Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

Obudził Beniowskiego z długiego i głębokiego snu jakby zew nagły, jakby ciche, żałosne wymówienie jego imienia.
Otworzył oczy i, nie ruszając się, nasłuchiwał. Ale nic — był to widocznie sen. Statek po dawnemu tkwił bezwładny wśród morskiej ciszy; słońce po dawnemu zalewało pokład potokami nieznośnego światła i gorąca, które dostawały się aż tutaj przez mikę przywartych luminatorów...
Ktoś zbyt troskliwy zamknął drzwi i przykry zaduch gniótł zmęczone piersi Beniowskiego. Czułby się jednak pokrzepionym, wypoczętym, prawie zdrowym, gdyby nie straszna suchość w gardle i niemiłosierne pragnienie. Odszukał więc przedewszystkiem butlę na stole i wypił resztę jej zawartości, poczem wstał, zarzucił opończę i poszedł drzwi otworzyć. Chciał również zawołać Medera albo Bielskiego, by mu zmienili przyschłe już i dokuczające bandaże oraz opowiedzieli nowiny o stanie okrętu. Stanął na progu i, opierając się rękami o odrzwia, wychylił się nazewnątrz.
W korytarzu nie było nikogo, nawet budka sternika była pusta; natomiast gdzieś z dzioba statku dobiegały go dziwne, nadzwyczajne na „Piotrze i Pawle“ szmery oraz śpiew kościelny.
— Znowu!... Ale czyżby tym razem i stary kalwin poszedł na nabożeństwo!... — pomyślał Beniowski ze szczyptą humoru i pokusztykał ciężko w stronę również zamkniętej nadspodziewanie kajuty doktora.
Okazało się, że była zaparta haczykiem nazewnątrz, co trochę zaniepokoiło Beniowskiego. Gdy drzwi otworzył, wyskoczył stamtąd wystraszony Niemiec i zaczął gadać po rosyjsku:
— Co... za głupstwa!... Mnie zamykać!... A jeśliby okręt się zapalić?... Oni znowu jakaś głupstwa robić... Ja już domyślać się, że oni coś robić!... O Herr Jesu!... Co to za ludzie!... Gdybym wiedział, że może tak być, nigdybym ciebie nie usłuchać, Beniowski... A bo to źle mi był w Bolszy?... Po kilku latach służby mogłem dostać awans i wrócić nawet do Rygi!... Wszystkoś zepsuł, ty... — skończył z wyrzutem po niemiecku.
— A gdzie Bielski?
— A bo ja wiem!... Ja już go dawno nie widzieć!... Oni tu wszyscy powarjowali... Albo się modlą, albo się biją... Jakby było co pić, toby pili... Dokąd idziesz, Beniowski? Ty tam nie chodź! Oni i ciebie jeszcze wrzucą do morza... Oni zupełnie stracić rozum...
Zaniepokojony Beniowski już go nie słuchał, kroczył pośpiesznie, o ile mu pozwalała chora noga, ku przodowi okrętu. Skoro ominął wielki żagiel głównego masztu, zakrywający mu widok, zaczął iść tak prędko, że Meder nie mógł za nim nadążyć. Klęczący na pokładzie ludzie usuwali się przed nim z przerażeniem, nieposłusznych rozpychał uderzeniami rąk i kopnięciami zdrowej nogi. Już go dostrzeżono i umilkła w tłumie śpiewana modlitwa. Tylko Czułosznikow i Trofimow, prowadzący pod rękę biało ubraną, w klejnoty i welon przystrojoną, jak oblubienica, Nastazję, nie przestawali śpiewać:

Temu smokowi siedmiogłowemu
Nie poddajcie się, jasności moje!
Uciekajcie w góry, w pustynie...
Na stosy znoście suche wióreczki,
Polewajcie je siarką zapalną,
Smołą piekielną...
Ciała swoje na nich kładźcie,
Niechaj gorzeją!...
Za mnie, jasności moje,
Znoście katusze!...
Za wiarę moją, za Chrystusową!...
Za to otworzę wam, jasności moje,
Rajskie podwoje,
Wprowadzę was w Państwo Niebieskie,
Gdzie panować będę z wami,
Po wieki wieczne!...

