Ogień wykrzesany/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Ogień wykrzesany
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Bitwa pod Verdun...
Pierwsze poryki jej posłyszano we wrześniu 1914 r., a echa umilkły w dniu pamiętnym, gdy rozległy się na wszystkich krańcach krwawiącej ziemi okrzyki radosne:
— Pokój! Koniec wojny!!
Verdun — kamień węgielny. Na nim, ukrytym pod skrwawioną ziemią rowów strzeleckich i bastjonów poszarpanych fortów i redut, oparły się przypadkowo, czy celowo losy wielkiej wojny narodów. Nikt, kto zoddali nadsłuchiwał odgłosów zaciętej walki nad Mozą, nie dojrzał w niej wypadków, porywających wyobraźnię. Douaumont, Vaux, Damloup, Thiaumont, Mort-Homme, szczyt 304, „wąwóz śmierci“, lasek Fumin, Bois des Prêtres — nazwy te powtarzały się tak często! Miejscowości te przechodziły z rąk do rąk, przewalały się tam tłumy żołnierzy, mówiących różnemi językami: Francuzi, Niemcy, Polacy, Amerykanie, wszystko to stało się zjawiskiem niemal codziennem, już nie zajmującem nikogo, zmuszającem skierowywać uwagę na inne odcinki olbrzymiego frontu i stamtąd wyglądać wypadków rozstrzygających.
Verdun — kamień węgielny... Zrozumieli to odrazu generałowie niemieccy, rozumiał to stary wódz — marszałek Joffre. Lecz ogół, ta ciżba ludzka łaknąca efektów i sensacyj, jawnie lub pokryjomu ciągnąca zyski z wojny i gdzieś, w głębi plugawego serca pragnąca, aby się rzeź przeciągnęła jaknajdłużej, nie interesowała się Verdunem i nie doceniała go. Przez jego upartą obronę wojna straciła rozpęd i stanęła w miejscu, cofając się i postępując wprzód lub wstecz o kilkaset metrów zaledwie, o czem rozpisywała się prasa całego świata bez entuzjazmu i przekonania, jak niegdyś o sławetnym „domku przewoźnika“.
Zupełnie to samo dzieje się z kamieniem węgielnym olbrzymiego gmachu! Któż bowiem zamyśla się nad tem, jakiemu ciśnieniu podlega kamień, gdy na nim powstają nowe nadbudówki? Jakie w nim zmiany zachodzą? Czy pozostaje twardym, jak głaz granitowy, czy przebiegają wskroś ten blok — niewidzialne szczeliny, grożące całej budowli? Nikt oprócz wielkich, cierpliwych budowniczych, nie wiedział i nie przeczuwał, że Verdun miał się stać historyczną „redutą granitową“. Na niej to stawiano co dnia piętro po piętrze, nowe skrzydła, sklepienia i filary, aż śmiałym rzutem strzelono pod niebo wysoką wieżą, z której miał być otrąbiony ostatni sygnał tej wojny.
Istotnie, w owym czasie, gdy błotniste rowy strzeleckie, parapety okopów i skarpy redut ociekały krwią obrońców, gdy na obydwóch brzegach Mozy nie pozostawało pnia drzewa, kamienia, którychby nie rozłupał na drzazgi, nie rozbił na piarg potwornie potężny młot, gdy każda piędź ziemi pomiędzy Vaux i Mort-Homme stawała się świadkiem śmiertelnego rzężenia i ostatnich drgań walczących, — na tym kamieniu węgielnym dokonywano wielkich nadbudówek.
Anglja gromadziła swoje armje na froncie, czyniąc szlachetny i potężny wysiłek, obezwładniała flotę niemiecką i przeciwstawiała się dzielnie strasznej robocie łodzi podwodnych; Francja, wiedziona genjuszem wojennym i szerokiem ujęciem zadania wojny, przekształcała i odnawiała swoje siły wewnętrzne, oddając kierownictwo duszy narodu w ręce marszałka Focha, Clemenceau, Brianda i Galiéni; oni to stali się źródłem natchnienia dla aljantów na dalekich frontach Azji, Bałkanów, Italji i Afryki: im to poleciły wszystkie narody losy swoich armji walczących. Sumienie Stanów Zjednoczonych, wstrząśnięte okrucieństwem i bezprawiem, przemówiło głosem swego prezydenta Wilsona, który uznał postępowanie cesarskiej Germanji za „wojnę przeciw humanitarności i wszystkim narodom“. Ameryka przerzuciła do Europy wojska i niezliczone zasoby materjałów bojowych. Generałowie John J. Pershing i James W. Mc. Andrew prowadzili ze sobą korpusy generałów Hunter Liggette’a, Roberta L. Bullarda, Josepha Dickmana, George W. Reada, a młoda, energiczna nacja wyraziła gotowość złożenia ofiary z życia i mienia w imię pokoju i wolności ludów.
