Od złota, kości słoniowej
Nie lśnią w mym domu pułapy, alkowy; Ni himeckich głazów tramy
Gniotą rząd kolumn, co je sprowadzamy Z Afryki; nie wziąłem w spadku
Skarbów Attala, dziedzic od przypadku. Ani lakońskie purpury
Tkają mi słuszne matrony i córy... Lecz za to wieszczych natchnieni
Dużo mam w piersi — i bogacz mię ceni Choć jam chudzina. Od nieba
Nie żądam więcej, ani mi potrzeba Kłuć oczy dobremu panu
Co mi dał kawał sabińskiego łanu. Dzień po dniu ubiega rączy,
Nowy już miesiąc, nim stary się kończy. A ty — jak gołąb biały,
Nie pomny śmierci, na zamtuz wspaniały Sprowadzasz marmury jasne,
I, jakby lądy były ci za ciasne, Morze, co falmi srebrnemi
Gra w Bajach, chciałbyś odepchnąć od ziemi, Jak, co rok graniczne kopce
Dalej odpychasz na zagony obce. Zamiast być sługom obroną
Ty je okradasz: tuła się mąż z żoną Unosząc z sobą penaty
I brudną dziatwę. — Tyś wygnał ich z chaty! A przecież o możny panie!
W drapieżnym Orku czeka cię mieszkanie, Dokąd się wszyscy udamy.
O cóż ci idzie? Wszak głąb czarnej jamy Króla z żebrakiem połyka!
Chytry Prometej Styksu przewoźnika Czyliż nie kupował złotem?
A on go przecież nie puścił z powrotem! Ów Styksu przewoźnik twardy
Więzi tak samo Tantala ród hardy; On nędzarzowi pomaga,
Gdy go bicz losu dosyć nie nasmaga, I wołany, niewołany,
Przychodzi zdjąć zeń te ziemskie kajdany.