Za tem trojgiem, idących uroczyście na przedzie, z płonącemi świecami woskowemi w rękach, pełzła na kolanach, podśpiewując, żegnając się znakiem krzyża, bijąc pokłony, płacząc, reszta załogi — w pierwszych szeregach majtkowie Chołodiłowa.
Już procesja była blisko okrętowego dzioba, już miała wstąpić na plichtę wachtową, pokrytą dla tej uroczystości dywanem, gdy nagle na błękitnem tle powietrza i morza wyrósł przed nią wyniosły cień.
— Beniowski!... Beniowski!... Jest!... — przeleciał cichy szept.
Tłum poruszył się i zamarł w śmiertelnem oczekiwaniu.
Nastazja, która szła jak lunatyczka, z zamkniętemi oczyma, drgnęła i podniosła nagle swe rzęsy motyle, długie i czarne. Jej zmącone źrenice spotkały się z oczyma ukochanego.
— Co chcesz uczynić, nieszczęsna?
Ruszyła bez głosu blademi ustami.
— Odejdź od Gołębicy Niebieskiej i nie kuś jej!... Albowiem powiedziano jest: I dam jej walkę uczynić i zwyciężyć... I dana jej będzie władza nad wszelkiemi pokoleniami i ludami, i językami, i narodami... Ci są, którzy przyszli z ucisku wielkiego i omyli szaty swoje i wybielili ciała swoje we krwi barankowej... Staną po prawicy przed obliczem stolicy mojej i dziś będą ze mną w raju... Dziś będą w raju!... — zagrzmiał nagle Czułosznikow.
Długa, ascetyczna twarz jego, zakończona rozdwojoną brodą, nie straciła kamiennego spokoju. Wyciągnął ku Beniowskiemu pięść uzbrojoną w srebrny krzyż.
— Odejdź, zczeźnij, Abaddonie, synu Szatana! Nie stój na drodze oblubienicy Chrystusowej!... Zczeźnij!...
Chciał Beniowskiego odepchnąć, ale ten schwycił go za rękę i sam zkolei spróbował odciągnąć, oderwać od Nastazji. Zbyt jednak był wyczerpany chorobą. Przeciwnik nie zachwiał się nawet, tylko chmurna, sucha twarz jeszcze mu bardziej pociemniała. Przytrzymując wyciągniętą prawicę Beniowskiego, zwrócił się głosem władnym do Nastazji:
— Idź dalej, duszo święta!... Mijaj niewstrzymana ostatnie pokusy!... Dokonaj ofiary, Baranku Biały!... Zmóż ułudy Antychrystowe dla odkupienia powszechności!... Uleć ku Bogu, Ojcu Przedwiecznemu, jasnym promieniem... Oświeć ciemne dusze łaską swą, abyśmy nie poginęli na wieki wieczne w ogniu gehenny!... Bądź wola Twoja, jako w Niebie...
— Święty, Święty, Święty Pan Bóg Wszechmogący, który był, który jest i który ma przyjść!... — zaśpiewał chór majtków.
Czułosznikow ujął Nastazję za łokieć i pchnął zlekka ku desce, wychylającej się za burtę.
— Do mnie!... — krzyknął Beniowski. — Do mnie!... Na pomoc!... Urbański!... Sybajew!... Winblath!... Bywajcie!... Do mnie, tu do mnie!
Nikt się nie ruszył wśród tłumu.
— Nie wołaj nadaremno!... Nie dowołasz się!... Siedzą dobrze zamknięci! — odrzekł ktoś szyderczo.
— Ha, ha!... Sztukmistrze!... — roześmiał się inny.
Większość tłumu trwała dalej na klęczkach w posępnem milczeniu i bez ruchu.
— Weźcie go!... — zwrócił się zkolei Czułosznikow do swoich współwyznawców.
Ci wahali się jednak pewną chwilę, a Beniowski tymczasem ognistym wzrokiem przebiegał otaczający go tłum, szukając choćby jednej współczującej twarzy. Nagle oczy jego spotkały się z oczyma Stiepanowa, który krył się niedaleko wśród pośledniejszej gawiedzi, ubrany w swój brudny kołpak i fartuch kucharski.
Szare jego źrenice, schwyciwszy błagalne spojrzenie Beniowskiego, zwężyły się, zamigotały i nagle zawilgły; chwilę jakby się namyślał, poczem wyprostował się nagle, odepchnął zagradzających mu drogę ludzi i jednym skokiem znalazł się obok przywódcy sekciarzy. Zanim otaczający pojęli, co się dzieje, już Stiepanow schwycił za gardło fanatyka, zmógł go i przegiął przez burtę. Napadnięty przez chwilę bronił się, ciskając za siebie ślepe razy trzymanym w ręku krzyżem, lecz nie trwało to długo. Przechylany coraz mocniej, stracił równowagę, machnął rękoma w powietrzu i, nie wydawszy nawet okrzyku, runął do morza.
Z głuchym jękiem przypadł tłum do burty i, pchając się, włażąc sobie wzajem na plecy, spoglądał w głębiny. Chryzolitowe fale już zamknęły się nad nieszczęśnikiem. Przez ich zieloną przejrzystość widać było, jak z mrocznej przepaści szybko płyną ku temu miejscu czarne złomy czuwających wokół rekinów, jak śpieszą, wyprzedzając się, jak otwierają potworne paszcze, zwijają i wyprężają półksiężyce ogonów, wiosłują czerwonemi płetwami, błyskają srebrem brzuchów.
Na wodzie ukazała się raz jeszcze blada twarz brodata z wyszłemi z orbit oczyma, błysnął w powietrzu krzyż w wyciągniętej ręce.
— Linę... rzucić mu linę!... — wołał Beniowski.
Ale było już za późno: chmura czarnych ciał już zakłębiła się koło nieszczęśliwego; twarz marynarza wykrzywiła się strasznym bólem i zanurzyła się znowu pod wodę, jak szarpnięty gwałtownie popławek. Widzialna była stamtąd czas jakiś zmętniała poprzez wirującą nad nią falą, jak poprzez taflę kryształu. Na poruszonych toniach wypłynęła wreszcie koralowa plama krwi i pokryła wszystko.
Beniowski schwycił na ręce zemdloną Nastazję, a Chruszczow, który się nagle pojawił z Mederem, Sybajewem, Kuźniecowem i innymi oficerami, przeżegnał się uroczyście i rzekł głosem drżącym od grozy:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!... Bracia, módlcie się za duszę niewolnika Pańskiego, Wasyla Czułosznikowa!... Spokój mu wieczny i sąd litościwy!...
— Amen!... — powtórzył cicho tłum, żegnając się, bijąc w piersi i przypadając twarzą do samego pokładu.
Tak leżąc, majtkowie Chołodiłowa zaintonowali głosami głuchemi, jak zduszony płacz:

W jasnem niebie raj zaludniony...
Pamiętaj, człowiecze!
Radość, słodkość i spokój wieczny...
W ciemnem piekle tartar stworzon...
Pamiętaj, niewolniku Boży!...
Ogień wieczny, strach i smutek...
W jasnem niebie sprawiedliwi...
Pamiętaj, człowiecze!
W ciemnem piekle sami grzesznicy...
Pamiętaj, niewolniku Boży!...
W jasnem niebie wieczna radość!...
Pamiętaj, człowiecze!
W ciemnem piekle wieczna zgryzota...
Pamiętaj, niewolniku Boży!...
W jasnem niebie wieczyste wesele...
Pamiętaj, człowiecze!
W ciemnem piekle straszne męki...
Pamiętaj, niewolniku Boży!...
W jasnem niebie sam Bóg mieszka...
Pamiętaj, człowiecze!
W mściwem sercu dusza cierpi...
Pamiętaj, niewolniku Boży!...
Chryste Panie, coś raj stworzył,
Wybaw nas od grzechowi...
Daj być, daj żyć, do raju wiedź...

Chryste Panie, coś piekło zwyciężył
I wrogi nasze doń strącił...
Od ognia, jęków wybaw nas,
Błagamy Cię!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ozłocony słońcem okręt, z obwisłemi białemi żaglami, odpływał zwolna, ledwie kołysząc się, z okrwawionej toni lazurowej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.