Jednak w kamieniu węgielnym potworzyły się w pewnym momencie szczeliny. Cały gmach mógłby runąć, gdyby moc podwalin i natchnienie budowniczych nie podtrzymały go. Stało się to w marcu 1917 r., po załamaniu się wyczerpanej i zrozpaczonej Rosji, w której wybuchnęła rewolucja i zrzuciła z ironu znienawidzoną dynastję, a potem — w listopadzie, gdy przebrzmiały zuchwałe, podstępne hasła bolszewików rosyjskich:
— „My Rada Komisarzy ludowych, zwracamy się do związanych z nami sojuszem ludów, a w pierwszym rzędzie do pracujących mas, czy pragną w dalszym ciągu wykonywać te bezmyślne mordy i iść ślepo drogą, prowadzącą ku zanikowi kultury europejskiej?“
Głosowi nowego rządu rosyjskiego jęły się przysłuchiwać szerokie rzesze ludzi w różnych krajach. Zdawało się przez chwilę, że mogą powstać ciężkie, nieobliczalne w następstwach zamieszki wewnętrzne, lecz wkrótce z oburzeniem, pogardą i zgrozą spoglądano na zbrodniczy, krzykliwy wschód, gdzie w błoto zostały rzucone zdobycze etyki i myśli człowieczeństwa.
Granitowa reduta doznała wstrząsu, lecz wytrzymała go, a budowniczowie nowemi wzmocnili ją przyciesiami i podporami. Na odcinku Verdun rozegrano wielką bitwę narodów. Na szalę zwycięstwa rzucono nietylko stal, wytwory chemiczne, złoto, samoloty, czołgi, pancerniki i miljony zbrojnych ludzi, lecz charaktery i dusze narodów. O rozgrywce miały zdecydować te z nich, które posiadały magiczny dar przewidywania, odporność i żywiołowe bohaterstwo, w każdej oliwili podsycane świadomem lub podświadomem poczuciem konieczności walki i zwycięstwa.
Tak się zaczynał artykuł, który został niespodziewanie dostarczony redaktorowi podupadłego znacznie „Hałasu Ulicy“, coraz bardziej powracającego na łono żółtej prasy.
Artykuł miał dziwny, mistyczny tytuł „Verdun ukrzyżowany“.
Przyniosła go panu Rumeurowi młoda, ruda dziewczyna w skromnej, czarnej sukni. Redaktor odrazu ją poznał, a, ujrzawszy pismo swego korespondenta, ucieszył się niewymownie. Radość ogarnęła go, więc przyjął Julję Martin z wytworną uprzejmością, a, że był to człowiek krewki i bezpośredni, — zaczął więc zaraz utyskiwać na korespondenta.
— Ach, ten Neóser, ten Nesser! Co on ze mną wyrabia! Wie pani, panno Martin, że Henryk Nesser po nieszczęśliwej ranie otrzymanej pod Verdun, zerwał wszelkie stosunki z „Hałasem Ulicy“, z redakcją, gdzie go tak ceniono i szczerze uwielbiano?!
— Nic dziwnego, panie redaktorze! — wzruszając ramionami, odparła natychmiast dziewczyna. — Pan Nesser przez rok prawie ciężko chorował. Odnowiły się dawniej otrzymane rany, musiał wyjechać do Szwajcarji, w góry, ponieważ lekarze orzekli, że zagraża mu gruźlica. Był bardzo wyczerpany i słaby... Miał przecież, jak pan niezawodnie pamięta, wyszarpniętą odłamkiem szrapnela część twarzy i prawe oko.
— Czy ja pamiętam o ranach Nessera?! — zawołał pan Rumeur, trzepocąc krótkiemi rączkami i pocąc się nagle. — Czy ja pamiętam! Nie było numeru „Hałasu Ulicy“ bez artykułu, wspomnień i wywiadów o Nesserze i tak przez tygodnie, miesiące całe! Nesser zniknął nam nagle z oczu, nigdzie nie mogłem go znaleźć. On też nie dawał znaków życia... Trafem dowiedziałem się o tem, że za czyny bojowe został mianowany podporucznikiem i że sztab posłał go do Stanów Zjednoczonych w jakiejś poważnej misji. Ucieszyłem się bardzo, gdyż spodziewałem się, że będzie zasilał nas artykułami z Ameryki, lecz próżne były moje nadzieje!
Pan Rumeur zaczął biegać po gabinecie i trzaskać w palce. Po chwili z rozpaczą w głosie wykrzyknął:
— Nesser milczał, a tymczasem moje matoły redakcyjne pisały najgłupsze korespondencje z frontu, podawały wiadomości z trzecich rąk, nikomu niepotrzebne i zdatne jedynie... do archiwów!
