Oliwer Twist/Tom I/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oliwer Twist |
Pochodzenie | Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Data wyd. | 1845 |
Druk | Breikopf i Hartel |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Oliver Twist |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W ciemnéj izbie szynkownéj karczmy najpospolitszéj, leżącéj w najbrudniejszéj części miasta, Little Saffran-Hile zwanéj,... w miejscu ciemném i posępném, gdzie przez cały dzień w zimie gaz się po ulicach świeci, dokąd w lecie promień słońca nigdy się przecisnąć nie zdoła, — siedział przy wielkim kubku cynowym i małym kieliszku, mocnym zapachem wódki napełnionym, głęboko zamyślony mężczyzna w manszestrowym surducie, sukiennych spodniach, ciżemkach i kamaszach, któregoby przy tém ciemném świetle nawet każdy ajent policyjny, choćby ze złodziejami bardzo mało był obeznany, natychmiast poznał, i za pana Wilhelma Sikes wziąść ani chwili się nie wahał.
U nóg jego leżał znany nam pies jego biało-włosy i czerwono-oki, zajęty na przemian to spoglądaniem na swego pana oboma oczyma naraz, to lizaniem wielkiéj, świeżéj rany z jednéj strony swego pyska, będącéj według wszelkiego pozoru skutkiem walki niedawnéj.
— Leż cicho, psie przeklęty!.... leż cicho!
Zawołał Sikes, przerywając nagle panujące milczenie.
Nie wiedzieć, czy jego zamyślenie było tak głębokie, że mruganie psa mu je przerwać mogło, lub też jego uczucia przez to rozmyślanie tak mocno wzburzone były, że jakiejś ulgi uderzeniem nogą źwierzęcia spokojnego wymagały, to bowiem dotąd jeszcze nie jest rozstrzygnięte. Jakakolwiek bądź jednak przyczyna tego była, dość że skutkiem jéj było uderzenie nogą i przekleństwo na psa wyzionięte.
Psy nieposiadają w ogóle zwyczaju mścić na własnych panach krzywd od nich poniesionych; lecz pies Wilhelma Sikes, mając pełno błędów wspólnych swojemu panu, chorując może przytém właśnie téj chwili na zbyteczność i silność uczucia poniesionéj krzywdy, nie ucieszył się wcale tym znakiem przywiązania, lecz wbił natychmiast kły swoje w ciżemek pana Billa, i szarpnąwszy nim silnie kilka razy, głucho zawarczał, i pod ławkę się ukrył, przez co unikł wszelkiego zetknięcia się z cynowym kubkiem, którym Sikes w jego łeb godził.
— Czy chcesz.... co,.... czy chcesz?
Wołał Sikes, chwyciwszy w jednę rękę łopatkę od węgli, a w drugiéj otwierając ostrożnie nóż składany, którego wraz z kieszeni dobył.
— Chodź no tu, chodź do mnie, ty piekielniku! chodź tu zaraz, czy słyszysz?
Zapewnie że pies go dobrze słyszeć musiał, gdyż pan Sikes wrzeszczał na niego z całéj siły swego wrzaskliwego głosu; mając jednak wielką i nieprzezwyciężoną odrazę do wystawienia się na niebezpieczeństwo stracenia życia przez poderżnięcie gardła, został w témże samém miejscu, dokąd się schronił; warczał tylko mocniéj jak poprzód, i chwycił zarazem łopatkę za jeden koniec, wbijając w nię swe kły, niby źwierze dzikie i drapieżne.
Ten opór do większéj jeszcze wściekłości Billa Sikes doprowadził; rozjuszony albowiem padł na kolana, i zaciekléj jeszcze na psa nacierać zaczął. Pies tak przyparty, to w prawo, to w lewo skakał, warczał, kły szczerzył i niemi chwytał, a Bill łopatką szturkał i wyklinał, bił i przekleństwami miotał.... Ta walka cała doszła już do najwyższego stopnia niebezpieczeństwa dla jednego lub drugiego, gdy się nagle drzwi otworzyły, i pies przez nie wypadł, zostawiając Billa Sikes w izbie z łopatką od węgli w jednéj, a nożem w drugiéj ręce.
