Przejdź do zawartości

Od morza do morza/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Opis świątyni w Nikko. — Wiek dziecięcy.

Ztamtąd pojechaliśmy do Nikko. Pięć godzin koleją, a dalej dwadzieścia pięć mil bez kolei. Przewodnik wyszukał jakiś odwieczny wózek i uwiódł nas obietnicą wygody i pośpiechu, jakich dżiurikiszi nie może zapewnić. Ale nie dajcie się nigdy nakłonić do jazdy wierzchem w Japonii. Konie tu są nieprzyzwyczajone do zaprzęgu, każdy z nich usiłuje wierzgać i kopać towarzysza. Jest to powodem ciągłych niepokojów, z wyjątkiem miejsc, w których spadzistość drogi nie zostawia czasu na żadne poboczne ewolucye. Do Nikko jedzie się drogą — aleją, wysadzoną kryptomeryami, które podobne są do cyprysów, pnie mają czerwone lub srebrzysto-szare i żałobne gałęzie ciemno-zielone. Nazywam to aleją, ale trzeba powiedzieć, że droga ta ciągnie się dwadzieścia pięć mil, a drzewa po obu stronach rosną tak gęsto, że ich pnie, splątane z sobą, tworzą drewnianą ścianę z każdej strony drogi. Tam tylko, gdzie zbudowano wioski, to jest co dwie lub trzy mile, przerywa się ciągłość linii, bo olbrzymie drzewa zostały wyrwane, jak zęby, dla zrobienia miejsca na domy. A dalej zaczynają się one znów i ścisłemi rzędami trzymają straż przydrożną. Brzegi tego gościńca jarzyły się od azalei, kamelii i fijołków, bo wiosna rozpoczynała się właśnie.
— Wspaniałe! Cudowne! Niesłychane! — śpiewaliśmy chórem, profesor i ja.
Drzewa nie zwracały uwagi na nasze uniesienia i rosły wciąż tak samo gęsto. Ale w zimny dzień niewdzięczne ludzkie serca chętnie zrzekłyby się paru mil tego widoku, byleby skrócić podróż. Po pewnym czasie byliśmy już ślepi na otaczające nas piękności; na ciągnące drogą juczne konie z grzywami, jak miotły i Eblisową złością w sercu; na pielgrzymów w białych i niebieskich chustach na głowie, dźwigających dzieci, podobne do posążków Buddy; na szeregi wózków, ciągnionych przez maleńkie koniki, a naładowane rudą miedzianą z kopalni i ładunkiem saki z gór; na koloryt i ożywienie wiosek, gdzie dzieci wydawały radosne okrzyki, a ludzie śmiali się wesoło. Szare pnie drzew towarzyszyły nam bez przerwy, po wyboistej drodze, naprawianej faszyną, i po pięciu godzinach podróży dojechaliśmy wreszcie do Nikko, mającego pozór dużej wsi, rozłożonej u podnóża góry, a niestałe niebo, jak gdyby chcąc nas wynagrodzić za obolałe kości, roześmiało się do nas potokiem światła słonecznego. A jakie widoki wystąpiły w tem świetle! Przed nami naprost, kryptomerye tworzyły ścianę ciemnej zieloności, bystry potok toczył zielone wody na podłożu niebieskawych kamieni, a pomiędzy potokiem i drzewami rzucony był krwawo-czerwony most, poświęcany most, na którym nie postała nigdy niczyja noga, oprócz samego Mikada.
Idąc za głosem wody przez dziwaczną wioskę, podobną do zabawki dziecinnej, doszedłem do mostu i dostałem się pomiędzy osuszone głazy i wiosenne kwiecie. Wzgórze, strome i porosłe lasem, miałem z lewej strony; z prawej wioskę, uprawne pola i cyprysy, a powyżej zimny, błękitnawy szczyt góry, owiniętej w śnieg jeszcze nie topniejący. Hotel nasz stał u podnóża tej góry, a na świecie był raj. Wróbel przeleciał, niosąc źdźbło w dziobku, bo zabierał się już do budowy gniazda, więc uwierzyłem, że w Nikko jest wiosna.
Nad brzegami rzeki siedziały szeregiem uroczyste posągi ze skrzyżowanemi nogami, w których nawet niedoświadczone oko mogło rozeznać Buddę. Wszystkie, te nawet, które mech pokrył jakby trądem, miały spokój i martwe wejrzenie tego pana ziemi; podobne były do upiorów. Ale przyjrzawszy się bliżej, zobaczyłem, że są pomiędzy niemi różnice. Niektóre trzymały w objęciach masę kamyków, składanych tam przez pobożne dusze. Zapytałem jednego z przechodniów, co to znaczy, a on odrzekł:
— Te posągi wyobrażają bożka, który w niebie bawi się z małemi dziećmi. Opowiada im bajki i buduje domki z kamyków. I dlatego znoszą mu ich tyle, żeby nie zapomniał o dzieciach i żeby miał z czego budować...
Tylko Japończycy mogli wymyślić bożka bawiącego się w niebie z dziećmi! Nikt inny, tylko Japończycy...
Zeszedłem w dół do rzeki, która zamieniła się teraz w szumiący strumień. Niebieskawe skały, podziurawione, jak gąbka od nieustannych uderzeń fali, wznoszą się ponad wybrzeżem, a na wiosnę utkane są kwiatami azalei. Huczący potok wypływał z pod niebieskawej skały, zasianej różowemi plamami, a dziwnych kształtów sosna trzymała straż nad wodą.