Julja poważnie spojrzała na redaktora i starała się uspokoić go:
— Niech pan nie rozpacza i nie gniewa się na pana Nessera! On nie mógł pisać z Ameryki również, jak i z frontu naszego...
— To Nesser jest we Francji? — wrzasnął Rumeur.
— O, tak, oddawna! O ile pamiętam, to od lipea roku zeszłego. Jako inwalida nie powrócił już do szeregów... Pracuje, jako oficer dla zleceń, przy sztabie głównodowodzącego... Wczoraj wpadł do Paryża na parę godzin i prosił mnie, abym dostarczyła panu ten artykuł i jeszcze...
Twarz jej okryła się naraz gorącym rumieńcem, a uśmiech szczęśliwy i błogi rozchylił jej piękne usta.
— Co takiego chce pani powiedzieć? — spytał Rumeur, czując, że ogarnia go niewypowiedziane wzruszenie, przeczucie czegoś wielkiego i wstrząsającego.
— Dziś mamy 26 października, panie redaktorze, nieprawdaż? — spytała Julja.
Rumeur kiwnął głową, wpatrzony w nią okrągłemi, łzawiącemi się oczami.
— Pan Nesser upoważnia pana do umieszczenia niezwykle sensacyjnej wiadomości, której inne pisma jeszcze nie posiadają... — szepnęła.
— Sensacyjna wiadomość! — zawołał redaktor, nagle się ożywiając, jak stara, smagnięta batem szkapa. — Niech pani nie dręczy mnie dłużej i mówi czemprędzej!
— Może pan powiadomić swoich czytelników, że za parę dni złączone siły Francuzów, Anglików, Belgów i Amerykanów przełamią ostatecznie front niemiecki i na zawsze pozostawią na tyłach swoich obronne linje Hermann, Gunding-Stellung, Brunhilde i Michel-Stellung, wychodząc na otwarty, już niczem nie broniony teren, gdzie odbędzie się pościg cofających się wojsk nieprzyjaciela.
— Mój Boże! Pani, jak dobra wróżka, przynosi mi skarby prawdziwe! — zawołał Rumeur, chwytając Julję za ręce. — Pani...
Julja Martin ciągnęła dalej, marszcząc czoło z obawy, że nie potrafi ściśle powtórzyć wszystkich dat i nazw:
— Może pan również umieścić zapowiedź, że koło 10 listopada zostanie podpisany prowizoryczny pokój...
Benjamin Rumeur był tak wzruszony i podniecony, że nie pamiętał nawet, czy pożegnał pannę Martin. Wytoczył się z gabinetu, jak kula, wrzeszcząc nieprzytomnie:
— Sekretarz Chalupe! Sekretarz Chalupe!
Artykuł znakomitego korespondenta wojennego, Henryka Nessera, stał się prawdziwą bombą, najwspanialszą racą, rzucającą zarazem szlachetne światło na wypadki, zaszłe od września 1914 roku aż do dnia ostatniego. Zawierał w sobie wzniosły, poważny przegląd dziejów wojny narodów. Utalentowany autor napisał go jednak tak umiejętnie i porywająco, że przeczytali go wszyscy — od generała i męża stanu, aż do inwalidy-szofera i zawsze złej i mrukliwej dozorczyni ustępów publicznych. Z niezrównanym temperamentem opisywał Nesser przeciwuderzenia Focha, który rzucił pod Soissons na linje niemieckie oddziały czołgów, w tajemnicy zgromadzonych w wielkiej ilości w lesie Villers-Cotterets; dowodził, że tu została uczyniona pierwsza luka w słynnej linji fortyfikacyjnej Hindenburga, uważanej przez Niemców za ostoję zwycięstwa Germanji, a sforsowanej przez generałów Mangin i Degoutte. Z wielkiem uznaniem przedstawił korespondent sierpniowy atak marszałka sira Douglas Haig’a i generała Rawlinsona i Debeneya na odcinku Amiens, a potem — zdobycie słynnej pozycji „Siegfried“, tak starannie i potężnie ufortyfikowanej przez Niemców w roku 1917.
Czytelnicy z zachwytem pochłaniali opisy epickich walk, które przypadły w udziale młodej armji amerykańskiej, dowodzonej przez dzielnego Pershinga. Od niedawna dopiero wyszkolone wojsko pokojowej Ameryki musiało zdobyć „przeklętą kieszeń“ Saint-Mihiel. Wierzyć się nie chciało, że na tak małej przestrzeni mogło ziać ogniem i żelazem 5000 naraz armat, 800 samolotów zrzucać swoje druzgocące wszystko pociski, setki czołgów gnieść całe kompanje, ukryte w rowach, i ogniem kulomiotów i lekkich armat kłaść pokotem uciekające w popłochu zdemoralizowane pułki niemieckie. Podziw i zachwyt budziła szalona odwaga dywizji „Dzikich kotów stanu Tennessee“, która runęła do ataku, pędząc przed sobą piłki nożne, jakgdyby ten krwawy teren śmierci był dla nich boiskiem sportowem.