Stare przysłowie mówi, że do każdéj walki dwóch przeciwników potrzeba. Sikes, pozbawiony obecności psa, przeniósł gniew swój i zemstę na nowo przybyłego.
— Jakiego tysiąc djabłów stajesz miedzy mną i moim psem? — zawołał Sikes z groźnym ruchem.
— Nie wiedziałem o niczém, mój drogi przyjacielu, nie wiedziałem o niczém, — odpowiedział Fagin pokornie,... gdyż to on właśnie był tym nowo-przybyłym.
— Nie wiedziałeś o niczém, ty złodzieju zdradziecki, — gniewał się Sikes; — czyś nie słyszał hałasu?
— Bynajmniéj, jakem żyw, mój drogi Billu! — odpowiedział Żyd.
— Prawda, prawda, że ty teraz nic nie słyszysz, — odrzekł Bill z szyderskim uśmiechem, — wychodzisz i przychodzisz zawsze tak cicho, że nikt nie wie kiedy wyjdziesz, lub kiedy przyjdziesz. Byłbym ci życzył, żebyś był na miejscu tego psa przed chwilą.
— A to dla czego? — zapytał Żyd z wymuszonym uśmiechem.
— Dla czego? Oto dla tego, że rząd, mający wielkie staranie o zachowanie życia człowiekowi takiemu, jak ty, lubo ani połowy tyle nie jesteś wart co ten pies, pozwala każdemu zabić psa, jeźli się mu podoba, — odpowiedział Sikes, zamknąwszy nóż z bardzo wiele znaczącém spojrzeniem na Żyda; — oto dla tego!
Żyd, zacierając ręce, usiadł przy stole i udał, że się śmieje z tego żartu swego przyjaciela..... lubo, prawdę mówiąc, źle mu się na sercu przy tém zrobiło.
— Śmiéj się tylko, śmiéj Żydzie, — rzekł Sikes, kładąc łopatkę na swoje miejsce i ze wzgardą na Żyda spoglądając; — śmiéj się, śmiéj! Tyś nie miał nigdy dla mnie uśmiechu, chyba że ci kaptur groził. Ale teraz ja cię mam w mojém ręku, Fagin, i niech mię djabli wezmą, jeżeli cię tak łatwo wypuszczę. Jeżeli ja będę iść musiał, to i ty pójdziesz, strzeżże się mię tedy bardzo!
— Dobrze, dobrze, mój drogi, — odpowiedział Żyd, — wiem ja dobrze o tém wszystkiém, wiem!.... my... my... my mamy wspólną korzyść Bill,.. tak, wspólną korzyść....
— Hm! — mruknął Sikes, zważywszy, że korzyść była raczéj na stronie Żyda, jak na jego. — Niech i tak będzie! Cóżeś mi przyszedł powiedzieć?
— Wszystko przeszło bezpiecznie przez tygiel, — odpowiedział Fagin, — oto twoja część. Jest tu więcéj, jakby na ciebie właściwie wypadało, mój drogi; ale ja wiem, że ty mi to w innéj okoliczności wynagrodzisz, i....
— Dajże, daj nakoniec to bzdurstwo, — zawołał
rozbójnik zniecierpliwiony. — Gdzież jest? dawaj!
— Zaraz, zaraz Bill! jeno chwilkę poczekaj, jeno
chwilkę! — odpowiedział Żyd łagodząc go. — Oto jest ....nienaruszone.
To mówiąc, wyjął oraz z zanadrza starą bawełnianą chustkę i rozwiązawszy guz wielki u jednego końca, wyjął małą paczkę z szarego papieru, którą mu Sikes śpiesznie wydarł, otworzył, i dukaty w niej będące liczyć począł.
— Czy to wszystko? — zapytał Sikes.
— Wszystko! — odpowiedział Żyd.
— Czyś tylko przez drogę nie otworzył tego papieru i jednego albo dwóch z nich nie połknął? — zapytał Sikes podejrzliwie — Ot nie udawaj obrażonego, wszakżeś to już nie raz uczynił! Pociągnij lepiéj za sznurek!