Gnany przez profesora przewodnik wyszukał mnie na wybrzeżu i zaprosił do zwiedzenia świątyni. A ja w odpowiedzi przekląłem wszystkie świątynie, bo mi było błogo wyciągać się na ciepłym piasku w zagłębieniu skały; leżeć bezmyślnie tak, jak krwiożercze zwierzęta, przechadzające się na przeciwległym brzegu.
Przeklinając świątynie, zrobiłem głupstwo i to takie, za które moje biedne pióro nie zdoła nigdy odpokutować. Poszliśmy na górę drogą, wyłożoną szaremi głazami. Kryptomerye w Nikko, to były krzaczki w porównaniu z olbrzymami, rzucającemi tu cień na nasze głowy. Pomiędzy ich kamienno-szaremi pniami przeświecała czerwień mostu Mikada. Przeszedłszy pod łukiem kamiennym, weszliśmy na kwadratowy dziedziniec, rozbrzmiewający odgłosem młotów. Kilkudziesięciu ludzi biło młotami w filary i stopnie suto złocone.
— Odnawiają lakki. Nasamprzód odbijają dawniejsze.
Zapytałem o nazwę przepięknej świątyni na drugiej stronie dziedzińca. Była ona tak samo pokryta czerwoną lakką, jak inne, ale nad głównem wejściem wyrzeźbione były z drzewa trzy małpy: jedna zatykająca rękoma uszy, druga zasłaniająca usta, trzecia — oczy.
— Tu były stajnie za czasów, gdy Daimio trzymał tu konie. Te trzy małpy nie słyszą nic złego, nie mówią nic złego, nie widzą nic złego...
— Bardzo słusznie — odrzekłem. — Co za wspaniałe godło nad cesarskiemi stajniami, gdzie stajenni kradną obroki!
Zły bylem, żem się zdradził z zachwytami nad stajnią, choć na całym świecie niema może stajni, mniej niż ta wspaniałej.
Weszliśmy do świątyni, czy grobowca, sam nie wiem, przez bramę z rzeźbionych kolumn. Na jedenastu z nich był wyrzeźbiony ciągnący się deseń z listków koniczyny, zwróconych ku dołowi, na dwunastej koniczyna zwrócona była do góry.
— To wszystko jedno — objaśnił przewodnik. — Nic to nie szkodzi.
Przypuszczam, że nie była to pomyłka, ale świadomie wprowadzona odmiana; dlaczego? — nie wiem. To tylko wiem, że artysta wykonał dzieło godne bogów, arcydzieło z drzewa połyskującego lakką, emalii, inkrustacyi, rzeźby i bronzu, kutego i artystycznie cyzelowanego. Podobno nikt dotąd jeszcze nie dał dokładnego opisu świątyni w Nikko. Ja wyniosłem tylko mętne wspomnienie przepychu drzwi z emaliowanemi zawiasami, ze złoconemi progami i oddrzwiami z czerwonej lakki, objętemi w ramy bronzowej kraty. Te drzwi prowadziły do słabo oświetlonego przedsionka, w którym na błękitnem sklepieniu złote smoki rozpościerały się, połyskując ogniem. Schody świątyni były z czarnej lakki, a ramy rozsuwanych parawanowych ścian z czerwonej. Że taką masę, takie niesłychane mnóstwo pieniędzy, kosztowała ta świątynia, było mi to zupełnie obojętne. Chciałem tylko wiedzieć, kto byli ludzie, którzy wtenczas, kiedy te kryptomerye były zaledwie krzaczkami, przepędzali życie w zakątkach tej świątyni, przyozdabiając ją dla swych potomków, a nie mając sami nadziei oglądania ukończonego dzieła? Naokoło każdej budowli poustawiane było istne wojsko drogocennych latarni z bronzu lub z kamienia, noszących na sobie tak jak wszystko tu, godło koniczyny, potrójny listek, stanowiący zakończenie hełmu Daimiosa. Latarnie były ciemno zielone lub szare, omszone. Na jednym z dziedzińców przyroda podniosła bunt przeciwko ustanowionym przepisom. Dzikie jakieś drzewo, nie zwracając uwagi na wspaniałe kryptomerye, roztoczyło przepych blado-różowych kwiatów na tle szarego muru. Wyglądało to tak, jak dziecię, śmiejące się na widok wspaniałości, której nie jest w stanie zrozumieć.
— Czy pan widzi tego kota? — zwrócił moją uwagę przewodnik, wskazując na pękate zwierzę wymalowane nad drzwiami. — To jest kot śpiący. Malarz, który go malował, jest mańkutem. Możemy się pochwalić tym kotem...
Niezmierna czułość Japończyków dla dzieci rozciąga się i do artystów. Każdy przewodnik prowadzi podróżnych do „Śpiącego kota“. Nie idźcie, malowidło jest szpetne.
Schodząc na dół, dowiedziałem się jeszcze, że Nikko w zimie zasypane jest śniegiem na dwie stopy wysoko, a kiedym usiłował sobie wyobrazić, jak te barwy czerwone i zielone odbijają od śniegu, przy świetle zimowego słońca, spotkałem profesora pomrukującego z zachwytu i głębokiego zadowolenia. Przewodnik opowiadał, że Nikko posiada jeszcze mnóstwo wspaniałości przez nas nieobejrzanych.
— Jest tu jezioro — mówił. — Są góry; musicie to obejrzeć. Ale ja go nie słuchałem i tego samego popołudnia powróciłem do Tokio przetrawiać doznane wrażenia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.