„Hałas Ulicy“, w artykule Nessera przytaczając słowa orędzia prezydenta Wilsona, po raz drugi przypomniał Francji o istnieniu zaprzyjaźnionego z nią narodu polskiego, który posiadał już na froncie swoją małą, lecz waleczną armję, dowodzoną przez generała Józefa Hallera. Niewiarogodnym wydawał się bohaterski czyn pierwszego pułku polskiego, gdy to pod St. Hiller drugi bataljon jego był rzucony przeciwko betonowym transzom, osłoniętym ruchomemi baterjami kulomiotów. Bataljon zdobył transze, wybił prawie do nogi 66-ty pułk gwardji pruskiej, zagarniając jeńców, armaty i kulomioty, zdobywając kilometr nieprzyjacielskiego frontu. Nesser przedstawił w całej doniosłości wysiłek, genjusz i wolę francuskich wodzów — Focha, Mangina, Humberta, Fayolle, Gourauda oraz rycerską ofiarność króla Belgji i jej armji.
Artykuł swój Nesser zakończył bardzo dziwnie.
Niech Francja i cały świat pamiętają, co uczynił dla zwycięstwa skrwawiony, umęczony i ukrzyżowany Verdun! Cienie poległych żyją wśród nas i szepcą do sumienia naszego, że wytrwać mogły w Douaumont, Vaux, Mort-Homme i pokornie złożyć w ofierze życie swoje, pomne, że wojna ta miała być ostatnią walką o wolność świata. Inaczej — biada!
Wszystkie dzienniki przedrukowały artykuł słynnego korespondenta i bohatera z pod Verdun, Arras, i St. Mihiel, oraz jego przepowiednię, co do bliskiego pokoju, stojącego już na progu okresu dziejowego. Pan Benjamin Rumeur dwa tygodnie chodził jak obłąkany, oczekując wyznaczonego przez Nessera terminu. Wreszcie w południe 11 listopada roku 1918 gruchnęła wieść radosna. Niemcy się poddali! Ich parlamentarjusze podpisali pokój w wagonie marszałka Focha! Rumeur zatelefonował do wydziału prasy ministerstwa wojny. Urzędowa instytucja potwierdziła tę wiadomość.
Szef „Hałasu Ulicy“ posłyszał krótką odpowiedź:
— Tak! Pokój został podpisany. Germanja złożyła swój los w ręce zwycięzców!
Słuchawka wypadła Rumeurowi z ręki, potoczył dokoła błędnym wzrokiem, otworzył usta, lecz, wydawszy piskliwy jęk, zachwiał się i zemdlał. W chwili, gdy nerwy starego wygi dziennikarskiego nie wytrzymały wzruszenia z powodu radosnej nowiny, na ulicę wybiegali już chłopcy z pierwszym dodatkiem nadzwyczajnym i wrzeszczeli w niebogłosy:
— Pokój podpisany! Przewidywania „Hałasu Ulicy“ sprawdziły się! Pokój! Pokój! Niech żyje Francja! Niech żyją Aljanci!
Ulica odpowiadała rykiem, przez który przerywać się jęły i potężnieć, aż zapanowały nad zgiełkiem i gwarem tony marsyljanki.

„Allons, enfants de la Patrie,
Le jour de gloire esł arrivé.
Contre nous de la tyrannie
L’étendard sanglant est levé“...

W tym samym pamiętnym dniu marszałek Foch po raz ostatni przemówił do walczących pod jego rozkazami narodów:
„Oficerowie, podoficerowie, żołnierze! Zwyciężyliście w największej bitwie, jaką zna historja, obroniliście najświętszą sprawę — wolność świata! Potomność zachowa dla was wdzięczność!“
W słowach jego rozbrzmiało potężne i nowe hasło. Ulica nie wyczuła i nie pojęła tego. Tłumy zatłoczyły ją, przewalały się po całem mieście i darły się, oszalałe z radości, pijane, podniecone, śpiewając słowa, co wżarły im się w mózg i w krew, jak rdza niestarta i niszcząca:

„Aux armes, citoyens!
Formez vos bataillons!
Marchons! Marchons!
Qu’un sang impur abreuve nos sillons!
Nous entrerons dans la carrière
Quand nos ainés n’y seront plus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.