Te słowa, czystą angielszczyzną wyrzeczone, zawierały w obie rozkaz zadzwonienia na posługacza. Na ten znak pojawił się Żyd, młodszy wprawdzie od Fagina, lecz nie mniéj szkaradnego i odrażającego pozoru.
Bill Sikes wskazał tylko skinieniem głowy próżny
kubek, a Żyd, zrozumiawszy dokładnie, o co rzecz chodzi, natychmiast go z pośpiechem napełnił, wymieniwszy jednak poprzód wiele znaczące spojrzenie z Faginem, który oczy swoje podniósłszy na chwilę, jakby tego pytania milczącego się spodziewał, głową skinął w odpowiedzi tak lekko i nieznacznie, że tego poruszenia trzecia osoba żadną miarą dostrzedz nie mogła.
I Sikes tego niespostrzegł; albowiem téj chwili właśnie zajęty był sznurowaniem sobie ciżemka, którego mu pies rozerwał; miał przeto głowę pochyloną. Być może, iżby się Sikes nie bardzo był ucieszył, gdyby tę nieznaczną zamianę znaków był spostrzegł; ta myśl byłaby mu przynajmniéj do głowy może przyszła, iż ta okoliczność nie wiele dobrego mu rokuje.
— Czy tu jest kto u ciebie, Barney?
Zapytał Fagin głośno, — gdyż Sikes głowę podniósł i na niego patrzał, — nie podnosząc oczów swych z ziemi.
— Ani żywéj duszy.
Odpowiedział Barney, którego głos i słowa, czy one z serca pochodziły lub nie, zawsze przez nos drogę sobie torowały.
— Niema nikogo?
Zapytał Fagin z zadziwieniem, które zapewnie Barneyowi za skazówkę posłużyć miało, iż mu prawdę, jeżeli chce, powiedzieć wolno.
— Nie ma nikogo, prócz panny Dadsy! — odpowiedział Barney.
— Nancy! — zawołał Sikes. — Kto, ona? Niech oczy stracę, jeżeli ja téj dziewczyny, dla jéj roztropności wrodzonéj nie lubię.
— Żądała pieczeni i piwa, — odpowiedział Barney.
— Przyślij ją tutaj do nas, — rzekł Sikes, kończąc kieliszek wódki, — przyślij ją natychmiast.
Barney spojrzał bojaźliwie na Fagina, oczekując niby od niego zezwolenia na to, ale Żyd milczał i oczów swych z ziemi nie podnosił. Barney tedy wyszedł i wrócił natychmiast z Nancy, ubraną ciągle jeszcze w słomiany kapelusz i fartuszek, z koszyczkiem w jednym, a kluczem od bramy w drugim ręku.
— Czyś go wytropiła, Nancy? — zapytał Sikes, podając jej kieliszek.
— Jestem na jego tropie, Bill! — odpowiedziała Nancy, i kielich wychyliła; — nie małom się już za tém nabiegała. Ten chłopczyna był chory i zamknięty w izbie....
— O droga, kochana Nancy! — zawołał Fagin, podnosząc oczy.
Czyli to wykrzyknięcie, czyli raczéj szczególne
zmarszczenie rudych brwi Żyda, i oczy jego głębokie, na pół przymknięte, rzeczywiście znakiem dla Nancy zrozumiałym i ostrzegającym były, że się nieostrożnie wiele mówić zabiera, nie jest wcale dla nas rzeczą wielkiéj wagi. Nas tylko wydarzenia rzeczywiste jedynie obchodzić mogą, a takiém wydarzeniem było, że Nancy nagle mowę ucięła, i uśmiechnąwszy się mile i przyjemnie do pana Sikes, rozmowę na co innego zwróciła.
Za dziesięć minut blizko Fagina kaszel mocny pochwycił, co gdy Nancy usłyszała, szalem troskliwie się okryła, i oświadczyła, żeby czas już był odejść. Pan Sikes, pomiarkowawszy się, że i jemu większa część drogi wspólnie z nią wypada, oświadczył także życzenie swoje towarzyszenia jéj; poczém oboje wyszli. Pies zaś, spostrzegłszy, że jego pan mu znikł z oczu, wyszedł ze swojej kryjówki na podwórzu, i pośpieszył za nimi w niejakiéj odległości.
