i nakoniec omdlała na ziemię upadła.
— Teraz już dobrze, — rzekł Sikes, położywszy ją w kącie. — Ogromną siłę ma w rękach, jeżeli ją podobne szaleństwo napadnie.
Żyd otarł pot z czoła i uśmiechnął się, jakby to wielką przyjemność mu sprawiało, że ta sprzeczka się raz przecież zakończyła, lubo ten cały wypadek ani dla niego, ani dla Billa, ani dla chłopców, ani dla psa nawet czémś nadzwyczajném i zadziwiającém nie był, lecz owszém, czémś bardzo częstém i pospolitém w tém rzemiośle.
— Najgorsza rzecz mieć z kobietami do czynienia, — rzekł nakoniec Żyd, kładąc kij na swoje dawne miejsce; — lecz one są za to nadzwyczaj dowcipne i przebiegłe, a my się w naszém położeniu bez nich żadną miarą obejść nie możemy. — Karolku, zaprowadź Oliwera do łóżka.
— Mnie się zdaje, żeby to dobrze było, aby jutro swych dobrych i ładnych sukni nie wdziewał, nieprawda Fagin? — zapytał Karolek Bates.
— Zapewnie, zapewnie, — odpowiedział Żyd, z uśmiechem szyderczym porozumienia.
Pan Bates, tém poleceniem widocznie mocno ucieszony, wziął ową szczypę, na któréj kawałek świecy był zatknięty, i zaprowadził Oliwera do przybocznéj komory, w któréj się kilka sieników na ziemi rozścielonych znajdowało, na których Oliwer już nieraz poprzód sypiał.
Tutaj dopiero Karolek śród śmiechu niewypowiedzianego, tenże sam ubiór stary z kąta wyciągnął, któren Oliwer niegdyś z taką przyjemnością u pana Brownlow z siebie zrzucił i służącéj darował, a którego przypadkowe zakupienie za pierwszą skazówką pobytu Oliwera Faginowi posłużyło i tegoż na jego ślad sprowadziło.
— Zdejm z siebie te suknie, ja je dam Faginowi do schowania, — rzekł Karolek. — Jakie piękne na nich sukno!
Biedny Oliwer, lubo niechętnie, usłuchał, a pan Bates, zwinąwszy suknie i wziąwszy je pod pachę, wyszedł z komory, zostawiając Oliwera w ciemności, i zamknął drzwi na klucz za sobą.
Odgłos śmiechu wrzaskliwego Karolka i głos panny Betsy, która właśnie w porę nadeszła, aby wodą zimną zlać twarz swojéj przyjaciółki i inne jeszcze usługi kobiece pannie Nancy wyświadczyć, by ją do przytomności przyprowadzić, byłby nie jednego może w okolicznościach daleko przyjemniejszych od Oliwera ze snu wybił, lecz Oliwer był zmęczony, niedawno po chorobie, a zatém słaby, zwątlony, a to było przyczyną, że téż wkrótce usnął.