Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie postała nigdy niczyja noga, oprócz samego Mikada.
Idąc za głosem wody przez dziwaczną wioskę, podobną do zabawki dziecinnej, doszedłem do mostu i dostałem się pomiędzy osuszone głazy i wiosenne kwiecie. Wzgórze, strome i porosłe lasem, miałem z lewej strony; z prawej wioskę, uprawne pola i cyprysy, a powyżej zimny, błękitnawy szczyt góry, owiniętej w śnieg jeszcze nie topniejący. Hotel nasz stał u podnóża tej góry, a na świecie był raj. Wróbel przeleciał, niosąc źdźbło w dziobku, bo zabierał się już do budowy gniazda, więc uwierzyłem, że w Nikko jest wiosna.
Nad brzegami rzeki siedziały szeregiem uroczyste posągi ze skrzyżowanemi nogami, w których nawet niedoświadczone oko mogło rozeznać Buddę. Wszystkie, te nawet, które mech pokrył jakby trądem, miały spokój i martwe wejrzenie tego pana ziemi; podobne były do upiorów. Ale przyjrzawszy się bliżej, zobaczyłem, że są pomiędzy niemi różnice. Niektóre trzymały w objęciach masę kamyków, składanych tam przez pobożne dusze. Zapytałem jednego z przechodniów, co to znaczy, a on odrzekł:
— Te posągi wyobrażają bożka, który w niebie bawi się z małemi dziećmi. Opowiada im bajki i buduje domki z kamyków. I dlatego znoszą mu ich tyle, żeby nie zapomniał o dzieciach i żeby miał z czego budować...
Tylko Japończycy mogli wymyślić bożka bawiącego się w niebie z dziećmi! Nikt inny, tylko Japończycy...
Zeszedłem w dół do rzeki, która zamieniła się