Żyd wychylił głowę przez drzwi z izby, którą Sikes dopiero co opuścił, spojrzał za nim, gdy przechodził przez ciemną sionkę, pogroził mu pięścią, wyzionął na niego okropne przekleństwo po cichu, potém z groźném i szyderskim uśmiechem usiadł na powrót do stołu i w krótce z czołem zasępioném w czytanie zajmujących stronnic gazety Hue-and-Cry[1] się zatopił.
Oliwer Twist, idąc tymczasem swoją drogą do księgarni, ani tego przeczuwał, że się tak blisko owego żartobliwego Żyda znajduje. Gdy wszedł w Clerkinwell, zwrócił się przypadkiem w małą, boczną uliczkę, przez którą go jednak droga nie prowadziła; lecz że pomyłkę swoję dopiero wtedy odkrył, gdy do połowy ulicy już doszedł, i do tego wiedział, że i ta uliczka do tego samego celu, do którego dążył, prowadziła, nie uważał tego wcale za rzecz konieczną wracać się taki znaczny kawał drogi, i szedł sobie daléj wesoło i żwawo z książkami pod pachą.
Szedł prosto drogą, i rozmyślał właśnie nad tém błogiém i wesołém życiem, jakie obecnie wiódł od niejakiego czasu,.... ile by dał za to, gdyby w tej chwili mógł widzieć małego Dika, który zapewnie zbity i wygłodniały, gorżkiemi łzami się może zalewa, gdy go nagle głos dziewczyny przestraszył, wołającéj głośno:
— O mój luby i drogi braciszku mały!
Chciał się właśnie do niéj obrócić i śmiało jéj zapytać, co to ma znaczyć, lecz téj chwili uczuł, że go ktoś z tyłu za szyję objął i zatrzymał.
— Puszczaj mnie! — zawołał Oliwer, chcąc się wyrwać. — Puszczaj! Kto to jest! Kto mnie zatrzymuje?
Jedyną odpowiedzią na te pytanie jego było głośne narzekanie i żal téj młodéj kobiety, która go w uściśnięciu trzymała, i koszyczek mały na jednéj, a klucz duży w drugiej ręce niosła.
— O mój drogi braciszku! przecież cię raz znalazłam! Ach Oliwerze! jakiż to chłopiec z ciebie niedobry!.... tyle przykrości mi swoim zimnym i nieczułym powitaniem robić. Chodź do domu, mój drogi, chodź do domu! Ach! przecież cię znalazłam! dzięki ci, dzięki, wielkie nieba, że go przecież znalazłam!
Śród tych żalów i wykrzyknięć bez związku dziewczyna się powtórnie żałośnie rozpłakała i tak zręcznie jęczeć i żale swoje rozwodzić umiała, że kilka kobiet, nadszedłszy na to, chłopca od rzeźnika z włosem na głowie od tłustości świecącym, który również przypatrywać się przyszedł, zapytały, czyli on nie myśli, żeby lepiéj zrobił, gdyby śpiesznie po lekarza pobiegł. Na co tenże chłopiec od rzeźnika, będąc jak się zdawało trochę leniwym, odpowiedział: że nie!
— O nie, nie, nie zważajcie na to wcale! to nic nie znaczy! — zawołała dziewczyna, chwytając Oliwera za rękę; — już mi jest lepiéj!...... Chodźże natychmiast do domu, ty niedobry chłopcze, chodź!
— O cóż to tu idzie! — zapytała jakaś stara kobieta z grona.
— Ach, moja dobra matko! — odpowiedziała dziewczyna; — już miesiąc temu może, jak ten chłopiec uciekł od swoich rodziców, ludzi ciężko pracujących i uczciwych, połączył się ze złodziejami i ludźmi niegodziwemi, i o trochę przez to matki na śmierć nie zagryzł.
— O ten drab mały! — zawołała jedna z kobiet.
— A pójdziesz ty do domu, ty mały rabusiu? — rzekła druga.
— Ja nie jestem jéj bratem, — odparł Oliwer z wielką trwogą. — Ja jéj wcale nie znam!...... Ja nie mam żadnéj siostry, ani ojca, lub matki. Ja jestem sierotą i mieszkam koło Pentonville.
— O, jakiż to chłopiec z niego już zepsuty i zatwiardziały! — zawołała dziewczyna.
— A to co, wszak to Nancy!
Zawołał Oliwer, zobaczywszy ją dopiero teraz z twarzy, i z niewypowiedzianém zadziwieniem w tył się cofnął.
— Widzicie sami, że mię poznał! — zawołała Nancy, prosząc otaczających ją o pomoc. — Ja sobie sama rady z nim nie dam. O pomóżcie mi zaprowadzić go do domu, moi ludzie poczciwi! inaczéj rodzice umrą ze zgryzoty o niego, a mnie serce pęknie.
— Cóż to tu jest, do pioruna? — zawołał mężczyzna, wypadając śpiesznie z poblizkiéj gospody z białym psem przy sobie; — młody Oliwer! Chodź do domu do twojéj biednéj matki, ty łotrze mały, chodź prosto do domu!
— Ja was nie znam! Ja z wami nie pójdę! Gwałtu! ratujcie! pomocy! ratunku!
Wołał Oliwer, usiłując wydrzeć się z rąk silnych Billa.
— Ratunku! — powtórzył Bill. — Dobrze, ja cię poratuję, ty bękarcie mały? Co to za książki? Zapewnieś je gdzie ukradł komu! Dawaj je tutaj.
To wyrzekłszy, Sikes wydarł mu książki z ręki i uderzył go niemi mocno w głowę.
— Dobrze mu tak ! —
Zawołał jeden z widzów, przypatrujących się temu z okna.
— To jedyny sposób rozumu go nauczyć, — odezwał się drugi.
— Niezawodnie! —
Potwierdził jakiś cieśla ospały, rzucając pochwalające spojrzenie na widzów w oknie.
— To mu pomoże! — ozwały się dwie kobiety.
— A jeźli chcesz mieć więcéj, oto masz! — zawołał Sikes, uderzając go jeszcze raz i chwytając Oliwera za kołnierz. — Teraz chodź, niepoczciwy chłopcze! Na tu psie! strzeż się go, chłopcze, strzeż się go!
Biedny chłopczyna, jeszcze słaby po ostatniéj chorobie swojéj, ogłuszony biciem i niespodziewanym napadem, przerażony złośliwym warczeniem psa i okrucieństwem jego pana, pokonany nakoniec przekonaniem otaczających go ludzi, że on jest w istocie tym złym i niepoczciwym synem, za jakiego go udano, cóż miał począć, jak sobie poradzić?
Już było ciemno, sąsiedztwo na ulicy zdawało się nienajlepsze, zniskąd pomocy spodziewać się nie mógł, wszelki opór przeto był niepodobny. W oka mgnieniu zaciągniono go w błędnik uliczek ciemnych i krętych, i zmuszono do biegu tak szybkiego, że wszelkie wołanie, którymby mógł był uwagę ludzi na siebie ściągnąć i pomoc otrzymać, stało się przez to niezrozumiałe i niepodobne. Wreszcie, było to rzeczą bardzo obojętną téj chwili, czyli by go mógł był ktoś zrozumieć lub nie, gdyż nikogo w pobliżu nie było, coby mu był mógł na jego wołanie o ratunek w pomoc pośpieszyć.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Już lampy gazowe zaświecono; pani Bedwin z trwogą nadzwyczajną w otwartych drzwiach domu na Oliwera czekała; służąca już mało dwadzieścia razy na ulicę wybiegała, i do połowy prawie podchodziła, aby zobaczyć, czyli gdzie Oliwera wracającego nie spostrzeże; a obaj starzy panowie siedzieli uporczywie w ciemnym pokojku, i mając zegarek na stole pomiędzy sobą, na jego powrót cierpliwie czekali.